Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 17 grudnia 2021

Ilia Belorukov not only by Intonema! Also Badrutt! Also Hyvärinen!


Dziś kolejna opowieść z cyklu Improwizacja Nie Jedno Ma Imię. Tym razem zapraszamy na zwinną impro przebieżkę w obłokach syntetycznych brzmień, lepionych zarówno z nowej, jak i starej elektroniki, bogaconych wyjątkami z nagrań terenowych, tudzież dźwiękowymi dewastacjami żywych, niekiedy akustycznych dźwięków. Nasz dobry znajomy, rosyjski saksofonista i eksperymentator dźwiękowy, Ilia Belorukov wydaje się być szczególnie dobrym przewodnikiem po świecie zarysowanym w poprzednim zdaniu tego tekstu. Nie od dziś znamy jego nagrania, zarówno jako artysty, jak i wydawcy w ramach petersburskiego labelu Intonema.

Nasze krótkie, trzyodcinkowe spotkanie zaczniemy od solowej płyty Ilii, ale wydanej przez inny label, potem skąpiemy się w działaniach dźwiękowych jego duetu ze szwajcarskim kolegą, ale czynionych już w ramach Intonemy. Na koniec zaś zajrzymy na kolejną nowość labelu Belorukova - solową płytę pewnego fińskiego gitarzysty. Obiecujemy dużo dalece nieoczywistych wrażeń, w świetle których określenie swobodna improwizacja nabiera nowego znaczenia i intrygującego kontekstu poznawczego.

 


Ilia Belorukov  Someone Has Always Come (Sublime Retreat, CD 2021)

Nowa, solowa płyta Rosjanina konsumuje jego rozliczne rejestracje dźwiękowe z lat 2017-2020, zapewne zlepione w całość w trakcie jednej z licznych lockdownowych dziur w naszym współczesnym życiu. Muzyk w ich trakcie korzystał z dalece rozbudowanego arsenału artystycznych środków wyrazu. Używał elektroniki, zarówno tej starej, analogowej, jak i całej masy dodatkowych, całkiem nowoczesnych ulepszaczy dźwięku, grał na elektrycznych organach, dmuchał w saksofon altowy i flutephone, korzystał z rożnego rodzaju efektów, samplował dźwięki z płyt winylowych, wreszcie doposażył ów foniczny świat w całe mnóstwo nagrań terenowych, pochodzących z różnych rosyjskich miast, ale także z Berlina, Zurichu, czy Helsinek. Efekt ubrany został w cztery utwory, które trwają łącznie 33 minuty. 

Na starcie wita nas mechaniczna powłoka zwartych dźwięków, formująca się w dron, który pracuje niczym silnik średniej mocy. Narracja drży, przypomina monochromatyczną masę pełną bezwładności. W tle płynie czerstwy ambient, który buduje aurę mrocznego suspensu. W trakcie trwania tej nieskomplikowanej dramaturgicznie opowieści pojawiają się pewne nowe incydenty foniczne, ale zdają się one przypominać fatamorganę na bezkresnej pustyni. W drugiej części docierają do nas oznaki życia, mamy wrażenie, że artysta zabrał nas na spacer długim tunelem. Drobne post-elektroniczne frazy z czasem bogacone są samplami – słyszymy organy, akordeon, nawet uliczną orkiestrę dętą. Brak wszakże akcji prowadzi nas na spotkanie z kolejną porcją gęstego mroku. Szum otoczenia powoli staje się tu dronem. Życie toczy się jednak obok – coś skrzypi, słuchać kroki, rozmowy, ktoś nawet pośpiewuje. To życie sprawia jednak wrażenie martwego, jak działo się poza dostępną nam rzeczywistością. W końcówce wyraźnie słyszymy, jak pracują dysze saksofonu, który na zakończenie wydaje z siebie kilka piskliwych, filigranowych fraz.

Początek trzeciej części skwierczy, choć lepi się z odgłosów świata realnego – portowego ptactwa, ulicznych meta dźwięków. Całość, choć znów mroczna, nie wije się po podłodze, nie szuka niskich częstotliwości, przypomina raczej senne majaczenia. Aura gęstnieje, aż do momentu, gdy definitywnie stanie w miejscu. W ostatniej opowieści powraca dźwięk silnika, który pamiętamy z utworu otwarcia. Znów odgłosy ptactwa, ludzkie rozmowy. W tle coś pulsuje, zbliża się do naszych receptorów słuchu. Dźwięki odartego z marzeń przemysłu - coś stuka, wyje niczym syrena alarmowa, dzwoni, ulicą przemieszczają się tłuste ciężarówki. Odgłosy syntetyki kreowane z mozołem przez artystę w ostatecznym rozrachunku oddają pole dźwiękom otoczenia. Oto kolejny triumf martwego życia.

 


Gaudenz Badrutt & Ilia Belorukov  Sauerkraut (Intonema, CD 2021)

Przedpandemiczny marzec roku 2019, miejsce na mapie świat, to Biel/Bienne i dwóch wieloletnich, muzycznych przyjaciół: Gaudenz Badrutt – kilka tajemniczych źródeł dźwięków określonych jako internal feedback, fx, live sampling oraz Ilia Belorukov – syntezator modularny oraz nagrania terenowe. Muzycy, którzy kreują interakcje nie tylko między sobą, ale także wewnątrz swoich elektroakustycznych urządzeń i sposobów generowania fonii, przygotowali dla nas trzy improwizacje - dwie pierwsze dość krótkie, kilkuminutowe, ta trzecia, wręcz przeciwnie, trwa niemal dwa kwadranse.

Muzycy generują na tej płycie wyłącznie dźwięki syntetyczne, zatem obcowanie z nimi dla fanów akustycznej improwizacji może stanowić pewien challange. Tak jest w istocie, ale trzeba stanowczo podkreślić, iż jeśli narracja Szwajcara i Rosjanina bliska jest ciszy i bazuje na dramaturgicznym skupieniu, broni się szeroką paletą jakości. Gdy jednak muzycy zaczynają bawić się w małe wojny światów, eskalują dźwięki, kreują plądrofoniczne gęstwiny interakcji, przychylność naszego ucha nieco słabnie.

Pierwsze dwie części, te krótkie, zdecydowanie sytuują się w pierwszej z zarysowanych wyżej opcji. Początek tworzą niemal wyłącznie dźwięki prawdziwie filigranowe – coś elektronicznie pika, coś subtelnie skwierczy, kreując dalece mroczną, niepokojącą aurę. W drugiej improwizacji pojawiają się bardziej żwawe wymiany poglądów, całość wciąż trzyma jednak klimat opowieści, bogatej w wydarzenia, ale nad wyraz zwiewnej i nieobciążonej jarzmem hałasu. Co więcej po małej burzy z piorunami narracja ucieka w sympatyczny mikro ambient, który zdobią stemple zniekształconych dźwięków nie wiadomo skąd.

Trzecia, długoterminowa narracja rodzi się – co dość typowe – na samym dnie ciszy i rozbudowuje swój obszar aktywności nad wyraz spokojnie i cierpliwie. Źdźbła post-ciszy, małe szmery, elektryczne oddechy, szeleszczące zgrzyty na kablach, stemple urywanych dźwięków, szarpnięcia, tudzież zaskakujące cięcia skalpelem. Całość inkrustowana dźwiękami otoczenia, czasami przypomina zagubione fale radiowe, jakbyśmy muzyków zastali na balu krótkofalowców. Niekiedy pojawia nawet subtelny beat elektroniczny, ale zostaje porzucony z dramaturgicznego lenistwa. Nie brakuje, bo i czemu miałoby brakować, rozbudowanych akcji dalece plądrofonicznych, które pokazują, iż im dalej od ciszy, tym mniej subtelnie, mniej filigranowo i po prawdzie mniej ciekawie. Ale to jedynie marudzenia stetryczałego fana improwizowanej akustyki.

 


Lauri Hyvärinen  Cut Contexts (Intonema, CD 2021)

Oto kolejny post-pandemiczny skutek nadmiaru czasu! Lauri Hyvärinen wnikliwie przeanalizował szereg swoich dźwiękowych rejestracji z ostatnich lat, po czym podał je żmudnej obróbce, formując w pięć epizodów, z których każdy trwa równo 7 minut! W całość tchnął nieco konceptualnego zgryzu dramaturgicznego, lepiąc foniczne frazy z plastrami ciszy. Kolażowa technika, minimalistyczne podejście, ale i ogrom materiału, który kusi, by go kreatywnie wykorzystać. Muzyka do uważnego odsłuchu słuchawkowego stworzona dzięki użyciu gitary elektrycznej i akustycznej, tajemniczych obiektów, a także nagrań terenowych.

Efekty pracy fińskiego artysty w pierwszej meta kompozycji, to fragmenty ciszy, które oddzielają niemal pojedyncze frazy dźwiękowe. Raz jest to sygnał eklektyczny z nieznanego źródła, innym razem coś, co przypomina dźwięki instrumentu dętego. Leniwa zabawa w fake sounds! Druga narracja zbliża nas do świata żywych. Definitywnie słyszymy dźwięki strun, za które ktoś szarpie, które drgają i dygoczą ze strachu. Między strunami coś pulsuje, być może coś metalowego. Zaraz potem gitarowe flażolety i inne preparacje, pomiędzy które niepostrzeżenie wślizgują się tajemnicze dźwięki otoczenia – kroki, uderzenia, świergot ptaków. Trzecia opowieść koncentruje się na szumach. Pomruki syntetycznej nieokreśloności łączą się w delikatny dron, który staje na drodze każdego przechodnia. Czasami przypomina szelest strun, innym razem zdaje się być oddechem pustej ulicy. Przez moment dron (być może ulepiony wyłącznie z nagrań terenowych) piętrzy się do poziomu czerstwego hałasu. Potem umiera, jak to dron.

Na początku czwartej części mamy wrażenie, iż tuż obok nas pracuje agregat prądotwórczy. Słyszymy też zdecydowanie echo miasta. Dźwięki znów lepią się do siebie, zaczynają pulsować, a od czasu do czasu całość narracji ubarwiają frazy, które najprawdopodobniej pochodzą z gitarowych strun. Finałowa kompozycja wiele rekompensuje! Słyszymy smyczek, który cedzi dźwięki w mrocznej ciszy. Całość czysto brzmiących fraz płynie szerokim korytem echa. Kolejne warstwy nakładają się na siebie, tworząc nieoczekiwanie urokliwy pasaż dark chamber. Definitywnie najlepszy fragment nagrania urywa się przed końcem szóstej minuty. Następujący potem duży ochłap ciszy cedzi z siebie sygnał elektryczny, który słyszeliśmy na samym początku nagrania.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz