Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 3 lutego 2023

The February’ Round-up: Dead Neanderthals! Hard Edges! Cirera! G. Almeida! Schubert, Uchihashi & Kugel! Union Division! Kshettra!


Nowy miesiąc, nowe płyty, nowa zbiorówka świeżych recenzji! Oto, na co wszyscy – po obu stronach komputerowego ekranu – czekamy z drżeniem łydek! Dziś siedem recenzji bardzo nowych płyt, w tym jednej datowanej już na szalony rok 2023!

Jak zawsze w takiej sytuacji oferujemy nieskończony tygiel gatunków i emocji, gdzie jedynie sky is the limit! Na początek trzęsienie ziemi, czyli sylwestrowa ep-ka naszych ulubionych holenderskich noise’ konceptualistów, a potem jest jeszcze lepiej – blaszane trio ze Zjednoczonego Królestwa Wolnej Improwizacji, kataloński, solowy set na saksofon sopranowy, ale udokumentowany fonicznie w Kopenhadze, kompozycje (!) na kontrabas, i nie tylko, wprost z Rotterdamu, międzynarodowe trio fussion jazzowe rejestrujące dźwięki w Berlinie, duży skład ze wspominanego już dziś Zjednoczonego Królestwa, tu w dawce niemal dwugodzinnej, a na sam finał prog-post-rockowe, wieloosobowe granie z Moskwy.

Czegokolwiek byś teraz nie potrzebował, właśnie to dostajesz! Welcome to hell of improvised music! But not only improvised!



 

Dead Neanderthals  Click (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

White Noise Studio, Nijmegen, Holandia, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja i wokal. Jeden utwór, 25 minut.

Pewne w życiu są tylko śmierć, podatki i … sylwestrowa ep-ka pewnego duetu z Holandii, każdorazowo udostępniana światu wedle handlowej procedury name your price. Ów wspaniały, cykliczny prezent dźwiękowy uzupełniany bywa także warstwą werbalną. Przytoczmy ją dziś w całości: Wszystko zaczęło się od ostrego „kliknięcia”. Wykonywanie jednego prozaicznego zadania po drugim, cykl po cyklu. Aż nagle przestało. Czy naprawdę sprawiało mi to przyjemność?

Nowa narracja Martwych Neandertalczyków ma cztery elementy składowe. Na początek syntezator, który kreuje dwa z nich – pierwszy, siarczyście brzmiący zdaje się stać w miejscu, ten drugi pulsuje, ma w sobie źdźbło melodii i dużo mroku. Po upływie dwóch minut pod strugę syntetyki podłącza się perkusista z instrumentem głęboko i szeroko posadowionym w osi nagrania i brzmiącym bardzo matowo. Zaczyna on wybijać jednostajny, nieco marszowy rytm i będzie tak czynił aż do połowy dwudziestej trzeciej minuty. Artysta melorecytuje także zwartą linijkę tekstu (trudnego do rozczytania), którą będzie powtarzał z każdym beatem perkusji, także do momentu wskazanego w poprzednim zdaniu. Muzycy pracują tu jak maszyny, ale ponieważ są jednak ludźmi, bywa, iż ów powtarzany miliony razy w trakcie utworu schemat narracyjny sprawiać będzie incydentalnie wrażenie, jakby stawał się bardziej intensywny lub metalicznie zagęszczony. Rytualny taniec post-mortem przechodzi w stan finalizacji dokładnie w momencie, gdy drumming umyka do strefy niebytu. Na scenie pozostają jedynie dwa pierwotnie ustanowione wątki syntezatorowe. Ten pulsujący zaczyna przypominać brzmienie dzwona, ale bardzo matowe, ten drugi nie traci swojej przesterowanej mocy aż do samego końca, choć w fazie definitywnej śmierci sprawia wrażenie, jakby płynął nieco szerszym korytem.



 

Hard Edges  The Texture Of Perception (Raw Tonk Records, CD 2022)

Wade Room, Norwich, październik 2021: Chris Dowding – trąbka, trąbka piccolo, flugelhorn, Dave Amis – puzon oraz Ben Higham - tuba, trąbka, flugelhorn. Sześć improwizacji, 39 minut.

Twarde Krawędzie i ich Tekstura Percepcji, definitywnie kameralne spotkanie trzech instrumentów blaszanych, pozostających w rękach i ustach muzyków, którzy zapewne debiutują na naszych łamach, to wydarzenia dalece interesujące, ciekawie wpisujące się w nurt nieco uporządkowanej, post-akademickiej … swobodnej improwizacji. 

Pierwsza z sześciu albumowych opowieści budowana jest krótkimi frazami – nieco zalotnymi, bezsprzecznie szukającymi intrygi, kameralnymi, ale jakby doposażonymi w delikatny drive free jazzu. Tuba pracuje tu na środku sceny, lżejsze dęciaki sadowią się zaś na przeciwległych flankach – trąbkę słyszymy najczęściej po lewej stronie, puzon na ogół po prawej. Instrumenty śpiewają, mruczą, a pod koniec pracują dłuższymi oddechami. Druga część zdaje się być jeszcze bardziej kameralna, ale zdecydowanie bardziej rytmiczna, co jest zasługą głównie tuby. Trąbka utrzymuje umiarkowanie durową tonację, z kolei puzon zawodzi i lamentuje. W kolejnej odsłonie dzieje się już naprawdę dużo ciekawego. Drobne preparacje, piski, szumy i westchnienia. Bezdźwięczna symfonia blaszanej boleści najpierw zaskakuje nas brzmieniem, a potem, gdy nabierze już odrobinę fonii w usta, swoją niemal wirtuozerską filigranowością. Czwarta narracja powraca do tanecznego, meta rytmicznego szyku. Każdy z blaszanych frazuje tu swoją metodą, ale całość lepi się w zwartą, zmysłową improwizację. W części piątej muzycy stawiają na dłuższe pociągnięcia pędzlem. Tuba jest tu w stanie pracować na jednym oddechu przez wiele sekund, a trąbka i puzon wyjątkowo urokliwie śpiewać w dalece molowych klimatach. Tym, który zdaje się tu mieć najwięcej do powiedzenia jest puzon, ale jego lokalna gadatliwość w niczym nie narusza fundamentu kolektywnej improwizacji. W ostatniej opowieści muzycy powracają do naszych ulubionych, tu po części preparowanych dźwięków. Szumy, oddechy, westchnienia - kameralna podróż, konsumująca pełne drżenia i bojaźni blaszane zaśpiewy. Co ciekawe, w ramach finalizacji artyści zdają się delikatnie dynamizować swoje poczynania.



MuMu & Albert Cirera  Theme & Variations (Bandcamp’ self-released, CD 2022)

Kopenhaga, maj 2020: Albert Cirera – saksofon sopranowy oraz MuMu - field recordings, kompozycje. Jedenaście opowieści w jednym traku, 31 min.

Cirera debiutował w formule solowej pięć lat temu w pewnej krajowej, jakże iberyjskiej serii spontanicznej. Wtedy zdecydował się na wyjątkowo spektakularny eksperyment sonorystyczny, w głównej mierze przy wykorzystaniu saksofonu tenorowego. W roku ubiegłym podesłał nam kolejny album solowy, w którym postawił na prostotę i cyrkulacyjny oddech wtłaczany do tuby saksofonu sopranowego. Przy okazji do prac jednoosobowych zatrudnił sobie postać o nazwie MuMU, która dostarczyła mu inspiracji w zakresie kompozycji samych improwizacji, jak i ubarwiła je drobnymi, elektroakustycznymi zdobieniami. Dziś Katalończyk powraca z idą bliską tego drugiego rozwiązania i proponuje półgodzinne wspominki ze swojego covidowego pobytu w Kopenhadze. A MuMU, jak to MuMU, jak na postać całkowicie fikcyjną, wydaje się być nad wyraz kreatywny.

Sopranowa epopea z elektroakustycznymi niespodziankami zaczyna się w oparach tych ostatnich. Drobne, usterkowe odgłosy, pracujący wentylator (?) i dobywający się z dna piekła sopranowy śpiew. W kolejnych fazach jednotrakowej, ale definitywnie jedenastoczęściowej opowieści skupiamy się na intensywnej improwizacji saksofonu sopranowego. Muzyk pracuje cyrkulacyjnie, ale jego historie nie trwają dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Czasami dźwięk jego instrumentu brzmi, jakby zarejestrowany był w warunkach terenowych, w innych przypadkach frazuje czystym, podniebnym brzmieniem. W połowie nagrania wydaje się, że w tubie instrumentu pojawiły się obce przedmioty, których charkot jest elektronicznie doposażany w hałas, sama zaś narracja niespodziewanie prowadzona dwoma dętymi strumieniami. Cirera dmie chwilami dość nostalgicznie, ale często wpada w dynamiczny tunel mocy, w którym brzmi niczym Evan Parker w swoich najlepszych sopranowych ekspozycjach solowych. Bywa, że drive jego narracji wydaje się wyjątkowo taneczny, z brzmieniem niemal post-barokowym, ale wpada też niekiedy w sidła zadumy i emigranckiego smutku. Opowieść w swej drugiej fazie ma kilka punktów zwrotnych. W 20 minucie przystaje w obliczu śpiewających ptaków, trzy minuty później gaśnie w niemal zupełnej ciszy, a w 27 minucie sopranowy flow przekształca się w urokliwą, polifoniczną zabawę. Ostatnie kilkadziesiąt sekund nagrania, to połączenie telefoniczne. Automat głosowy przemawia po katalońsku, słychać urywane rozmowy w różnych językach, a w tle snuje się smutny tembr saksofonu, metaforycznie wołającego o pomoc.



Gonçalo Almeida  Compositions For Double Bass (Cylinder Recordings, CD 2022)

Rotterdam, od kwietnia 2021 do sierpnia 2022: Gonçalo Almeida – kontrabas, live electronics (pierwszy i czwarty utwór), taśmy (czwarty utwór). Cztery kompozycje (autorzy odpowiednio: Thanos Polymeneas, Michał Osowski, Pedro Melo Alves, Friso van Wijck), 43 minuty.

Nasz ulubiony portugalski kontrabasista zabiera nas do świata komponowanej muzyki współczesnej. Cztery utwory – dwa akustyczne i dwa elektroakustyczne, moc wrażeń, wspaniałe brzmienia i … dużo przestrzeni dla kreatywnego improwizatora. W albumowym credits możemy poczytać o kompozytorskich zamysłach i konceptualnych wizjach, ale tu, na tych łamach, zalecamy nade wszystko skupiony odsłuch i celebrowanie pojedynczych dźwięków. Albowiem piękny to album!

Na dobry początek kompozycja na kontrabas i elektronikę kreowaną na żywo. Szeleszczący swąd z kabli i zapętlone frazy wysoko podwieszonego smyczka tworzą tu aurę, która generuje przeróżne sytuacje dramaturgiczne. Akustyka smyczkowego kontrabasu permanentnie modyfikowana jest elektroniką, wpada w polifonię, bywa ekspresyjna i niepozbawiona warstwy meta rytmicznej. Z kolei frazy grane pizzicato, bardzo minimalistyczne, stanowią tu rodzaj narracyjnego kontrapunktu. Warstwa elektroniczna ma także swój niezależny byt, często bywa filigranowa i także niepozbawiona znamion rytmu. Efektowna opowieść toczy się od stanu ciszy do niemal kompulsywnego hałasu. Drugi utwór, w pełni akustyczny, to wielominutowa, minimalistyczna, repetytywna i nade wszystko medytacyjna narracja. Muzyk pracuje tu smyczkiem, którego spektrum działania zdaje się być bardzo szerokie, a pomiędzy długie pasaże arco wplata drobne frazy pizzicato. Brzmienie jest szorstkie, niekiedy bardzo surowe, smakuje muzyką dawną. Trzecia kompozycja jest krótka, bazuje na ekspresji wykonawczej. Z jednej strony nerwowe, post-barokowe didaskalia, z drugiej krótkie i dłuższe frazy, które są w stanie nabierać zaskakującej taneczności. Czwarta kompozycja, to akustyczne dźwięki kontrabasu urokliwe skorelowane ponownie z live electronics, a także z manipulacjami taśmą. Narracja znów jest dość minimalistyczna, zdobią ją jednak rozbudowane wtręty elektroakustyczne, w tym plejada dźwięków, które zasługują na miano fake sounds. Zmiana goni tu zmianę, pojawiają się narracyjne pauzy pełne ciszy i post-kameralny suspens. W trakcie wielominutowej opowieści frazy akustyczne zdają się pozostawać w pewnej przewadze, ale urokliwe zdobienia elektroniki (choćby nerwowe plamy post-ambientu) rekompensują nam ową czasoprzestrzenną nierównowagę.



 

Frank Paul Schubert, Kazuhisa Uchihashi & Klaus Kugel  Black Holes Are Hard To Find (Nemu Records, CD 2022)

Noisy Rooms, Berlin, wrzesień 2021: Frank Paul Schubert – saksofon altowy i sopranowy, Kazuhisa Uchihashi – gitara elektryczna, elektronika oraz Klaus Kugel – perkusja, instrumenty perkusyjne. Siedem kompozycji/ improwizacji, 78 minut.

Dwóch Niemców i Japończyk zapraszają tu do świata fussion jazz-rocka, który koncentruje się na improwizacji, zapewne częściowo predefiniowanej, na utworach, które nie bazują na zadanych tematach i zdają się dawać każdemu z muzyków dużą swobodę kreacji. Znając dokonania artystów, którzy zwarli szeregi na niniejszym albumie można było formułować w recenzenckiej głowie kilka dobrych lub bardzo dobrych scenariuszy. Dźwiękowa rzeczywistość napotkana na płycie zdaje się jednak nie realizować żadnego z nich. Przede wszystkim nagranie jest zbyt długie i często gubi dramaturgię. W przeważającej części prowadzone jest w leniwym tempie, w jego trakcie muzycy szczędzą nam emocji, a ekspresyjne szczyty omijają niekiedy bardzo szerokim łukiem.

Start każdego z utworów jest wyważony emocjonalnie, niekiedy filigranowy, często osnuty intrygującym, chwilami onirycznym klimatem. Delikatnie wycofany saksofonista (zwłaszcza, gdy pracuje na sopranie), mający tysiące pomysłów gitarzysta, wspierany elektroniką, która zdaje się dawać mu dużo opcji rozwoju sytuacji dramaturgicznej, wreszcie drummer, który bywa na ogół trzymany na uwięzi i tylko z rzadka pozwala sobie na puszczanie wodzy fantazji i budowanie energetycznej narracji. Pierwszy bardziej nerwowy drive rzeczonego perkusisty spotyka nas w drugim utworze. Po spokojnym otwarciu sopranu i gitary pełnej psychodelicznych niekiedy subtelności, narracja rusza do walki z czasem, ale osiągnięcie finału zajmie jej wiele minut. W czwartej części porcjowane emocje dostają nieco dubowego, gitarowego echa, a elementy rytmu, jakie kreuje Japończyk wiodą nagranie do przedsionka post-rocka. Dużo ciekawej jest w odsłonie piątej, gdy muzycy bez trudu uciekają z krainy łagodności (w której maczali już kilkukrotnie palce), brudzą brzmienie, szukają nietypowych frazowań. W części szóstej podobać się może kolektywnie realizowany, dronowy start, w którym nie brakuje dźwięków preparowanych. Z kolei ostatni utwór, który budzi się w poświacie gitarowego ambientu, dobrze łapie odrobinę psychodelii w żagle, ale artyści nie mogą zdecydować się, na jakim poziomie ekspresji realizować będą swój koncept. Decyzja o bardziej energicznej postawie zapada dość późno. Album kończy się bardzo dynamicznymi pasażami, które zdają się stanowić tu rodzaj artystycznej autoironii.



 

Moss Freed/ Union Division  Micromotives (Discus Music, 2CD 2023)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Moss Freed – gitara elektryczna, dyrygenckie gestykulacje, Laura Jurd – trąbka, Charlotte Keeffe – trąbka, Sam Eastmond – trąbka, Tullis Rennie – puzon, Rachel Musson – saksofon tenorowy, George Crowley – saksofon tenorowy, klarnet, Chris Williams - saksofon altowy, Rosanna Ter-Berg – flety, Brice Catherin – wiolonczela, Otto Wilberg – kontrabas, Steve Beresford – fortepian, Elliot Galvin – fortepian, Will Glaser – perkusja, James Maddren – perkusja oraz Pierre Alexandre Tremblay – elektronika, bas elektryczny. Siedem improwizacji, 127 minut.

Bliżej nam nieznana brytyjska orkiestra improwizująca pod wodzą gitarzysty Mossa Freeda, która zdaje się łączyć młodzieńczy temperament z bagażem improwizowanych doświadczeń (Beresford!), proponuje nam dalece ambitne przedsięwzięcie artystyczne. Na albumie odnajdujemy siedem rozbudowanych improwizacji, które sprawiają wrażenie dość precyzyjnie … zaplanowanych, a każda z nich dedykowana jest innemu tuzowi szeroko rozumianej muzyki współczesnej (Anthony Braxton, John Zorn, czy Barry Guy, by wymienić tych, którym na nasze łamy najbliżej). Każdy utwór ma urokliwy i intrygująco brzmiący początek, który niemal każdorazowo rozwija się w narrację sycącą się swobodnym jazzem i miewającą sporo kameralnych interludiów. W trakcie ponad dwóch godzin nagrania koncertowego napotykamy wiele wyjątkowo udanych momentów, ale nie sposób przemilczeć fakt, iż wielominutowe narracje miewają problemy z budowaniem dramaturgii na długim dystansie, a na etapie rozwinięcia kalkują pomysły poprzednich epizodów. Freed zdaje się, że rzucił się tu na wyjątkowo głęboką wodę, nie zawsze wygrywa, ale na jego kolejne próby już teraz czekamy z dużą niecierpliwością.

Wylistujmy najciekawsze fragmenty improwizacyjnych bojów prowadzonych przez 16-osobową Zjednoczoną Dywizję. Początek pierwszej real-time collective impro z miejsca stawia nas do pionu swą energetycznością, precyzją wykonania i dużą zmiennością akcji, tu definitywnie godną braxtonowskiego temperamentu. Sekcja dętych w pełnej gotowości, bystre, dynamiczne partie fortepianu, poszukiwania free jazzowych emocji, także działania w podgrupach i kameralne chwile wytchnienia. Druga opowieść zaczyna się niezwykle rozbudowaną plejadą drobnych fraz, które intrygująco snują się po scenie, korzystając z bazy smyczkowych dronów. Narracja zasługuje tu na miano post-chamber, ale nie szczędzi nam dramaturgicznych i brzmieniowych niespodzianek. Z kolei trzecia opowieść pachnie konceptem muzyki współczesnej. Najpierw samotna gitara, która rozmawia z ciszą, a potem kolektywna improwizacja, która zdaje się być minimalistyczna, ale na swój sposób taneczna. Mimo tak zarysowanej dramaturgii orkiestra nie skąpi nam salw ekspresji, godnych free jazzowych uniesień mistrzów. Czwarta część dedykowana jest Zornowi, zatem dynamika, ekspresja i stan permanentnej zmiany! Bystry, ponadgatunkowy kogel-mogel rośnie tu w siłę m.in. dzięki świetnej robocie perkusistów. Piąta i szósta improwizacja toczone są w dość leniwym tempie i nie stronią od dramaturgicznych mielizn. W pierwszej z nich sporo do powiedzenia mają dźwięki syntetyczne, w tej drugiej oś narracji opiera się na migotliwych i ulotnych frazach gitary i instrumentów dętych. Emocje na równi pochyłej, ale i smakowite plastry psychodelii. Finałowa narracja (dla Barry’ego Guya!) zaczyna się na poziomie gitarowych pick-upów. Narracja budowana jest skrupulatnie z drobnych, na ogół dętych westchnień. Nerw życia dają tu perkusje, które przez moment ciągną opowieść w stronę free jazzu, ale całość nie stroni od kameralnych, by nie rzecz post-klasycznych wtrętów, szczególnie fortepianu. Samo zakończenie przynosi nam garść bardziej ekspresyjnych zachowań ze strony perkusistów i elektrycznego basu.



Kshettra  Thou Art That/ Это есть то (Addicted Label, DL 2022)

Orange Studio, Moskwa, czerwiec 2020 - sierpień 2021: Boris Ghas – bas, gitara (utwory 2,3,7), saksofon (3, 7), sample (5), Viktor Tikhonov – perkusja akustyczna i elektryczna, instrumenty perkusyjne, gitary (1,4,5), syntezatory i sekwensery (1,3,4,5), metallophone (1,4,6,7), saksofon (2,3,7), Gosha Rodin – rożek francuski i efekty, delay-noises (5), gitara (6), Nikolai Samarin – syntezator (1,5), bas (1), Mila Kiseleva – czytanie poezji Borisa Ghasa (1,6), Nikita Gabdullin – gitara (2,3), Ilya Rosenblat – saksofon tenorowy (2,3,7), Alexander Novikov – saksofon barytonowy (2,7), Kirill Olkhovsky – skrzypce (4,7), Nikita Bobrov – perkusja (5) oraz Olga Larionova – wokal (7). Siedem utworów, 40 minut.  

Przed nami kolejny rozbudowany aparat wykonawczy, ale wykorzystany w dalece odmienny sposób. Tym razem odstawiamy improwizację jako naczelne narzędzie pracy i oddajemy się we władanie post-rockowej (prog-rockowej?) opowieści podanej nam z niemal renesansowym przepychem. Proste melodie, incydentalnie kwaśne rytmy, dużo smutnej radości i bardzo bogate aranżacje. Muzyka na długie trasy samochodowe, także do tupania nogą i śpiewania (jakkolwiek pozbawiona wokalistów - jedynie recytowanie poezji i ambientowe wokalizy). Co istotne, z punktu widzenia percepcji całego albumu, jego najmniej udanym momentem jest sam początek. Im dalej, tym lepiej, a trzy ostatnie opowieści śmiało zasługują na miano bardzo udanych w przyjętej, nieskomplikowanej rytmicznie i melodyjnie konwencji.

Pierwsze fragmenty albumu zdają się być nieco slapstickowymi, rockowymi piosenkami, podszytymi banalnie brzmiącą elektroniką. Dużo słodyczy, dęte inkrustacje, recytacje na pogłosie. Utwory szczęśliwie nasączone są przyzwoitą dawką dynamiki i nawet, jeśli pachną balladowymi wtrętami, dotarcie do końca nie stanowi dla wytrawnego słuchacza specjalnego problemu. W trzeciej opowieści mamy elektroniczny beat, który płynie pod jazzowo frazującą gitarą, w czwartej zaś tempo siada, artyści kombinują z rytmem, a my rozglądamy się za tym, co stanie się w kolejnych odcinkach. Trzy ostatnie utwory wiele tu bowiem rekompensują. W piątej odsłonie wita nas oniryczna elektronika, bystry rytm post-techno i gitarowe melodie, zwieńczone ambientowymi wokalizami. Odcinek szósty, to już crème de la crème albumu. Głos i masywny, rytmiczny bas pracujący w umiarkowanym, jednostajnym, niemal mantrycznym tempie, nad którym kłębią się obłoki post-elektronicznego hałasu. Dodajmy, iż sugestywna narracja zostaje tu urokliwie sfinalizowana. W końcowej opowieści znów nie brakuje mocnej bazy basowej, pojawiają się brudne brzmienia gitar i efektowne ekspozycje dęte, głównie saksofonu barytonowego. Zakończenie albumu jest mroczne, wręcz demoniczne, wzmacniane coraz bardziej rozśpiewanymi wokalizami.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz