Belgijski label A New Wave Of Jazz pracuje równo i wytrwale, każdego roku dostarczając miłośnikom wolnej improwizacji kilka łakomych kąsków. Dokonania stajni Dirka Serriesa śledzimy od początku jej istnienia, zatem nasi Czytelnicy znają każdą płytę wydaną z logo NWOJ.
Dzisiejsze spotkanie obejmie dwie jesienne premiery
kompaktowe wydawnictwa, a także dwie kasetowe świeżynki, które światło dzienne ujrzały pod koniec lata zacnego
roku ubiegłego. Na czterech albumach odnajdujemy jedno trio i aż cztery duety,
albowiem druga z kaset ma charakter splitowy, zatem na każdej ze stron tego
wyśmienicie nobliwego i jakże archaicznego, tudzież nieporęcznego nośnika pomieszczono
różne nagrania. Szefa labelu znajdujemy na nagraniu trzyosobowym (tu
definitywnie najciekawszym, które bez trudu trafiło na naszą coroczną listę rzeczy
wartych zapamiętania) oraz na dwóch ostatnich duetach. Poza nim, na omawianych
płytach zagrają dla nas sami dobrzy znajomi - z Wielkiej Brytanii, Belgii,
Holandii i … Portugalii.
Dandelion by Jackson, Serries & Vanderstraeten
Sunny Side Inc. Studio,
Anderlecht, październik 2021: Tom Jackson – klarnet, Dirk Serries – gitara
akustyczna oraz Kris Vanderstraeten – instrumenty perkusyjne, perkusja. Pięć
improwizacji, 42 minuty.
Dość jeszcze młody Anglik i dwóch doświadczonych (nawet bardzo)
Belgów proponuje nam nagranie niezwykłe. Na lewej flance bardzo kreatywny
klarnecista, którego znamy z wielu ciekawych albumów, muzyk wszakże nie
nastawiony na eskalowanie ekspresji, to raczej wyczulony na niuanse
post-kameralista. Po prawej stronie gitarzysta, tu w wersji akustycznej, a
zatem skory do intrygującego pętlenia narracji, nieustannie wystawiający
partnerów na nowe i niełatwe zadania. Po środku zaś weteran swobodnego percussion & drums (dokładnie w tej
kolejności), który zdaje się być głównym strategiem tej improwizacji, muzykiem,
który permanentnie sieje zdrowy ferment i wtłacza narrację w coraz bardziej
urokliwe sytuacje sceniczne. Dodajmy, iż album jest fantastycznie skonstruowany
pod względem dramaturgicznym. Każda kolejna improwizacja zdaje się tu
zagęszczać emocje i nieść nas coraz większym wzniesieniem.
Początek nagrania to gromada drobnych fraz – pisków,
delikatnych obtarć, trzasków, szmerów i szelestów. Akustyczny mikro świat,
który szybko gęstnieje i przyjmuje postać tzw. narracji właściwej, pełnej ciekawych
zakamarków i zwinnie pokonywanych zakrętów. Wszystkie frazy, akcje i towarzyszące
im bystre reakcje zdają się tu do siebie pasować niemal idealnie – od szczegółu
do ogółu i z powrotem! Druga opowieść zaczyna się na stojąco – coś rezonuje,
ktoś wzdycha. Po kilku głębszych oddechach narracja rusza jednak z kopyta i
dość szybko zyskuje na dynamice. Zadziorne frazy gitary, wycofana melodyka klarnetu
i wielopalczasty drummer, który z
wyjątkową gracją pociąga za sznurki. Trzecia improwizacja faluje niczym
wzburzony ocean. Najpierw budowana ze sprytnych short-cuts, potem oparta na zwinnych interakcjach. Pierwszym, który
ciągnie narrację na wzniesienie jest dobrze już rozgrzany klarnet. Emocje rosną
jak w dobrym filmie kryminalnym. Nie brakuje też fazy rezonująco-śpiewającej, szczególnie
w parze klarnet-perkusja. Ten pierwszy ma tu nawet krótkie, w pełni samotne
solo. Rozbudowana czasowo narracja wchodzi w fazę beauty falling down dopiero po dziesiątej minucie. Zdobi ją szczególnie
garść tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków, zapewne ze strony perkusjonalisty.
Czwarta odsłona stawia na frazy permanentnie preparowane. Klarnetowe gwizdy,
smyczkowe akcje na gryfie gitary i kacze gdakanie perkusjonalisty. Muzycy zaskakują
nas tu na każdym korku – rozkołysane śpiewy, dynamiczne podskoki i stado koni w
galopie – wszystko brzmi niczym soundtrack
do filmu przygodowego. Na starcie ostatniej części albumu dostajemy dźwięki
wprost z werbla, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Rozrywane struny
gitary i klarnecie popiskiwanie, to kolejne elementy tej układanki. Muzycy
formują się w zwarty, na poły rytmiczny szyk. Emocje skaczą tu do samego nieba,
tempo eskaluje, ekspresja eksploduje! Na moment zwalniają, by schylić się po
drobne, niemal zjawiskowe dźwięki, po czym skaczą na powrót w piekło niekończących
się, całkiem tanecznych podrygów. Po siódmej minucie zdejmują nogę z gazu i zaczynają
preparować. Klarnecista śpiewa teraz na smutno, gitarzysta liczy struny, a perkusista
przestawia przedmioty na werblu, obiera je ze skóry, zdaje się, że także …
nakręca. Bardziej energetyczne frazy powracają tu na ostatniej prostej,
genialnie reasumując całe spotkanie.
The Art Of Crashing by Costa & Ernsting
Studio SanteBoutique,
Holandia (?), 2020: Hugo Costa – saksofon altowy oraz Philipp Ernsting –
perkusja. Sześć improwizacji, 49 minut.
Portugalskiego saksofonistę i holenderskiego perkusistę
znamy z dwóch formacji trzyosobowych – Albatre (z basem Gonçalo Almeidy) i
Anticlan (z gitarą Josue Amadora). Tym razem postanowili pomuzykować jedynie w
duecie, z góry zakładając, iż formuła free jazzu będzie dla nich
najodpowiedniejsza. Świetnie sobie w zadanej estetyce poradzili, dodatkowo
mając w zanadrzu sporo nie do końca jazzowych doświadczeń z obu wymienionych
grup, wnieśli do tygla dość spodziewanych emocji fire music całe mnóstwo niuansów dramaturgicznych, brzmieniowych
onomatopei, a nade wszystko dużo zwyczajnej, jakże bezcennej kreatywności.
Pierwsza odsłona albumu, to miniaturowa narracja budowana
niemal wyłącznie frazami saksofonowymi. Costa oddycha, lekko rezonuje, śle
kilka post-jazzowych pętli na tzw. dobry początek. Kolejne trzy improwizacje trwają
po dziesięć i więcej minut, zdają się być prawdziwym mięsem tego ognistego
splotu wydarzeń dźwiękowych. Narracja saksofonu budowana jest dość
pieczołowicie, step by step ku niebu/
piekłu stylowej, jakże emocjonalnej opowieści. Z kolei perkusja od startu szyje
gęstym, tłustym, niebywale ekspresyjnym ściegiem. W wielu momentach można odnieść
wrażenie, jakby strugę rytmicznej, wielowarstwowej narracji prowadziły
przynajmniej dwa zestawy perkusyjne. Muzycy idą tu w ogień free jazzu, jak w
ramiona ulubionej kochanki, czują się komfortowo w gęstym strumieniu
improwizacji. Aktywność drummera sprawia
wszakże, iż to saksofonista ma tu więcej sposobności, by czasami zwolnić, zadąć
w róg nieco bardziej zadumanym tembrem, czy wysłać w świat kilka rezonujących fonii.
W tej akurat ekspozycji najciekawiej dzieje się chyba wtedy, gdy w dynamicznej
narracji muzycy pozostawiają dźwiękom więcej przestrzeni, budują frazy na
lekkim wydechu i mimo dynamicznej sytuacji, donikąd nie gnają. Improwizacja
umiera tu pod ciężarem pustych, saksofonowych dysz i oddechu upoconej perkusji.
Zresztą efektowna finalizacja, to silna strona także kolejnych improwizacji.
Trzecią z nich otwiera perkusyjna introdukcja. Alt wkracza do gry soczystymi
dronami po kilkudziesięciu sekundach. Tempo jest tym razem umiarkowane, a wiele
saksofonowych fraz ma tu bardzo melodyjną bazę. Potem gęsty ścieg drummerski jeszcze się … zagęszcza i
improwizacja zionie ogniem niczym wataha smoków. Czwarta opowieść trwa ponad kwadrans,
jest zatem budowana bardzo nieśpiesznie i z dużą rozwagą dramaturgiczną. Saksofon
zaczyna swingowym stepem, z kolei
perkusista sprawia wrażenie konia, który ubija ziemię pod kopytami. Z tej
nieoczywistej sytuacji scenicznej artyści kreują piękną opowieść. Znów to drummer jest tym, którego ciągnie do
ognia, saksofonista skupia się raczej na leniwym czerpaniu radości z chwili obecnej.
Narracja nabiera tu niemal rytualnego drive’u,
cieszy ucho każdą frazą. Pod koniec najpierw zalewa nas ogniem ekspresji, potem
doskonale tłumi się pod presją coraz wolniejszego stepu perkusji i dętego pisku opon. Dwie finałowe improwizacje
trwają po kilka minut i pokazują duet w nieco innym świetle. Najpierw czeka nas
meta ekspresyjna ballada z niemal coltrane’owskim
sznytem. Drummer kręci tu pętle, saksofonista
śpiewa z lekką zadumą, dronuje, nie stroni od drobnych preparacji. Narracja
faluje, nadyma się i kurczy. Ostatnia improwizacja od pierwszego dźwięku stawia
na dynamikę, dęte pokrzykiwania, ale i pewien perkusyjny suspens. Artyści tańczą
wokół własnej osi i z gracją kończą swe dzieło.
Good To Be Back In Reality by Webster & Grigg
Peckham Road Studios,
Londyn, styczeń 2022: Colin Webster – saksofon altowy oraz Matthew Grigg –
gitara, amplifikator. Osiem improwizacji, 53 minuty.
Webster i Grigg znają się bardzo dobrze, ale nie nagrali jeszcze
razem tysiąca płyt. Jednak ich nowa produkcja sprawia wrażenie, jakby całe życie
grali tylko ze sobą. Upichcili nam bowiem bardzo zwarte, ciasne i gęste
improwizacje, w trakcie których naczelnym celem stało się szukanie wzajemnych podobieństw,
tudzież zachowań imitacyjnych, nie zaś eskalowanie brzmieniowych dysproporcji
pomiędzy ognistym altem, a elektryczną gitarą zaplątaną w zwoje kabli i
przetworników.
Otwarcie sesji nie trwa tu zbyt długo. Kilka drobnych westchnień
z obu stron i od razu krok ku narracji usianej dźwiękami, realizowanej w
tempie, nastawionej na szybkie interakcje. Strumienie fonii budowane są tu nie
tyle ekspresyjnymi frazami, ile preparowanymi, które zdają się łatwiej
odnajdować brzmieniowe podobieństwo. Z jednej strony trochę akustycznych trzasków
i szmerów, z drugiej dużo hałaśliwych nutek wypełnionych prądem. Druga odsłona
prowadzona jest początkowo w bardziej umiarkowanym tempie. Tu muzycy łapią
kontakt na poziomie dramaturgicznych subtelności. Tkają samonakręcającą się
narrację z drobinek rozbitego szkła. Potem chwytają więcej powietrza w płuca i
gonią za ochłapami ekspresji, tu dość mrocznej i nieoczywistej, ale nasączonej pokrętną
melodyką. W trzeciej części dyskutują w oparach ciszy za pomocą short-cuts – drobnych parsknięć tuby i zgrzytania
strun. Z czasem nabierają jednak mocy, intensywności, lepią się w jedną strugę post-noise. Czwarta improwizacja wydaje
się na tle poprzedniej niemal filigranowa. Dostajemy więcej czystych fraz, a
niektóre figury narracyjne zdają się być niemal wirtuozerskie. W kolejnej
części artyści stawiają na drony i szukają przeciwieństw - ciepły vs brudny,
rezonujący vs sprzęgający. Dość sprawnie nabierają gęstości, ale w połowie utworu
stają się tylko szumem w tubie i szelestem gitarowego amplifikatora. Potem
serwują sobie bitwę na śnieżki – rwane, wychłodzone, ale ekspresyjne. Szósta część
powraca do konwencji filigranowej. Trochę wytłumionych śpiewów, trochę
polerowanych strun, jęki i zdrobnienia - wszystko przypomina tu upiorną
kołysankę dla łobuzów. Siódma opowieść dowodzi, iż kontrast jest dobrą metodą
budowania dramaturgii. To ostry skok w bezmiar ekspresji – charcząca tuba i
silnie sfuzzowana gitara, a wszystko realizowane w imponującym tempie. Wreszcie
końcowa improwizacja, dużo spokojniejsza, ale nasycona brudnymi, sprzęgającymi
się dźwiękami obu instrumentów. Wielka, post-industrialna smuga cienia! Saksofon
buduje drony, gitara szuka hałasu. W połowie ekspozycji delikatny stopping, oddech w chmurze rezonansu, a
potem już tylko finałowe śpiewy altu i kilka zgrabnych, posuwistych ruchów na
gryfie gitary.
Stochastic Regions by Serries, Mobin & Stokart
Border Lab, Orlean,
Francja i domowe studio, Belgia, od marca do listopada 2021: Dirk Serries –
gitara archtop oraz Anton Mobin – prepared chamber (strona pierwsza); Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht,
marzec 2022: Dirk Serries – amplifikowana gitara archtop oraz Quentin Stokart – gitara, amplifikator (strona druga).
Łącznie piętnaście improwizacji, 52 minuty.
Angielskie określenie chamber
ma bardzo wiele znaczeń. W muzyce zwykliśmy odnosić je do stylistyki
kameralnej, jako wszakże rzeczownik może być rozumiane także jako
pomieszczenie. Anton Mobin, to artysta, który swoje dźwiękowe spektakle zwie prepared chamber. Znamy już kilka jego
ujawnień, po prawdzie do dziś jednak nie wiemy, jakimi metodami produkuje on
dźwięki, z których konstruuje swoje improwizacje. Tu dostajemy jego dzieło,
które jest efektem postprodukcyjnego zderzenia z akustycznymi improwizacjami
gitary. Mobin znów czyni tu cuda, dodatkowo retorycznie pytając, gdzie kończy
się dźwięk akustyczny, a gdzie zaczyna jego przetworzona, syntetyczna forma. Z
kolei na drugiej stronie kasety … intelektualnie odpoczywamy. Tym razem gitara
akustyczna zostaje delikatnie amplifikowana, a towarzyszy jej druga gitara,
także korzystająca z drobnego wzmocnienia. Słuchajmy zatem obu opowieści nad
wyraz uważnie!
Pierwsza strona kasety składa się dziewięciu na ogół
krótkich epizodów. Każdy z nich jest gęsto naładowany dźwiękami zwanymi prepared chamber, pozornie akustycznymi,
których pochodzenia możemy się jedynie domyślać oraz dźwiękami, które dość
łatwo przypisać możemy gitarze akustycznej. Serries pracuje tu w typowy dla
siebie sposób – rysuje fikuśne pętle, zgrzyta zębami, kreuje pół riffy, którym
nie brak bluesowego posmaku. Cała reszta jest dziełem Mobilna, a ich opisanie
zgrabnym, choć odrobinę zrozumiałym językiem graniczy niemal z cudem. Potok skojarzeń
odbiorcy zdaje się nie mieć tu końca. Część dźwięków to rwane, wręcz szarpane
fonie, inne płyną dłuższymi strumieniami, na poły kameralnymi (a jednak chamber!), jeszcze inne zakwalifikować
możemy jako post-perkusyjne. Bardzo często mamy wrażenie, że przebywamy w
zakładzie szlifierskim, w którym nie brakuje szumów, szelestów, zgrzytów i
trzasków, przesuwających się suwnic, całych plejad rezonujących fraz, tudzież
innych meta industrialnych fonii. Czasami
słyszymy fale radiowe, innym razem ktoś przesuwa po podłodze ciężką donicę. Bywa,
że rękach szaleńca znajduje się balon, który ugniatany z dużą siłą nie chce jednak
pęknąć. Ów wielobarwny i nieskończony świat post-akustyki na ogół wchodzi w
zdrowe interakcje z żywym instrumentem.
I to zdaje się być naczelną wartością pierwszej strony kasety.
Druga strona nie wymaga już od nas ciągłego nadstawiania
uszu i zadawania pytań. To sześć zgrabnych improwizacji na dwie gitary.
Początek tej historii jest dość filigranowy. Drobne frazy z gitar najpierw ledwie
szumią mocą wzmacniacza, potem zdają się sycić nieco większą porcją prądu.
Slajsy, mikro riffy i drobne zakręty, odrobina charczących preparacji i post-westernowe pasaże małych melodii. W
kolejnej części dominują preparacje, w trzeciej zaś niemal rockowe riffowanie.
W czwartej artyści wracają do wymiany dźwiękowych subtelności. Każdy z nich
snuje tu dość linearną narrację, nie ma zatem potrzeby, by wchodzili w bardziej
intensywne interakcje. Pod koniec tej części najpierw obie gitary nabierają
siarczystości, potem zadumanego mroku. Piąta improwizacja wydaje się być
szczególnie urokliwa. Serries szoruje tu struny, z kolei Stokart snuje
akustyczne drony. W dalszej części nagrania pojawiają się smyczki, które
generują dodatkowe porcje ekspresji. Finałowa improwizacja budowana jest z
drobnych dźwięków, czasami zadziornych, czasami dość obłych, doposażonych w
melodię i niekiedy sporą dawkę emocji. W połowie utworu muzycy odnajdują ciszę
i na jej poziomie udanie finalizują opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz