Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 26 listopada 2021

The Antistandard! Tàlveg! Navarro & Bagnasco! Hidden Forces Trio +! Jiménez & Ramírez! The November Round-up directly from Spain!


Nie samą Katalonią Trybuna Muzyki Spontanicznej żyje! Dziś szybki overlook po kilku nowościach powstałych w surrealistycznych granicach Hiszpanii, które tezę zawartą w zdaniu poprzednim śmiało udokumentują. Zawitamy bowiem m.in. do słonecznej, nawet burą jesienią, Andaluzji, by poznać nagrania labelu, który na tych łamach jeszcze nie gościł. Na krótko pojawimy się także w zachodnio-hiszpańskim Badajoz. Naszą spanistyczną pielgrzymkę rozpoczniemy oczywiście w Barcelonie, oczywiście od spotkania z geniuszem tamtych ziem, wenezuelskim erudytą muzycznym El Pricto.

Głównym obiektem naszych zainteresowań będzie rzecz jasna improwizacja, ale skoro El Pricto, to na wstępie naszej opowieści nie obędzie się bez muzyki skomponowanej. Obiecujemy wszakże, iż potem, niezależnie od miejsca pobytu i danych personalnych muzyków, oddamy się całkowicie we władanie muzyki swobodnie improwizowanej. Uwaga, znów czeka na nas dużo brzmień gitar elektrycznych, znów niektóre z nich będą bardzo mroczne. To chyba jedna z cech rozpoznawczych muzyki tamtej części świata, czyż nie?

 


The Antistandard  Aint Got Rhythm (Discordian Records, DL 2021)

Słowo się rzekło, muzyczny przegląd hiszpańskich nowości zaczynamy w Barcelonie! Zaglądamy do znanego nam już przepastnego tomiska kompozycji własnych El Pricto (The Unreal Book) i bierzemy na recenzencki warsztat drugą płytę formacji The Antistandard, która te właśnie kompozycje wykonuje. W trakcie kolejnej edycji cyklu koncertowego Nocturia Discordia (listopad 2019), na scenie klubu Soda Acùstic zastajemy kwintet w składzie: El Pricto – saksofon altowy, Víctor Colomer – puzon, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Enric Ponsa – perkusja. Trwająca mniej więcej 43 minuty przygoda składa się tu z siedmiu części.

Antystandardowy kwintet El Pricto, to zabawa w muzyczne konwencje, kreowane przez erudytę, który kocha wiele estetyk i stylistyk, ale do końca nie wie, które z nich w stopniu największym. I na tym dramaturgicznym suspensie buduje wytrawne, chwilami masywne (sekcja rytmu pełna prądu!), efektownie i jakże precyzyjnie zaprojektowane improwizacje zbiorowe. Jak często bywa w przypadku wenezuelskiego muzyka, nad tym ponadgatunkowym szaleństwem czuwa niepokorny i bezczelny duch Johna Zorna!

Pierwszy utwór sprawia wrażenie, jakby metalowy band został zaciągnięty do filharmonii i w tych okolicznościach czuje się zaskakująco dobrze! Rockowe spiętrzenia i kameralne zaśpiewy instrumentów dętych rysują tu temat, który grany jest niemal bez przerwy, a fabuła improwizacji koncertuje się na nieustannych zmianach gatunkowych. Na końcu zdaje się, że słyszymy kolejną reinkarnację Black Sabbath grającą zmysłowego doom-bluesa! Druga opowieść stawia na niemal baletową lekkość, dramaturgiczną umowność, nie stroni wszakże od post-jazzowych grepsów, zwłaszcza ze strony gitarzysty. Trzeci antystandard przypomina Footprints Shortera, pomieszany z So What Davisa, ale nade wszystko zdegenerowany erudycją El Pricto! Leniwa, skupiona narracja bazuje na pokrętnym rytmie, któremu po czasie całkiem blisko do bluesa-rocka. Kolejna ekspozycja znów zasługuje na miano degenerated by Pricto – tym razem, to skoczna polka wywołująca zarówno salwy radości, jak i wodospady smutku (piękny puzon!). Emocje budzą tu nade wszystko bardzo spowolnione, chwilami rubaszne interludia. W piątej piosence Pricto łączy herezje jazzowe, rockowe i dalece kameralistyczne. Rzewna, wystudiowana melodyka kąsa jednak niesamowitą oryginalnością. Szósta, najdłuższa, 9-minutowa kompozycja dostarcza ogromu wrażeń, zwłaszcza ciekawych akcji w podgrupach (gitara i puzon!). Być może karzące ramię kompozytorskiej sprawiedliwości dało tu muzykom nieco więcej swobody. Nerwowe podskoki, efektowne zjazdy do samego dołu, rockowe spiętrzenia godne Naked City, bluesowe meta harmonie i całe plejady dramaturgicznych subtelności. Finał antystandardowej podróży zdaje się być zmyślnym resume całej płyty. Dramaturgiczne skoki napięcia, mikro eksplozje i filigranowe napady nastroju dalece refleksyjnego. Upside down by our beloved Pricto!

 


Tàlveg  Live Series I (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Pozostajemy w Barcelonie! Działające od kilku lat trio Tàlveg dostarcza nam nagrań dość regularnie, ale na ogół w małych porcjach. Nie inaczej jest w przypadku pierwszej odsłony ich Live Series. Dwie improwizacje zaczerpnięte z koncertu, jaki miał miejsce w grudniu ub. roku, w trakcie imprezy 9è Festival de Jazz de La Garriga, powstały w wyniki działań artystycznych takiej oto trójki muzyków: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Odsłuch koncertowego ekstraktu zajmie nam niespełna 16 minut.

Tàlveg, to wyjątkowo oryginalna formacja. Łączy dźwięki gitary jedynej w swoim rodzaju, która pobrzmiewa echami post-rocka, ale po prawdzie nie daje się precyzyjnie zakontraktować do jakiegokolwiek gatunku, swobodny, dalece lekki saksofon barytonowy i stonowaną, wyrafinowaną jazzową perkusję. Dodatkowo artyści w toku improwizacji na ogół preferują zachowania minimalistyczne, lubią cedzić dźwięki przez zęby i definitywnie donikąd się nie spieszą. Jakby na przekór temu wizerunkowi tria, ich koncertowe nagrania zdają się być porcją bardziej ekspresyjnych zachowań, a idea zdejmowania nogi z gazu, bywa tu od czasu do czasu efektownie porzucana.

Pierwszy epizod koncertowy rozpoczynają saksofon i gitara, splątane niewidzialną pajęczyną interakcji. Tajemnicze dźwięki, oniryczne westchnienia, ale też post-rockowa czerstwość scenicznej rzeczywistości. Duet ciągnie opowieść mniej więcej do połowy czwartej minuty, która wyznacza kardynalny stopping narracyjny. Fages i Bayer milkną, a do gry wchodzi Roca, który buduje wyważoną emocjonalnie, solową ekspozycję perkusyjną, która po prawdzie bardziej przypomina typową narrację niż jakikolwiek ekspresyjny incydent solowy. W momencie, gdy owe solo kończy się, na scenę powracają gitara i saksofon, przy okazji przenosząc nas do drugiej części koncertu. Znów dość leniwie, ale jednak dosadnie w brzmieniu – saksofon dmie od dołu do samej góry, a gitara buduje typowy dla Fagesa szklisty, delikatny, ale jakże nerwowy flow wprost z niemal gołych strun, zasilanych przecież prądem stałym. Dęciak stawia tu na bardziej śpiewne frazy, gitara skupia się na szczegółach, zdaje się dzielić włos na czworo, ale i tak dostarcza nam całe mnóstwo improwizowanych emocji i meta rockowych komplikacji. W tle swoją dobrą robotę na powrót realizuje drummer, który dba o dynamikę i sprawia wrażenie, iż w roli cerbera ładu i dramaturgicznego porządku czuje się wyjątkowo dobrze. Na finał gitarowa kostka ucieka do strefy zaprogowej i snuje uroczą chmurę metafizyki. Partnerzy biorą głęboki oddech i oddają pole gitarzyście.

 


Gonzalo Navarro & Luciano Bagnasco  Cinco Improvisaciones (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Z Katalonii przenosimy się do zachodniej Hiszpanii, do prowincji Badajoz. Tam właśnie powstało nagranie duetu Gonzalo Navarro – elektronika i obiekty oraz Luciano Bagnasco – gitara. Działo się to zapewne w okolicznościach studyjnych, we wrześniu br. Dodajmy, iż drugi z muzyków pochodzi z Argentyny, ale rezyduje w Hiszpanii (jego świetną płytę solową omawialiśmy na tych łamach całkiem niedawno). Cztery (wbrew tytułowi) improwizacje trwają 32 minuty.

Nagranie z Badajoz tworzy zanurzona w post-ambiencie (czasami bardzo czerstwym) gitara elektryczna, która zdaje się mieć tysiące twarzy i pozostawać w stanie permanentnej zmiany oraz otaczające ją chmury elektroniki, której aktywność dobrze licuje z tym, co dzieje się na gryfie żywego instrumentu. Tygiel wyłącznie ciekawych lub bardzo ciekawych zdarzeń fonicznych, to efekt pracy gitarowych przetworników, tajemniczych urządzeń elektronicznych i całej masy dobrych pomysłów obu improwizatorów. Dźwiękowe preparacje, incydenty wręcz plądrownicze, garść post-perkusjonalnego hałasu, gitara bez stylistycznych zahamowań  - to wszystko tropy, które mogą przywoływać w pamięci nowojorskiego, gitarowego freaka Bucketheada, który dwie i pół dekady temu dzielnie asystował choćby Billowi Laswellowi w szalonym projekcie Praxis. Szczególnie ciekawie rozpoczyna się druga improwizacja, która rozsiewa mrok i dramaturgiczne wątpliwości. Muzycy tym razem pracują krótkimi frazami, pozostając w chmurze rezonującego ambientu z nieznanego źródła pochodzenia.

W kolejnej opowieści, najdłuższej, prawie 11–minutowej, artyści początkowo stawiają na czyste, niemal balsamiczne plejady niekończących się dźwięków. Z czasem ich narracja zaczyna brudzić jednak swoje brzmienie, po czym wpada w objęcia elektronicznego rezonansu i chyłkiem spogląda ponownie w stronę bucketheadowych skojarzeń. Ów dramaturgiczny loop skomentowany zostaje obłą chmurą zdrowego ambientu. Ostatnią improwizację otwiera samotna gitara, która delikatnie pulsuje na dużym pogłosie. Po niedługiej chwili jej dźwięki zdają się być dekonstruowane przez elektronikę. Całość zmyślnie lepi się w niemal dubowy flow, który złowieszczo kołysze naszymi receptorami słuchu. Gitara multiplikuje swój dźwiękowy wizerunek, pojawiają nawet akcenty post-rockowe. Ta urokliwa karuzela zdarzeń na ostatniej prostej lepi się w gęsty, zmysłowy dron.

 


Hidden Forces Trio & Alejandro Rojas-Marcos  Velá (Sentencia Records, DL 2021)

Ze wspomnianego wyżej Badajoz już tylko krok do słonecznej Andaluzji i jej serca, czyli Sevilli. Tam mieści się label Sentencia Records, prowadzony przez muzyków, których znamy chociażby z nagrań dla brytyjskiego Raw Tonk Records (pamiętacie Sputnik Trio?). Dziś dwie propozycje z tegoż katalogu. Najpierw trio w składzie: Gustavo Domínguez – klarnety, Marco Serrato – kontrabas oraz Borja Díaz – instrumenty perkusyjne, które na okoliczność tego nagrania łączy swoją kreatywność z Alejandro Rojas-Marcosem – klawikord. Nagranie z maja br., miejsce zwane La Carbonería, Sevilla. Długa, koncertowa improwizacja na potrzeby nagrania podzielona została na dwie części. Całość odsłuchu zajmuje ponad 49 minut.

W Sevilli trafiamy wprost do rozgadanego baru, który nie będzie milkł przez cały koncert. Gdy muzycy będą realizować bardziej ekspresyjne działania, ów gwar piwny nie będzie stanowił problemu, gdy jednak snuć będą bardziej kameralne frazy, tudzież zmyślnie preparować dźwięki swych akustycznych instrumentów, zjawisko nadprogramowych fonii będzie stymulowało naszą irytację. A muzyka tria, które tego dnia stało się kwartetem, zdaje się charakteryzować właśnie dużą amplitudą natężenia dźwięku i poziomu emocji, będącą zresztą skutkiem pewnego rodzaju dramaturgicznego rozchełstania, chwilami subdoskonałej dyscypliny w zakresie budowania narracji.

Początek koncertu obiecuje naprawdę wiele. Akustyczne frazy, sporo preparacji, wiele dźwięków, dla których trudno zdiagnozować miejsce pochodzenia. Kreatywna dyfuzja, intrygujące znaki zapytania – brudna, pokaleczona kameralistyka, która raz za razem korzysta z bardziej intensywnych interludiów, ciągnących moc wprost z post-jazzowych naleciałości. Zmiana goni tu zmianę – kontrabas gra pizzicato i arco naprzemiennie, klarnet bywa basowy, by za moment stać się lekkim, zwyczajnym klarnetem, w końcu instrumenty perkusyjne, które zdają się tu mieć najwięcej twarzy. I to właśnie perkusiście należy oddać palmę pierwszeństwa w zakresie poziomu kreacji i nade wszystko dbałości o odpowiednią dramaturgię. Słychać to zwłaszcza w drugiej części płyty, która miewa narracyjne mielizny. Zdecydowanie ciekawiej dzieje się za to w części pierwszej, gdy sporo do emocji koncertu wnosi klawikord, który czasami brzmi niczym gitara akustyczna, dodatkowo dobrze sobie radzi z kreowaniem warstwy meta rytmicznej. Także tutaj improwizacja intrygująco nabiera post-industrialnego posmaku, głównie dzięki preparacjom perkusisty i kontrabasisty. Ale jakby na przekór recenzenckim dywagacjom, zakończenia obu setów dzieją się pod dyktando klarnetu. Finał zaś drugiej części poprzedzony jest bodaj najbardziej dynamicznym passusem kwartetu, gdy na dłuższą chwilę gwar baru ginie w emocjach płynących z rozimprowizowanych głów muzyków.

 


Ricardo Jiménez & Antonio Ramírez  Génesis Negro (Sentencia Records, CD 2021)

Kolejna płyta z Andaluzji, to już czyste szaleństwo! Post-metalowa, mroczna gitara, która improwizuje do … surrealistycznego malarstwa! W roli malarza Antonio Ramírez Collado, w roli gitarzysty Ricardo Jiménez Gómez. Dziewięć improwizacji, powstałych wiosną tego roku, trwa tu około 43 minuty.

Początek nagrania tonie w mrocznych, szorstkich, ale jednak ambientowych wyziewach. Ciężka gitara snuje jakże niecnotliwą melodię, która broczy po kolana w zgiełku siarczystego brzmienia. Zaraz potem zadziorny riff like heavy & dirty rock! Kilka pętli i skok w black metalowy dron! Akcja goni tu akcję! Po chwili atakuje nas szerokie pasmo gęstego ambientu, które nie trwa nawet półtorej minuty. Tuż potem, to już czwarta improwizacja, odgłosy otoczenia i … dźwięk gitary akustycznej na pogłosie. Spokój narracji jest tu bardzo pozorny. Piąta część, to jedna z dwóch zasadniczych części albumu. Zaczyna się typowym metalowym riffem, wznieconym na gotującym się fuzzie. Całość szkli się doom stepem, ale po chwili przepoczwarza się w łagodne, niemal soft-rockowe frazowanie. Gitara z czasem mnoży wątki, zaczyna slajsować i nadawać narracji zdecydowanie kwasowy charakter. Na finał szczypta ambientu dla smaku.

Trzy kolejne improwizacje znów stawiają na pewną enigmatyczność i zdają się być udanymi podprowadzeniami pod finałowy, główny utwór nagrania. Szóstka, to siarka, fuzz i głęboki doom! Salwy fajerwerków na wyjątkowo mrocznym niebie. Wieczna repryza, która łapie złe pulsacje! Siódemka – oddech świeżego powietrza, drugie akustyczne interludium. Ósemka, to kolejny sfuzzowany wyziew z groźnej gitary i kilka pulsacji, nabierających syntetycznego posmaku. No i finał! Prawie 11 minut! Rockowy rynsztunek, ale jakże siarczysty riff, znów w tempie doom! Po niedługim czasie na scenie ląduje brat bliźniak. Dwa doomowe riffy, what a game! Każdy z nich pracuje samodzielnie, modyfikuje się, ulega degradacji, ale odradza też na nowo. Wszystko trwa tu do momentu, gdy dźwięk dotrze pod ścianę. Potem już tylko skowyt przesterowanego fuzza i można iść spać.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz