Label Weekertoft Records, założony przez irlandzkiego pianistę Paula G. Smytha i angielskiego gitarzystę Johna Russella, powraca po niemal dwuletniej przerwie. Pandemia pandemią, ale powodem braku aktywności mogłoby także odejście z tej części wszechświata gitarzysty - legendę free impro pożegnaliśmy bowiem w styczniu ubiegłego roku.
Mimo tych wciąż smutnych okoliczności, fakt, iż label
powraca do świata żywych cieszy nas niepomiernie, zwłaszcza, iż jego nowa propozycja
edytorska jest po prostu doskonałą płytą. Preparowane piano i duża porcja elektroniki
mogłyby budzić na starcie pewne obawy, jak to zwykle bywa w przypadku
improwizacji, która łączy żywe i syntetyczne frazy, ale w wypadku albumu The Outlier możemy mówić wyłącznie o
udanych wyborach artystycznych obu muzyków. Co więcej, nagranie jest
koncertowe, a zatem domniemujemy, iż to, co słyszymy na płycie jest wiernym odzwierciedleniem
tego, co artyści wyprawiali na scenie. Tym większy szacunek! I jeszcze jedno
ważne spostrzeżenie na wstępie – Smyth i Wiese w trakcie niemal godzinnej
narracji nad wyraz skutecznie przywołują wspomnienia związane z
minimalistycznymi improwizacjami legendarnej formacji AMM! Zresztą czynią to niejednokrotnie,
nawiązując nawet do kilku estetyk, jakie ta wspaniała grupa wprowadziła do
historii gatunku. W których momentach wyobraźnia recenzenta snuła konkretne
skojarzenia, dowiecie się czytając całą recenzję. Welcome!
Początek koncertu tworzy plama ambientu zawieszona w
bezmiarze dużej sali koncertowej i filigranowy stukot fortepianowych
młoteczków, które także zdają się tworzyć swój własny ambient. Z żywej flanki płyną
akcenty perkusjonalne, z tej syntetycznej - mrok post-akustycznych,
tajemniczych fraz. Narracja ma wyjątkowo szerokie spektrum elektroakustyczne, a
równowaga pomiędzy elementami składowymi sprawia wrażenie wręcz modelowej.
Każdy z owych elementów zdolny jest tu zaskakiwać, a spora część dźwięków nie
da się w prosty sposób przypisać do miejsca swojego pochodzenia. Fortepianowe preparacje
mają w sobie dużo znaków zapytania, a post-industrialna elektronika zdaje się
mieć nieograniczone możliwości w tym zakresie.
Improwizacja skrzy się od dobrych interakcji, jest bogata w
dźwięki i pomysły dramaturgiczne. Muzycy nie dążą do wielu spiętrzeń, nie
szukają powodów do eskalacji, często powracają po czystego ambientu i zrównoważonych,
pianistycznych dywagacji. Konsekwentnie budują klimat zmysłowej elektroakustyki,
która nie śpieszy się z szukaniem odpowiedzi na zadawane pytania. Czasami wszystkie
nurty narracji przyoblekają tu postać post-perkusjonalną, innym razem efektownie
lepią się w delikatne drony, czym przypominają rzeczone AMM z lat 80. ubiegłego
stulecia, gdy grupę tworzyło trio bardzo aktywnie preparowanej gitary,
fortepianu i perkusjonalii. Powyższe skojarzenie dobrze działa choćby wtedy,
gdy piano z klawisza subtelnie dysonansuje z szumem elektroakustyki. Jeszcze
piękniej robi się w momencie, gdy owe minimalistyczne frazowanie zbliża się do okolic
ciszy. Akustyka przejmuje chwilowo panowanie nad syntetyką i zaprasza nas w
mrok dźwiękowych nieoczywistości. Niemal cała środkowa faza koncertu tkana jest
właśnie z owych mrocznych drobiazgów i dramaturgicznych niedopowiedzeń. Skupienie,
minimalizm, wiotkie strumienie rezonansu, ale i gigantyczny niepokój pomiędzy
dźwiękami. To przecież także cechy, które nierozerwalnie wiążą się z estetyką formacji,
o której przed chwilą wspominaliśmy. Zupełnie przy okazji, w pewnym momencie koncertu
można odnieść wrażenie, że elektronika ma w swym portfelu możliwości także dekonstruowanie
fraz fortepianu w formule live processing.
Dalszy etap narracji, to pewnego rodzaju zagęszczenie. Elektronika
szuka kolejnych porcji szumów i post-industrialnych konotacji, podczas, gdy
czarne klawisze piana zaczynają budować naprawdę imponujący suspens. Mrok, brudne
brzmienie i pewna skłonność do budowania minimalnie bardziej agresywnych fraz
prowadzi nas do kolejnego skojarzania z AMM, tym razem z epoką, gdy idiom
swobodnej improwizacji był w Zjednoczonym Królestwie kuty z brązu i ołowiu, czyli
jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia.
Po upływie trzech kwadransów muzycy powoli zaczynają zwierać
szeregi i budować zręby zakończenia spektaklu. Znów mamy wrażenie, że obcujemy z
live processing – zdecydowanie
słyszymy więcej niż jeden wątek piana. Także strona elektroniczna serwuje nam kilka
strumieni fonii. Preparacje, elektroniczne zniekształcenia i setki innych
zdarzeń opanowują scenę, ale sama opowieść nie jest bynajmniej szczególnie
mocno oddalona od ciszy. Z tychże właśnie drobiazgów i ćwierćfraz muzycy zaczynają
budować bardziej gęstą narrację. Dużo warstwowego post-ambientu, ale i strugi
akustycznych preparacji, znów doposażonych w mrok niepokoju i nerwowe, ukradkowe
spojrzenia. Sama finalizacja zdaje się być przepełniona pewnym ulotnym
zgiełkiem. Czarne klawisze, post-industrialny posmak elektroniki i dużo chaotycznego
echa w tle. A na koniec … oklaski, bystry powrót do realności koncertu i otwartej
przestrzeni muzyki.
Paul G. Smyth & John Wiese The Outlier (Weekertoft Records, CD 2022). Paul G. Smyth -
fortepian, John Wiese – elektronika. Koncert zarejestrowany 26 lutego 2015 roku
w Dublinie, Kevin Barry Room, National Concert Hall. Jedna
improwizacja, 53:46
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz