Amerykański label Relative Pitch nie zwalnia szalonego tempa edytorskiego. Od czasu naszego poprzedniego spotkania z jego nowościami minęło już kilka tygodni, zatem najwyższy czas zajrzeć na wydawniczy bandcamp, wprost do nowych płyt, których nazbierało się już … dziesięć!
Recenzencki wysiłek podzielimy tym razem na kilka etapów, a
dziś przyjrzymy się czterem albumom, które światło dzienne ujrzały pod koniec
zimy (tudzież na skraju wiosny) roku bieżącego. Jak zwykle w przypadku tego
wydawnictwa czeka nas moc wrażeń, duży rozstrzał stylistyczny i kilka głośnych
nazwisk do wyszczebiotania. W ujęciu tematycznym – free jazzowe trio, kameralny
duet strunowy, elektroakustyczny spektakl w rozbudowanym składzie z istotną
rolą elektroniki i post-produkcji, wreszcie urugwajski duet ze skraju free
jazzu i kameralistyki.
Brandon Lopez Trio Matanzas
Czas i miejsce akcji nieznane (prawdopodobnie nowojorska Roullette): Brandon Lopez – kontrabas,
Steve Baczkowski – saksofony oraz Gerald Cleaver – instrumenty perkusyjne. Dwie
improwizacje, 41 minut z sekundami.
Trzy zacne, nowojorskie persony otwartego jazzu w
koncertowej odsłonie, w soczystym, choć silnie zabrudzonym strumieniu swobodnej
wymiany myśli, improwizacji, która wieloma charakterystykami zdaje się
przypominać loftowe nagrania z Wielkiego Jabłka,
jakie urozmaicały scenę free jazzową ładnych kilka dekad temu. Czujemy to swąd
przepalonej instalacji elektrycznej, zapach zbutwiałego dachu, no i
dramaturgiczną swobodę, która pozwala artystom grać, co chcą, czasami
zapuszczać się w bezmiar niekończącego się jam session, rodzaju otwartej próby zagubionej
w oparach dymu papierosowego. Początek i koniec koncertu, to miód dla fanów
kontrabasowego groove, zabrudzonego,
preparowanego tembru saksofonu i bystrych perkusjonalii, które udanie zdobią
teren. Środkowa część koncertu obniża poziom, sprowadza się do wspomnianej przed
momentem otwartej próby, gdy muzykom przychodzą do głowy niestworzone ilości pomysłów
- każde z nich inicjują, niektóre porzucając w pół słowa.
Pierwsza odsłona koncertu trwa tu kilkanaście minut, a buduje
ją tłuste, kontrabasowe pizzicato, intrygująco
charcząca tuba saksofonu i rytmiczne perkusjonalia. Po krótkiej sekwencji bez saksofonu,
narracja zwalnia, a strugę emocji zapewnia kontrabasowy smyczek. Zwinna, nieprzegadana
narracja zwieńczona zostaje rozśpiewanym pochodem saksofonowych fraz, podskoków
smyczka i dudniącego werbla. Druga improwizacja trwa prawie dwa kwadranse. Rozpoczyna
ja perkusyjne intro, pracuje ostry smyczek, a w tubie saksofonu dzieją się
przeróżne rzeczy. Muzycy mają tu czas na frazy preparowane, pomysły rzucane ad hoc i kilka definitywnie niedokończonych
wątków, narracyjnych mielizn. Ostatnie kilka minut koncertu wiele wszakże rekompensuje.
Kontrabas buduje wówczas rytm energicznym smyczkiem, a dęciak deklamuje melodię
umiarkowanie czystym tembrem, wsparty na koherentnym drummingu.
Tristan Kasten-Krause & Jessica Pavone Images of One
Greenpoint Recording
Collective, Brooklyn, Nowy Jork, wrzesień 2022: Tristan Kasten-Krause –
kontrabas oraz Jessica Pavone – altówka. Cztery utwory, 37 minut.
Kolejna nowość RP, to improwizacja wyjątkowo precyzyjnie
zaplanowana. Kameralna, niepokojąca, chwilami nerwowa, dwuosobowa symfonia
trwogi, ale rozpisana na role i trzymająca się scenariusza od pierwszej do
ostatniej sekundy. W końcowym, najdłuższym utworze – być może aż nazbyt
dobitnie. Bliżej nam nieznany kontrabasista i altowiolinistka, która z Anthony
Braxtonem nagrała kilka tysięcy płyt. Warto w tym nagraniu nie przeoczyć choćby
jednego dźwięku.
Pierwsza opowieść z miejsca buduje nastrój trwogi,
boleściwego suspensu. Dwa smyczki frazują tu stosunkowo wysoko, całość przypomina
muzykę dawna graną w czasach baroku, przefiltrowaną przez traumy współczesności.
W drugiej odsłonie oba instrumenty nabierają odrobinę siarczystego brzmienia, kontrabas
płynie wyraźnie pod altówką, a narracja z każdym nawrotem nabiera mroku i
tajemniczości. Pod jej koniec mamy wrażenie, że muzycy wspinają się na wysoką górę,
a ich instrumenty śpiewają z bólu wysiłku. W trzeciej części martwy marsz artystów
w nieznanym kierunku zdaje się nabierać niemal egzystencjalnego lęku przed
kolejnym krokiem. Monotonna narracja jest tu celem samym w sobie. Wreszcie
czwarta, finałowa opowieść, trwająca ponad trzynaście minut. Ma kilka wyraźnych
faz, różniących się od siebie tempem i rodzajem frazowania. Wszystko wszakże w
tej części wydaje się precyzyjnie zaplanowane. Długie i krótkie frazy, powolne
i grane w pewnym mechanicznym rytmie. Szczypta melodii i dużo dramaturgicznego
suspensu. Ostatecznie koncept trzymanej w ryzach narracji wygrywa tu z
potencjalną swobodą ekspresji.
Ensemble Dedalus + eRikm Fata Morgana
Różne miejsca, takież okoliczności i czas: ErikM –
kompozycja, elektronika, nagrania terenowe, Didier Aschour – gitara, Amélie
Berson – flet, Thierry Madiot – puzon, Christian Pruvost – trąbka, Silvia
Tarozzi – skrzypce oraz Deborah Walker – wiolonczela. Dziewięć utworów, 51
minut.
Fata Morgana, to doskonały
tytuł dla tego akurat nagrania. Mamy tu kompozytorski koncept godny muzyki współczesnej,
która kocha rozbudowane opisy procesu twórczego, czasami bardziej niż same
dźwięki. Zainteresowanych metodą, jaką artysta główny, słynny impro-elektronik
ErikM, doszedł do efektu końcowego tej elektroakustycznej układanki odsyłamy na
bandcamp wydawcy. Tu skupiamy się na samej muzyce, która jest doprawdy wyśmienita.
Pokazuje bezmiar fraz sześciu instrumentów akustycznych pięknie skompilowanych
odrobiną kreatywnej elektroniki i post-produkcji. Oto ten rodzaj gry, którą
lubimy najbardziej - elektronika jak stymulator działań akustycznych. Jeśli
nagraniu mielibyśmy coś zarzucić, to drobne braki w samej dramaturgii i
generowanych emocjach na długim dystansie, zwłaszcza w drugiej części nagrania.
Choć sam finał albumu tryska wyjątkową urodą.
O jakości Fata Morgany
decydują w dużej mierze dwa utwory, rozbudowane, kilkunastominutowe historie.
Jedna album otwiera, druga go wieńczy. Początek budowany jest z drobnych fraz,
które sycą narrację dobrze zaplanowaną sekwencją zdarzeń – strunowe, długie
pasaże, fletowe westchnienia i blaszane fermentacje.
W tle snuje się oniryczna aura elektroniki. Leniwa, kameralna opowieść ma wszakże
swój drive i mnóstwo emocji skrywanych
za każdym niemal dźwiękiem. W kolejnych utworach dramat bazuje na krótkich, urywanych
frazach, które wchodzą w zmysłowe interakcje (nawet przypominające call & responce), bądź na długich pociągnięciach
pędzlem, gdy klimat całości jest konsekwencją urokliwych brzmień i warstwowej
narracji. Niektóre utwory bazują na minimalizmie, inne na gęstym, tłustym procesie
post-improwizacji. Każdy z instrumentalistów ma tu swoich kilka chwil, ale duch
kolektywnej narracji, szytej wyobraźnią kompozytora, króluje tu niepodzielnie. Frazy
syntetyczne podpowiadają, uzupełniają, nie skapią nam także nagrań terenowych,
smakowicie wplecionych w narrację, niemal każdorazowo zdominowaną przez dźwięki
akustyczne. Finałowa opowieść budowana jest wyjątkowo pieczołowicie. Krótkie i
długie frazy, szum, cisza i elektronika, która podsyła dźwięk przypominający
stado mew. Ów elektroakustyczny tygiel drobnych interakcji w końcowych minutach
łączy się w pożegnalny, smakowity dron, który najpierw zdaje się kreować meta melodię, potem jednak coraz
bardziej ucieka w mroczną otchłań zakończenia.
Santiago Bogacz & Emiliano Aires Retrato años después
4Tavella, Montevideo,
Urugwaj, wrzesień 2021: Santiago Bogacz – gitara oraz Emiliano Aires – klarnet.
Dziewięć improwizacji, 43 minuty.
Krótkie overview
nowości Relative Pitch kończymy urugwajskim duetem – niebanalnej gitary
elektrycznej o wielu twarzach i tyluż koneksjach gatunkowych oraz zwinnego,
równie kameralnego, jak free jazzowego klarnetu.
Album składa się z czterech rozbudowanych improwizacji i pięciu
miniatur, trwających na ogół mniej niż minutę. Otwarcie jest umiarkowanie spokojne,
ale od razu pokazujące, iż muzycy są tu w dobrej komitywie, świetnie się słuchają
i równie doskonale na siebie reagują. Gitara doposażona małym prądem atakuje
szeroką paletą oryginalnych brzmień, fraz i pomysłów dramaturgicznych. Gdy
klarnet idzie w tango, gitara urocząco rozpływa się w sennych marzeniach. Potem
sytuacja ulega odwróceniu. Trzecia narracja rodzi się w mroku, trzeszczy
rezonansem i miewa ekspresyjne rozbłyski. Klarnet w meta rytmicznej mantrze, gitara nasączona post-jazzem. Piąta
historia budowana jest z drobiazgów, początkowo leniwa, po czasie wpada w
ekstatyczny taniec. Klarnet znów nie szczędzi nam emocji, a gitara
ponadgatunkowych skojarzeń, tu odrobinę rockowych. Finałowa ekspozycja startuje
w mroku i na wdechu. Muzycy i ich instrumenty przypominają tu nocne kojoty,
przyczajone przed nadciągającą burzą. Nerwowe, pożegnalne rozkołysanie udanie reasumuje
jakże zgrabny album. Wspomniane pięć miniatur, to rodzaj improwizatorskich
wprawek, które kreują różne klimaty, sycą się odmienną dynamiką i dają
drogowskazy do dalszej pracy dla obu artystów. Tu szczególnie podobać się mogą epizody
siódmy i ósmy, oba nasycone soczystą psychodelią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz