Na leniwy, piątkowy wieczór przygotowaliśmy dwie … całkiem dynamiczne propozycje muzyczne! Obie z Holandii, choć dość niemieckie w ujęciu personalnym, obie do śpiewania i tupania nogami! Międzynarodową formację Spinifex znamy na tych łamach doskonale, wiemy zatem, iż świetnie łączy ona free jazz-rockową ekspresję z melodiami inspirowanymi estetyką bliskiego i dalekiego wschodu. Z kolei kwartet Bugpowder, który zdaje się debiutować nie tylko przed obliczem redakcji, proponuje nam pokaźny pakiet kompozycji Ornette Colemana, głównie z okresu harmolodycznego, niekiedy czyniąc z nich rockowe, czy też post-punkowe evergreeny!
Oba wspomniane składy łączy dwójka muzyków - niemiecki
saksofonista i klarnecista Tobias Klein oraz nasz ulubiony, zachodnioeuropejski
szarpidrut Jasper Stadhouders, który w drugiej z przywołanych formacji szefuje główne
gitarze basowej, ale z jednym, jakże wspaniałym wyjątkiem. A zatem, bez zbędnej
zwłoki przystępujemy do rzeczy - zapraszamy na odczyt, a potem odsłuch, życząc
wszystkim dalece dynamicznego weekendu w ciężkich, powolnych czasach
nieustającej zarazy!
Spinifex Beats
The Plague (Trytone, CD 2021)
Lipiec ubiegłego roku, miejsce zwane po holendersku Kortrijk
i szóstka muzyków w okolicznościach studyjnych: Tobias Klein – saksofon altowy,
Gonçalo Almeida – gitara basowa, Philipp Moser – perkusja, Jasper Stadhouders –
gitara, John Dikeman – saksofon tenorowy oraz Bart Maris – trąbka. Jak zawsze w
przypadku Spinifex, muzycy improwizują na bazie kompozycji własnych (tu z
jednym wyjątkiem), dzieląc obowiązki w zakresie pisania scenariuszy pomiędzy
wyobraźnie alcisty, basisty, gitarzysty i trębacza. Łącznie, to dziewięć
opowieści, które trwają 64 i pół minuty.
Wiele wskazuje na to, iż ponadgatunkowy, multi-estetyczny
Spinifex nagrał najbardziej dynamiczną, by nie rzec agresywną płytę w swej całkiem
już długiej historii. No, ale skoro ma ona Zwalczyć
Plagę, nie może być inaczej! A jej start zdaje się mówić wszystko o
niecnych zamiarach samych muzyków! Poczyniony na raz, gęstą fakturą
sfuzzowanego basu, z jazz-rockowymi emocjami i melodyjną solówką trąbki.
Pierwszy taniec Spinifexa wydaje się płynąć po złote runo w dość europejskim
stylu. Druga opowieść, jedna z dwóch ponad dziesięciominutowych, to bodaj opus magnum tej płyty. Otwarcie przypada
w udziale solowej gitarze, która początkowo brzmi wręcz akustycznie. Śpiew w ustach
wszystkich rodzi się powoli i chętnie przy tym opiera na preparowanych frazach.
Dęciaki dmią zdecydowanie molowo,
sekcja rytmu szuka semickiego tętna. Kilka rockowych przejść, ekspresyjna wolta
tuti grande, a w ramach wisienek na torcie
efektowne solo gitarzysty, a potem basisty. Trzecia historia trwa ledwie minutę
i jest punkową eksplozją w najlepszym z możliwych wydaniu.
Na starcie czwartej części wita nas hard-rockowa sekcja i
stado rozśpiewanych instrumentów dętych. Grają temat obcego autorstwa (dalekowschodniego?),
ale emocje zdają się tu stać okrakiem na obu stronach temperamentnego
Atlantyku! Agresywny, hałaśliwy numer pięknie rozpływa się w połamane frazy improwizacji,
delikatnie spowalniając w drugiej części, która koncentruje się na ogrywaniu ciekawego
tematu melodycznego. Piąta opowieść zaczyna się zalotnie brzmiącą gitarą, z którą
przekomarzają się saksofony i trąbka. Masywne ciosy sekcji rytmu szybko stawiają
wszystkich do pionu, ale opowieść ma jeszcze kilka dysonujących ze sobą faz – zarówno
hałas i grzmoty, jak i post-swingowa, spokojna wymiana uprzejmości, w finale zaś
w pełni kolektywna eksplozja improwizacji. Szóstkę
otwiera z kolei perkusja, która wznieca ostrą, jazz-rockową przebieżkę. Swoje
do ognia dokłada tenor! Zaraz po nim następuje jazzowe interludium z wystudzoną
gitarą i altem, a chwilę potem pionujący atak sekcji rytmu z dętymi riffami.
Zwieńczenie utworu topi się w zmysłowych preparacjach, głównie gitary i basu.
Set ostatnich trzech kompozycji otwiera kolejna minutowa, jakże
punkowa petarda. Sekcja grzmi, a dęte wpadają w krótkotrwałą ekstazę. Czas na ósmą
opowieść, którą podobnie jak drugi temat, stawiamy na piedestale całej płyty. Zaczyna
ją kłębiący się tenor, szukający zwady w towarzystwie perkusji. Reszta załogi
zaczyna riffować fakturą dużo bogatszą niż estetyka punkowa sprzed chwili.
Temat jest nad wyraz śpiewny, taneczny, ale też silny każdym swym elementem. Tu
królem polowania staje się zdecydowanie gitara. Najpierw skacze w ogień, potem
goi rany zmysłową solówką. Swoje dorzuca też fuzz basu, a zakończenie kompozycji
tonie w ognistych emocjach. Finałowa opowieść, to wielominutowa, złożona stylistycznie
narracja. Najpierw spokojna gitara i basowe pulsacje, potem dęte fanfary.
Marszowe tempo sprzyja budowaniu bystrych interakcji, nie brakuje też jazzowego
i jakże funkowego posmaku, a nawet afrykańskiej polirytmii. Doskonałe solo gitary,
to w tej sytuacji naturalna konsekwencja działań wszystkich artystów. Płyta kończy
się zmyślną kodą, graną na rockowo, przy milczącej aprobacie instrumentów dętych.
Bugpowder Cage
Tennis (Trytone, CD 2021)
Czas na zapowiadany cover-band
Ornette Colemana w składzie: Tobias Klein – saksofon altowy i klarnet basowy,
Jeroen Kimman – gitara i bas, Jasper Stadhouders – bas i gitara oraz Tristan
Renfrow – perkusja. Dziesięć kompozycji Colemana z lat 70. i 80., ale także z
60. (cytując zapisy okładki!), trwa 41 i pół minuty. Nagrane chyba w Holandii,
w roku nieznanym, zapewne 2021.
Wiele cech, którymi chwilę temu obdarzyliśmy muzyczne
ekspozycje Spinifexa, zdają się dobrze pasować także do Bugpowdera – zatem
dynamika, śpiewność, taneczny rytm (choć, jak to u Colemana mocno powykręcany),
rockowa ekspresja, no i nade wszystko dużo zabawy! Muzycy podchodzą do klasyków
mistrza free jazzu i harmolodyki z bystrym szacunkiem, ale i krewką ochotą na
to, by dobrze brzmieć i zmyślnie pohałasować, zatem z dramaturgicznym zębem,
nigdy na kolanach! Temat kompozycji podaje na ogół cały skład, improwizacje są
zwarte, choć rozhuśtane, co do zasady krótkie i zazwyczaj realizowane kolektywnie.
Druga piosenka, to prawdziwy harmolodic
dead dance – tu temat gra bas z altem, a wokół kłębią się rockowe spiętrzenia.
Trzeci epizod otwiera bas i gitara w duecie. Perkusja dodaje rytm, a saksofon
adekwatną melodykę. Każdy muzyk uczestniczy tu w realizacji wspólnych zadań,
ale ma też swoją małą strefę wpływów. Wszystko wszakże trybi, jak w na najlepszym
zegarku. Kolejny niedługi temat płynie hc-punkowymi emocjami, zdaje się być uroczo
pokomplikowany sekcją rytmu, która pracuje w poprzek nurtu głównego. Z kolei
piąty, niemal klasyczny hymn Colemana obudowywany jest eksperymentami na
gitarowych pick-upach. Solowa ekspozycja
gitary pasuje tu jak ulał, podobnie jak basowe szaleństwa, czynione na dużej
dynamice.
Drugą część płyty otwiera temat o bardzo funkowej rytmice.
Metra wydają się tu być mocno niestandardowe, a na etapie rozwinięcia dużo
smaku dodają post-psychodeliczne salwy altu i królującej tu niepodzielnie gitary.
Siódmy temat, kluczowy w ujęciu dramaturgicznym, to rozpoznawalny na całym
świecie Song For Che (tu autorem jest
oczywiście Charlie Haden). W rolę narracyjnego przywódcy wciela się tu
Stadhouders, który zamienia bas na akustyczną gitarę. Buduje intro, w którym
klasyk free jazzu brzmi niczym rockowy evergreen!
Klein sięga w tym utworze po klarnet basowy i kreuje bardzo molowy, rzewny nastrój.
Drumming zdaje się tu płynąć wysokim
wzgórzem, a na gryfie basu pojawia się smyczek. Kolejny numer otwiera perkusja,
która czeka na funkowy bas i rozśpiewany duet gitary i altu. Tempo efektownie rośnie,
a cała opowieść uroczo gmatwa się pod solową ekspozycją gitary. Dziewiąty utwór
początkowo stawia na suspens. Gęsty, kłębi się w sobie i czeka, co los
przyniesie. Semi-romantyczny nastrój zabijają tu efektowne, gitarowe pasma pick-upowej syntetyki, jest także kolejne
doskonale solo basu, jazzowe incydenty gitary i jedyne na płycie solo perkusji.
Ostatnia kompozycja trwa niewiele więcej niż dwie minuty. Szybko, na temat, z
gęstą strugą zmysłowej harmolodyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz