Nowy miesiąc, nowe płyty, nowa zbiorówka świeżych recenzji!
Oto, na co wszyscy – po obu stronach komputerowego ekranu – czekamy z drżeniem łydek!
Dziś siedem recenzji bardzo nowych płyt, w tym jednej datowanej już na szalony
rok 2023!
Jak zawsze w takiej sytuacji oferujemy nieskończony tygiel gatunków
i emocji, gdzie jedynie sky is the limit!
Na początek trzęsienie ziemi, czyli sylwestrowa ep-ka naszych ulubionych holenderskich noise’ konceptualistów, a potem jest jeszcze lepiej – blaszane trio
ze Zjednoczonego Królestwa Wolnej Improwizacji, kataloński, solowy set na
saksofon sopranowy, ale udokumentowany fonicznie w Kopenhadze, kompozycje (!)
na kontrabas, i nie tylko, wprost z Rotterdamu, międzynarodowe trio fussion jazzowe rejestrujące dźwięki w
Berlinie, duży skład ze wspominanego już dziś Zjednoczonego Królestwa, tu w dawce
niemal dwugodzinnej, a na sam finał prog-post-rockowe, wieloosobowe granie z
Moskwy.
Czegokolwiek byś teraz nie potrzebował, właśnie to
dostajesz! Welcome to hell of improvised
music! But not only improvised!
Dead Neanderthals Click
(Bandcamp’ self-released, DL 2022)
White Noise Studio,
Nijmegen, Holandia, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius –
perkusja i wokal. Jeden utwór, 25 minut.
Pewne w życiu są tylko śmierć, podatki i … sylwestrowa ep-ka pewnego duetu z Holandii,
każdorazowo udostępniana światu wedle handlowej procedury name your price. Ów wspaniały, cykliczny prezent dźwiękowy
uzupełniany bywa także warstwą werbalną. Przytoczmy ją dziś w całości: Wszystko zaczęło się od ostrego
„kliknięcia”. Wykonywanie jednego prozaicznego zadania po drugim, cykl po
cyklu. Aż nagle przestało. Czy naprawdę sprawiało mi to przyjemność?
Nowa narracja Martwych
Neandertalczyków ma cztery elementy składowe. Na początek syntezator, który
kreuje dwa z nich – pierwszy, siarczyście brzmiący zdaje się stać w miejscu,
ten drugi pulsuje, ma w sobie źdźbło melodii i dużo mroku. Po upływie dwóch
minut pod strugę syntetyki podłącza się perkusista z instrumentem głęboko i
szeroko posadowionym w osi nagrania i brzmiącym bardzo matowo. Zaczyna on wybijać
jednostajny, nieco marszowy rytm i będzie tak czynił aż do połowy dwudziestej
trzeciej minuty. Artysta melorecytuje także zwartą linijkę tekstu (trudnego do rozczytania), którą będzie powtarzał z
każdym beatem perkusji, także do
momentu wskazanego w poprzednim zdaniu. Muzycy pracują tu jak maszyny, ale
ponieważ są jednak ludźmi, bywa, iż ów powtarzany miliony razy w trakcie utworu
schemat narracyjny sprawiać będzie incydentalnie wrażenie, jakby stawał się
bardziej intensywny lub metalicznie
zagęszczony. Rytualny taniec post-mortem
przechodzi w stan finalizacji dokładnie w momencie, gdy drumming umyka do strefy niebytu. Na scenie pozostają jedynie dwa
pierwotnie ustanowione wątki syntezatorowe. Ten pulsujący zaczyna przypominać
brzmienie dzwona, ale bardzo matowe, ten drugi nie traci swojej przesterowanej
mocy aż do samego końca, choć w fazie definitywnej śmierci sprawia wrażenie,
jakby płynął nieco szerszym korytem.
Hard Edges The
Texture Of Perception (Raw Tonk Records, CD 2022)
Wade Room, Norwich,
październik 2021: Chris Dowding – trąbka, trąbka piccolo, flugelhorn, Dave Amis
– puzon oraz Ben Higham - tuba, trąbka, flugelhorn. Sześć improwizacji, 39
minut.
Twarde Krawędzie i
ich Tekstura Percepcji, definitywnie
kameralne spotkanie trzech instrumentów blaszanych, pozostających w rękach i
ustach muzyków, którzy zapewne debiutują na naszych łamach, to wydarzenia
dalece interesujące, ciekawie wpisujące się w nurt nieco uporządkowanej,
post-akademickiej … swobodnej improwizacji.
Pierwsza z sześciu albumowych opowieści budowana jest
krótkimi frazami – nieco zalotnymi, bezsprzecznie szukającymi intrygi,
kameralnymi, ale jakby doposażonymi w delikatny drive free jazzu. Tuba pracuje tu na środku sceny, lżejsze dęciaki sadowią się zaś na
przeciwległych flankach – trąbkę słyszymy najczęściej po lewej stronie, puzon
na ogół po prawej. Instrumenty śpiewają, mruczą, a pod koniec pracują dłuższymi
oddechami. Druga część zdaje się być jeszcze bardziej kameralna, ale
zdecydowanie bardziej rytmiczna, co jest zasługą głównie tuby. Trąbka utrzymuje
umiarkowanie durową tonację, z kolei puzon zawodzi i lamentuje. W kolejnej odsłonie
dzieje się już naprawdę dużo ciekawego. Drobne preparacje, piski, szumy i westchnienia.
Bezdźwięczna symfonia blaszanej boleści najpierw zaskakuje nas brzmieniem, a
potem, gdy nabierze już odrobinę fonii w usta, swoją niemal wirtuozerską filigranowością.
Czwarta narracja powraca do tanecznego, meta
rytmicznego szyku. Każdy z blaszanych frazuje tu swoją metodą, ale całość lepi
się w zwartą, zmysłową improwizację. W części piątej muzycy stawiają na dłuższe
pociągnięcia pędzlem. Tuba jest tu w stanie pracować na jednym oddechu przez wiele
sekund, a trąbka i puzon wyjątkowo urokliwie śpiewać w dalece molowych
klimatach. Tym, który zdaje się tu mieć najwięcej do powiedzenia jest puzon,
ale jego lokalna gadatliwość w niczym nie narusza fundamentu kolektywnej
improwizacji. W ostatniej opowieści muzycy powracają do naszych ulubionych, tu
po części preparowanych dźwięków. Szumy, oddechy, westchnienia - kameralna podróż,
konsumująca pełne drżenia i bojaźni blaszane zaśpiewy. Co ciekawe, w ramach finalizacji
artyści zdają się delikatnie dynamizować swoje poczynania.
MuMu & Albert Cirera Theme & Variations (Bandcamp’
self-released, CD 2022)
Kopenhaga, maj 2020: Albert Cirera – saksofon sopranowy oraz
MuMu - field recordings, kompozycje.
Jedenaście opowieści w jednym traku, 31 min.
Cirera debiutował w formule solowej pięć lat temu w pewnej
krajowej, jakże iberyjskiej serii spontanicznej. Wtedy zdecydował się na
wyjątkowo spektakularny eksperyment sonorystyczny, w głównej mierze przy
wykorzystaniu saksofonu tenorowego. W roku ubiegłym podesłał nam kolejny album
solowy, w którym postawił na prostotę i cyrkulacyjny oddech wtłaczany do tuby saksofonu
sopranowego. Przy okazji do prac jednoosobowych zatrudnił sobie postać o nazwie
MuMU, która dostarczyła mu inspiracji w zakresie kompozycji samych
improwizacji, jak i ubarwiła je drobnymi, elektroakustycznymi zdobieniami. Dziś
Katalończyk powraca z idą bliską tego drugiego rozwiązania i proponuje
półgodzinne wspominki ze swojego covidowego
pobytu w Kopenhadze. A MuMU, jak to MuMU, jak na postać całkowicie fikcyjną,
wydaje się być nad wyraz kreatywny.
Sopranowa epopea z elektroakustycznymi niespodziankami
zaczyna się w oparach tych ostatnich. Drobne, usterkowe odgłosy, pracujący
wentylator (?) i dobywający się z dna piekła sopranowy śpiew. W kolejnych
fazach jednotrakowej, ale definitywnie jedenastoczęściowej opowieści skupiamy
się na intensywnej improwizacji saksofonu sopranowego. Muzyk pracuje
cyrkulacyjnie, ale jego historie nie trwają dłużej niż kilkadziesiąt sekund.
Czasami dźwięk jego instrumentu brzmi, jakby zarejestrowany był w warunkach
terenowych, w innych przypadkach frazuje czystym, podniebnym brzmieniem. W połowie nagrania wydaje się, że w tubie
instrumentu pojawiły się obce przedmioty, których charkot jest elektronicznie doposażany
w hałas, sama zaś narracja niespodziewanie prowadzona dwoma dętymi
strumieniami. Cirera dmie chwilami dość nostalgicznie, ale często wpada w
dynamiczny tunel mocy, w którym brzmi niczym Evan Parker w swoich najlepszych
sopranowych ekspozycjach solowych. Bywa, że drive
jego narracji wydaje się wyjątkowo taneczny, z brzmieniem niemal
post-barokowym, ale wpada też niekiedy w sidła zadumy i emigranckiego smutku.
Opowieść w swej drugiej fazie ma kilka punktów zwrotnych. W 20 minucie
przystaje w obliczu śpiewających ptaków, trzy minuty później gaśnie w niemal zupełnej
ciszy, a w 27 minucie sopranowy flow
przekształca się w urokliwą, polifoniczną zabawę. Ostatnie kilkadziesiąt sekund
nagrania, to połączenie telefoniczne. Automat głosowy przemawia po katalońsku, słychać
urywane rozmowy w różnych językach, a w tle snuje się smutny tembr saksofonu, metaforycznie
wołającego o pomoc.
Gonçalo Almeida Compositions
For Double Bass (Cylinder Recordings, CD 2022)
Rotterdam, od kwietnia 2021 do sierpnia 2022: Gonçalo
Almeida – kontrabas, live electronics
(pierwszy i czwarty utwór), taśmy (czwarty utwór). Cztery kompozycje (autorzy
odpowiednio: Thanos Polymeneas, Michał Osowski, Pedro Melo Alves, Friso van
Wijck), 43 minuty.
Nasz ulubiony portugalski kontrabasista zabiera nas do
świata komponowanej muzyki współczesnej. Cztery utwory – dwa akustyczne i dwa
elektroakustyczne, moc wrażeń, wspaniałe brzmienia i … dużo przestrzeni dla
kreatywnego improwizatora. W albumowym credits
możemy poczytać o kompozytorskich zamysłach i konceptualnych wizjach, ale tu,
na tych łamach, zalecamy nade wszystko skupiony odsłuch i celebrowanie
pojedynczych dźwięków. Albowiem piękny to album!
Na dobry początek kompozycja na kontrabas i elektronikę kreowaną
na żywo. Szeleszczący swąd z kabli i zapętlone frazy wysoko podwieszonego
smyczka tworzą tu aurę, która generuje przeróżne sytuacje dramaturgiczne. Akustyka
smyczkowego kontrabasu permanentnie modyfikowana jest elektroniką, wpada w polifonię,
bywa ekspresyjna i niepozbawiona warstwy meta
rytmicznej. Z kolei frazy grane pizzicato,
bardzo minimalistyczne, stanowią tu rodzaj narracyjnego kontrapunktu. Warstwa elektroniczna
ma także swój niezależny byt, często bywa filigranowa i także niepozbawiona
znamion rytmu. Efektowna opowieść toczy się od stanu ciszy do niemal kompulsywnego
hałasu. Drugi utwór, w pełni akustyczny, to wielominutowa, minimalistyczna,
repetytywna i nade wszystko medytacyjna narracja. Muzyk pracuje tu smyczkiem, którego
spektrum działania zdaje się być bardzo szerokie, a pomiędzy długie pasaże arco wplata drobne frazy pizzicato. Brzmienie jest szorstkie, niekiedy
bardzo surowe, smakuje muzyką dawną. Trzecia kompozycja jest krótka, bazuje na
ekspresji wykonawczej. Z jednej strony nerwowe, post-barokowe didaskalia, z drugiej krótkie i dłuższe
frazy, które są w stanie nabierać zaskakującej taneczności. Czwarta kompozycja,
to akustyczne dźwięki kontrabasu urokliwe skorelowane ponownie z live electronics, a także z
manipulacjami taśmą. Narracja znów jest dość minimalistyczna, zdobią ją jednak
rozbudowane wtręty elektroakustyczne, w tym plejada dźwięków, które zasługują
na miano fake sounds. Zmiana goni tu
zmianę, pojawiają się narracyjne pauzy pełne ciszy i post-kameralny suspens. W
trakcie wielominutowej opowieści frazy akustyczne zdają się pozostawać w pewnej
przewadze, ale urokliwe zdobienia elektroniki (choćby nerwowe plamy
post-ambientu) rekompensują nam ową czasoprzestrzenną nierównowagę.
Frank Paul Schubert, Kazuhisa Uchihashi & Klaus Kugel Black Holes Are Hard To Find (Nemu
Records, CD 2022)
Noisy Rooms,
Berlin, wrzesień 2021: Frank Paul Schubert – saksofon altowy i sopranowy, Kazuhisa
Uchihashi – gitara elektryczna, elektronika oraz Klaus Kugel – perkusja,
instrumenty perkusyjne. Siedem kompozycji/ improwizacji, 78 minut.
Dwóch Niemców i Japończyk zapraszają tu do świata fussion jazz-rocka, który koncentruje
się na improwizacji, zapewne częściowo predefiniowanej, na utworach, które nie bazują
na zadanych tematach i zdają się dawać każdemu z muzyków dużą swobodę kreacji. Znając
dokonania artystów, którzy zwarli szeregi na niniejszym albumie można było
formułować w recenzenckiej głowie kilka dobrych lub bardzo dobrych scenariuszy.
Dźwiękowa rzeczywistość napotkana na płycie zdaje się jednak nie realizować
żadnego z nich. Przede wszystkim nagranie jest zbyt długie i często gubi
dramaturgię. W przeważającej części prowadzone jest w leniwym tempie, w jego
trakcie muzycy szczędzą nam emocji, a ekspresyjne szczyty omijają niekiedy
bardzo szerokim łukiem.
Start każdego z utworów jest wyważony emocjonalnie, niekiedy
filigranowy, często osnuty intrygującym, chwilami onirycznym klimatem.
Delikatnie wycofany saksofonista (zwłaszcza, gdy pracuje na sopranie), mający
tysiące pomysłów gitarzysta, wspierany elektroniką, która zdaje się dawać mu dużo
opcji rozwoju sytuacji dramaturgicznej, wreszcie drummer, który bywa na ogół trzymany na uwięzi i tylko z rzadka pozwala
sobie na puszczanie wodzy fantazji i budowanie energetycznej narracji. Pierwszy
bardziej nerwowy drive rzeczonego perkusisty
spotyka nas w drugim utworze. Po spokojnym otwarciu sopranu i gitary pełnej
psychodelicznych niekiedy subtelności, narracja rusza do walki z czasem, ale osiągnięcie
finału zajmie jej wiele minut. W czwartej części porcjowane emocje dostają nieco
dubowego, gitarowego echa, a elementy rytmu, jakie kreuje Japończyk wiodą
nagranie do przedsionka post-rocka. Dużo ciekawej jest w odsłonie piątej, gdy muzycy
bez trudu uciekają z krainy łagodności (w której maczali już kilkukrotnie
palce), brudzą brzmienie, szukają nietypowych frazowań. W części szóstej podobać
się może kolektywnie realizowany, dronowy start, w którym nie brakuje dźwięków
preparowanych. Z kolei ostatni utwór, który budzi się w poświacie gitarowego ambientu,
dobrze łapie odrobinę psychodelii w żagle, ale artyści nie mogą zdecydować się,
na jakim poziomie ekspresji realizować będą swój koncept. Decyzja o bardziej
energicznej postawie zapada dość późno. Album kończy się bardzo dynamicznymi
pasażami, które zdają się stanowić tu rodzaj artystycznej autoironii.
Moss Freed/ Union Division Micromotives (Discus Music, 2CD 2023)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Moss Freed – gitara
elektryczna, dyrygenckie gestykulacje, Laura Jurd – trąbka, Charlotte Keeffe –
trąbka, Sam Eastmond – trąbka, Tullis Rennie – puzon, Rachel Musson – saksofon
tenorowy, George Crowley – saksofon tenorowy, klarnet, Chris Williams - saksofon
altowy, Rosanna Ter-Berg – flety, Brice Catherin – wiolonczela, Otto Wilberg –
kontrabas, Steve Beresford – fortepian, Elliot Galvin – fortepian, Will Glaser
– perkusja, James Maddren – perkusja oraz Pierre Alexandre Tremblay –
elektronika, bas elektryczny. Siedem improwizacji, 127 minut.
Bliżej nam nieznana brytyjska orkiestra improwizująca pod
wodzą gitarzysty Mossa Freeda, która zdaje się łączyć młodzieńczy temperament z
bagażem improwizowanych doświadczeń (Beresford!), proponuje nam dalece ambitne
przedsięwzięcie artystyczne. Na albumie odnajdujemy siedem rozbudowanych improwizacji,
które sprawiają wrażenie dość precyzyjnie … zaplanowanych, a każda z nich
dedykowana jest innemu tuzowi szeroko rozumianej muzyki współczesnej (Anthony
Braxton, John Zorn, czy Barry Guy, by wymienić tych, którym na nasze łamy
najbliżej). Każdy utwór ma urokliwy i intrygująco brzmiący początek, który
niemal każdorazowo rozwija się w narrację sycącą się swobodnym jazzem i
miewającą sporo kameralnych interludiów. W trakcie ponad dwóch godzin nagrania
koncertowego napotykamy wiele wyjątkowo udanych momentów, ale nie sposób
przemilczeć fakt, iż wielominutowe narracje miewają problemy z budowaniem dramaturgii
na długim dystansie, a na etapie rozwinięcia kalkują pomysły poprzednich
epizodów. Freed zdaje się, że rzucił się tu na wyjątkowo głęboką wodę, nie
zawsze wygrywa, ale na jego kolejne próby już teraz czekamy z dużą
niecierpliwością.
Wylistujmy najciekawsze fragmenty improwizacyjnych bojów
prowadzonych przez 16-osobową Zjednoczoną
Dywizję. Początek pierwszej real-time
collective impro z miejsca stawia nas do pionu swą energetycznością,
precyzją wykonania i dużą zmiennością akcji, tu definitywnie godną braxtonowskiego temperamentu. Sekcja
dętych w pełnej gotowości, bystre, dynamiczne partie fortepianu, poszukiwania
free jazzowych emocji, także działania w podgrupach i kameralne chwile
wytchnienia. Druga opowieść zaczyna się niezwykle rozbudowaną plejadą drobnych fraz,
które intrygująco snują się po scenie, korzystając z bazy smyczkowych dronów. Narracja
zasługuje tu na miano post-chamber,
ale nie szczędzi nam dramaturgicznych i brzmieniowych niespodzianek. Z kolei trzecia
opowieść pachnie konceptem muzyki współczesnej. Najpierw samotna gitara, która rozmawia
z ciszą, a potem kolektywna improwizacja, która zdaje się być minimalistyczna,
ale na swój sposób taneczna. Mimo tak zarysowanej dramaturgii orkiestra nie skąpi
nam salw ekspresji, godnych free jazzowych uniesień mistrzów. Czwarta część
dedykowana jest Zornowi, zatem dynamika, ekspresja i stan permanentnej zmiany!
Bystry, ponadgatunkowy kogel-mogel rośnie
tu w siłę m.in. dzięki świetnej robocie perkusistów. Piąta i szósta
improwizacja toczone są w dość leniwym tempie i nie stronią od dramaturgicznych
mielizn. W pierwszej z nich sporo do powiedzenia mają dźwięki syntetyczne, w
tej drugiej oś narracji opiera się na migotliwych i ulotnych frazach gitary i instrumentów
dętych. Emocje na równi pochyłej, ale i smakowite plastry psychodelii. Finałowa
narracja (dla Barry’ego Guya!) zaczyna się na poziomie gitarowych pick-upów. Narracja budowana jest
skrupulatnie z drobnych, na ogół dętych westchnień. Nerw życia dają tu perkusje,
które przez moment ciągną opowieść w stronę free jazzu, ale całość nie stroni
od kameralnych, by nie rzecz post-klasycznych wtrętów, szczególnie fortepianu.
Samo zakończenie przynosi nam garść bardziej ekspresyjnych zachowań ze strony perkusistów
i elektrycznego basu.
Kshettra Thou
Art That/ Это есть то (Addicted Label, DL 2022)
Orange Studio,
Moskwa, czerwiec 2020 - sierpień 2021: Boris Ghas – bas, gitara (utwory 2,3,7),
saksofon (3, 7), sample (5), Viktor Tikhonov – perkusja akustyczna i
elektryczna, instrumenty perkusyjne, gitary (1,4,5), syntezatory i sekwensery
(1,3,4,5), metallophone (1,4,6,7),
saksofon (2,3,7), Gosha Rodin – rożek francuski i efekty, delay-noises (5), gitara (6), Nikolai Samarin – syntezator (1,5),
bas (1), Mila Kiseleva – czytanie poezji Borisa Ghasa (1,6), Nikita Gabdullin –
gitara (2,3), Ilya Rosenblat – saksofon tenorowy (2,3,7), Alexander Novikov –
saksofon barytonowy (2,7), Kirill Olkhovsky – skrzypce (4,7), Nikita Bobrov –
perkusja (5) oraz Olga Larionova – wokal (7). Siedem utworów, 40 minut.
Przed nami kolejny rozbudowany aparat wykonawczy, ale
wykorzystany w dalece odmienny sposób. Tym razem odstawiamy improwizację jako
naczelne narzędzie pracy i oddajemy się we władanie post-rockowej (prog-rockowej?)
opowieści podanej nam z niemal renesansowym przepychem. Proste melodie,
incydentalnie kwaśne rytmy, dużo smutnej
radości i bardzo bogate aranżacje. Muzyka na długie trasy samochodowe, także do
tupania nogą i śpiewania (jakkolwiek pozbawiona wokalistów - jedynie
recytowanie poezji i ambientowe wokalizy). Co istotne, z punktu widzenia
percepcji całego albumu, jego najmniej udanym momentem jest sam początek. Im
dalej, tym lepiej, a trzy ostatnie opowieści śmiało zasługują na miano bardzo
udanych w przyjętej, nieskomplikowanej rytmicznie i melodyjnie konwencji.
Pierwsze fragmenty albumu zdają się być nieco
slapstickowymi, rockowymi piosenkami, podszytymi banalnie brzmiącą elektroniką.
Dużo słodyczy, dęte inkrustacje, recytacje na pogłosie. Utwory szczęśliwie
nasączone są przyzwoitą dawką dynamiki i nawet, jeśli pachną balladowymi
wtrętami, dotarcie do końca nie stanowi dla wytrawnego słuchacza specjalnego problemu.
W trzeciej opowieści mamy elektroniczny beat,
który płynie pod jazzowo frazującą gitarą, w czwartej zaś tempo siada, artyści
kombinują z rytmem, a my rozglądamy się za tym, co stanie się w kolejnych odcinkach.
Trzy ostatnie utwory wiele tu bowiem rekompensują. W piątej odsłonie wita nas oniryczna
elektronika, bystry rytm post-techno i gitarowe melodie, zwieńczone
ambientowymi wokalizami. Odcinek szósty, to już crème de la crème albumu. Głos i masywny, rytmiczny bas pracujący w
umiarkowanym, jednostajnym, niemal mantrycznym tempie, nad którym kłębią się
obłoki post-elektronicznego hałasu. Dodajmy, iż sugestywna narracja zostaje tu
urokliwie sfinalizowana. W końcowej opowieści znów nie brakuje mocnej bazy
basowej, pojawiają się brudne brzmienia gitar i efektowne ekspozycje dęte, głównie
saksofonu barytonowego. Zakończenie albumu jest mroczne, wręcz demoniczne,
wzmacniane coraz bardziej rozśpiewanymi wokalizami.