W ostatnim kwartale roku czas ucieka wyjątkowo szybko.
Festiwale, nowe płyty, kolejne promocje i informacje prasowe, tudzież inne, równie
spontaniczne obowiązki, a czasu na statutową, czyli recenzencką działalność Trybuny jakby mniej.
Szczęśliwie październik jeszcze dogorywa, zdążyliśmy zatem z
comiesięczną zbiorówką nowych płyt z naszą ukochaną, jakże spontaniczną muzyką!
Dziś osiem premier, osiem różnych światów improwizacji. Na początek dwie solowe
ekspozycje na gitarę akustyczną - tak różne od siebie, jak tylko rożne mogą być
nagrania konstruowane w drodze improwizacji. Po nich kolejna płyta solowa, tym
razem perkusyjna, a zaraz potem ekscytujący kwintet z samego serca muzycznego
świata. Po tej porcji improwizacji w stadium modelowym na chwilę zagłębimy się
we współczesnej kompozycji, której uroda godna jest każdej płyty z … muzyką
nienotyfikowaną. Październikową zbiorówkę podsumują dwa nagrania z instrumentem
dętym zanurzonym w elektronice.
Nasza marszruta w ujęciu geograficznym będzie jak zwykle ekscytująca!
Zaczniemy w Barcelonie, potem francuski Le Havre i Berlin. Po nich, co
oczywiste, Londyn, zaskakujący powrót do Niemiec, a zaraz potem szybki skok do
Buenos Aires. Stąd tylko krok do Brukseli, a z niej jeszcze mniejszy do Bydgoszczy!
So, welcome to heaven and
hell of improvisation!
Diego Caicedo Monstrus Exocis (Discordian Records,
DL 2023)
Santa Madrona Studio,
Barcelona (?), 2022: Diego Caicedo – gitara akustyczna. Osiem improwizacji, 34
minuty.
Nasz ulubiony barceloński gitarzysta dostarcza nagrań
solowych dość regularnie. Jego post-metalowe, ambientowe, gęste plamy dźwięków
urzekły nas wielokrotnie, także w trakcie pewnego, spontanicznego festiwalu.
Teraz Caicedo proponuje nam solowy album na gitarę akustyczną … i znów nie
bierze jeńców. Niewiele ponad dwa kwadranse doprawdy dużych emocji, szczególnie
wtedy, gdy muzyk cudownie pętli wątki w ramach niedużej, improwizowanej formy,
co wydaje się szczególnie udane w piątej i siódmej opowieści.
Pierwsze dwie części albumu mają linearną, post-rockową fabułę,
która bazuje na uważnym kreowaniu fraz i ich konsekwentnym powtarzaniu. Ów poemat
onirycznej relaksacji nabiera pewnej dźwięczności, wręcz śpiewności w drugiej z
nich, z uwagi na delikatnie spreparowane brzmienie gitary. Opowieść trzecia i szósta
mają kruchą, minimalistyczną konstrukcję post-ballady, z kolei czwarta sprawia
wrażenie urokliwego evergreena godnego
klasyków americany. Kluczowe dla
jakości albumu, już anonsowane, piąta i siódma odsłona, to gęste, zapętlone
narracje, które z jednej strony niosą w sobie źdźbła jazzu, z drugiej funkową
energię i pewną metaforyczną taneczność. Pierwsza z nich zdaje się być
niezwykle kanciasta, druga przybiera
jakby bardziej obłe kształty. Album
wieńczy opowieść budowana struna po strunie, z dźwiękami, które giną w echu
nadchodzącej ciszy.
Guillaume Gargaud Koenji (Right Brain Records, CD
2023)
Le Havre, Francja, wiosna 2023: Guillaume Gargaud – gitara
akustyczna. Siedem improwizacji, 38 minut.
Druga z dzisiejszych solowych nowości na gitarę akustyczną
zdaje się sytuować na drugiej stronie planety improwizacji. Dużo w niej
gatunkowych odniesień do gitarowej klasyki, bluesa, ale także definitywnie
post-baileyowskiej estetyki. Gargaud porusza się w tym świecie wyjątkowo
sprawnie, bardzo swobodnie, a wiele jego ekspozycji nosi znamiona prawdziwie
wirtuozerskich.
Francuz zaczyna swoją opowieść bardzo spokojnym, post-bluesowym
strumieniem gitarowych delikatności, które łączy w smukle pętle i którym
okazjonalnie nadaje pewnej dramaturgicznej zawiłości. Druga improwizacja startuje
z pozycji ballady, by z gracją nabrać niemal rockowego anturażu. W kolejnej odsłonie
artysta frazuje bardziej abstrakcyjnie, ale rozrzuca swoje rozproszone myśli z
nieco większą dynamiką. W czwartej części znów czujemy bluesa, ale nasze uszy sycą
się też dźwiękami po części matowymi, preparowanymi. Narracja zdaje się tu
pozostawać na huśtawce, czasami przybiera formę drobnych przebieżek. W
kolejnych opowieściach Gargaud dodaje nowe elementy. Ślizga się po strunach,
rysuje małe melodie, by wreszcie w części szóstej utknąć na dłuższą chwilę w zakamarku
tradycji brzmienia i łamania fraz wprost z królestwa Dereka Baileya. Album kończy
skromna, minimalistyczna opowieść – wybrzmiewające akordy skąpane w melodyce
zakończenia.
Rudi Fischerlehner Spectral Nichts (Not Applicable, CD
2023)
Zentrifuge,
Berlin, grudzień 2022: Rudi Fischerlehner – perkusja. Pięć utworów, 39 minut.
Austriacki drummer
zachwycił nas w trakcie ostatniej edycji Spontaneous Music Festiwal, z tym
większą zatem radością sięgamy po jego nową płytę solową. Muzyk, podobnie jak
na deskach Dragona, stosuje proste, typowo perkusyjne i perkusjonalne rozwiązania
dramaturgiczne, tudzież brzmieniowe, ale osiąga efekt, który trwale przekuwa
naszą uwagę.
W pierwszej odsłonie artysta buduje wyważony emocjonalnie drumming, który systematycznie wzbogaca o
nowe elementy, nadając mu rytualny, korzenny posmak. Skupienie zdaje się tu panować
nad ekspresją. W trakcie niemal dziesięciominutowego nagrania mamy też frazy rezonujące,
medytacyjne, a na koniec prawdziwie polirytmiczne. Drugą opowieść śmiało można
nazwać narodzinami drummingu – od perkusjonalnych
preparacji, rezonujących i szumiących fraz po wielowątkową akcję perkusyjną,
która mieni się wszystkimi kolorami tęczy. W kolejnej części muzyk znów kreuje
niemal rytualne, proste bębnienie, udanie zmienia tempo i sięga po polirytmię.
Ostatnie dwa utwory są tu najkrótsze. Pierwszy z nich skupia się na
rezonujących dźwiękach, drugi z kolei atakuje z niemal punkową energią. Ten
ostatni zwie się Drums and Violence!
Najpierw grany pałeczkami po talerzach, potem całym zestawem, z połamanym
metrum i prawdziwie rockową ekspresją. Finał, co na tym albumie jest już
regułą, tonie w potoku zmysłowej polirytmii.
Eddie Prévost, NO Moore, Henry Kaiser, Binker Golding &
Olie Brice The Secret Handshake with Danger, Vol. 2 (577 Records, CD 2023)
Westpoint Studios,
Londyn, marzec 2020: Binker Golding – saksofony, Henry Kaiser – gitara, N. O.
Moore – gitara, Olie Brice – kontrabas oraz Eddie Prévost - perkusja,
instrumenty perkusyjne. Dwie improwizacje, 42 minuty.
Legenda free impro, Eddie Prévost, to artysta odpowiedzialny
również za historyczny kształt brytyjskiego free jazzu i jazz rocka. Nagraniem
rzeczonego kwintetu zdaje się wszystkim nam o tym przypominać. Proponuje
wielopokoleniowy skład, w nim aż dwie gitary elektryczne i mnóstwo
improwizowanych dźwięków, które zdają się udanie łączyć wspomniane w poprzednim
zdaniu gatunki. Album zawiera drugą część nagrań pewnej sesji z roku 2020. Pierwsza
z nich ukazała się ponad dwa lata temu.
Inauguracyjna, prawie dwudziestominutowa improwizacja
zaczyna się kolektywnie, z odpowiednią mocą płynącą od każdego z muzyków.
Umiarkowanie dynamiczne otwarcie szybko obiera kierunek free jazzowy, a narracja
bez utraty tempa przeobraża się w efektowne akcje w podgrupach. Najpierw to
duety – saksofonu i gitary, kontrabasu i saksofonu, kontrabasu i perkusji,
wreszcie perkusji i saksofonu. Zmiana zdaje się tu gonić zmianę, a podobać
szczególnie może się trio perkusji i dwóch gitar, które nadają całości posmak
zdrowej psychodelii. Saksofonista brnie ku free jazzowi, gitarzyści skłonni są
zaakceptować każdy wybór gatunkowy, a perkusista i kontrabasista nade wszystko
strzegą porządku dramaturgii. Każdy z tych ostatnich ma także solową
ekspozycję. Drugi set jest nieco dłuższy, częściej grany pełnym składem.
Improwizacja ma tu efektowne, free jazzowe spiętrzenie, ale grane chyba bez
jednego z gitarzystów. Znów dużo jakości i emocji wnosi do gry saksofonista. W
fazie spowolnienia świetną robotę czynią obaj gitarzyści. Pięknie frazują w
trio z kontrabasem, a potem w trio z perkusją. Nim opowieść dobrnie do końca, mamy
jeszcze kolejne solowe akcje perkusisty i kontrabasisty. Sam finał prowadzony jest
kolektywnie, doposażony w dużą porcję melodii.
The Pitch & Julia Reidy Neutral Star (Miasmah
Recordings, LP/DL 2023)
Morphine Raum Studio,
czas nieznany: Boris Baltschun - syntezator analogowy, digital delay, Morten Joh – wibrafon, bęben basowy, tape delay, Koen Nutters – bas
bezprogowy, Julia Reidy – gitara elektryczna, Michael Thieke – klarnet. Dwa
utwory, 49 minut.
Niemiecką formację The Pitch znamy choćby ze wspanialej,
wspólnej płyty ze Splitter Orchester. Tu jednoczy ona siły jedynie z
gitarzystką z Antypodów, ale zdaje się tworzyć dzieło równie monumentalne. Dość
nietypowy zestaw żywych instrumentów, garść analogowej elektroniki (ale bardzo
istotnej w procesie generowania poszczególnych elementów tej układanki) i duża
kreatywność w zakresie zbudowania prawie 50-minutowej narracji. Ta toczy się
wedle dość precyzyjnie zaplanowanego scenariusza, ale skrzy się emocjami i
dźwiękowymi barwami swobodnie improwizowanej ekspozycji dronowej. Dodajmy, iż
nagranie jest rejestracją na żywo i nie zawiera jakichkolwiek ingerencji
post-produkcyjnych.
Artyści od pierwszej sekundy nagrania budują gęsty strumień
fonii. Nie wszystkie dźwięki jesteśmy w stanie połączyć z ich źródłem. Słyszymy
pasmo zasilane prądem, smyczek posadowiony na krawędzi któregoś z instrumentów
i minimalistycznie frazującą gitarę, która jako jedyna skupia się na krótszych,
bardziej filigranowych formach. Razem z muzykami uczestniczymy w wielobarwnej podróży
do sedna dźwięku. Narracja zdaje się być głównie analogowa, ale bez trudu zawłaszcza
całe spektrum przestrzeni koncertowej. Wydaje się być stabilna, ale podlega
nieustannym zmianom. Każdy wątek ma swoją intensywność i dramaturgię, ale idealnie
współgra z pozostałymi. Dołem płynie basowy fundament, górą nieskończoność pozostałych
fraz. Opowieść jest mroczna, ale i na swój sposób post-romantyczna. Z czasem zyskuje
nawet na melodyjności, choć wydaje się być brzemiennie smutna. Druga część tego niezwykłego spektaklu toczy się
na nieco innym poziomie intensywności. Wydaje się być bardziej lekka, wręcz ulotna,
prawdziwie filigranowa, szczególnie w wymiarze gitarowym. Wyrasta z mroku, syci
się trwogą każdej frazy, płynie jeszcze bardziej molowym korytem. W tej części
nagrania szczególnie dużo do powiedzenia ma wibrafonista, nie brakuje także
onirycznych, post-syntetycznych strumieni dźwiękowych. Ostatnie podrygi tej
epopei należą przede wszystkim do gitarzystki.
Nudo Inhabitante (Neue Numeral, DL 2023)
Doctor F., Buenos
Aires, maj 2022: Federico Isasti – perkusja, kompozycja oraz Mariano Sarra –
fortepian, kompozycja. Siedem utworów, 33 minuty.
Argentyńskie rejestracje docierają do nas regularnie i
bardzo jesteśmy z tego faktu zadowoleni. Tym razem otrzymujemy duet mocno
osadzony w klimatach open jazzowych,
bazujący na kompozycjach, które wydają się być jednak ledwie zarysem procesu
improwizacji. I jak to zwykle w przypadku muzyki z Buenos Aires, album
nieprzegadany, kończący się niedługo po upływie dwóch kwadransów. A nazwa duetu
w aspekcie fonetycznym nie powinna nam niczego sugerować.
Artyści zaczynają swoją podróż z przytupem. Ich opowieść zdominowana
jest przez rytm, który płynie zarówno z werbla i tomów, jak i masywnej,
niekiedy bardzo czarnej klawiatury fortepianu. Rytmika Argentyńczyków bywa
bardzo zmienna - lekka i swawolna niczym walczyk, jak w drugiej części, czy też
skoczna i wyrywna jak w trzeciej. Muzycy lubią łamać metrum narracji i
nieustannie nas zaskakiwać. Pierwsze oznaki nostalgii i refleksji dopadają ich
dopiero pod koniec trzeciego utworu, a prawdziwe spowolnienie następuje dopiero
na starcie piątej odsłony. Perkusyjne talerze zaczynają wówczas rezonować, a na
klawiaturze piana, w miejsce progresywnego rytmu, pojawia się niewinna z pozoru
melodia. Ale i tu początkowo mroczne emocje kończą się efektowną galopadą.
Część szósta przypomina introdukcję do Jeziora
Łabędzie. Baletowa gracja i romantyczne inkrustacje po pewnym czasie łapią
ulubioną przez artystów dynamikę. Oto, jak post-klasyka dość szybko staje się tu
free jazzem. Finałowa narracja nosi znamiona farewell song, pełna jest brzmieniowych subtelności, ale w drugiej
fazie, dzięki ambicjom drummera,
przeistacza się w dość intensywną narrację. Choć pianista zdaje się tu zgłaszać
zdanie odrębne.
Daniele Martini & Franziska Windisch We'll
See, We'll See (HobbyKeller, Kaseta 2023)
Smog and Studio Savoie,
Bruksela, czas nieznany: Daniele Martini – saksofon tenorowy, elektronika oraz
Franziska Windisch - laptop, pure data.
Dziesięć utworów, 45 minut.
Włoskiego, acz rezydującego w Belgii saksofonistę znamy z kilku
udanych, akustycznych podróży po świecie swobodnej, jakże intensywnej
improwizacji. Tym razem Martiniego spotykamy w chmurze czerstwej, niekiedy
bardzo gęstej, wręcz harshowej
elektroniki. Towarzyszy mu artystka, która pracuje na czystych danych zaczerpniętych z realnego laptopa. Album jest
sporym wyzwaniem dla miłośnika akustyki. Szczególnie jego pierwsza, poszarpana
i upstrzona drobnymi utworami strona kasety. Ale na jej drugiej stronie, w trzech
rozbudowanych opowieściach, jest już dużo lepiej, ba, w jednej z nich słyszymy brzmienie
prawdziwego saksofonu.
Pierwsze siedem opowieści trwa tu ledwie dwadzieścia minut.
W kłębach elektronicznych fonii trudno doszukać się czegoś szczególnie
ekscytującego. Słyszymy brzmienia syntezatorowe, które from time to time bogacone są pewną ulotną melodyjnością, a wielu momentach
rytmem, czasami połamanym i brudnym, nadającym opowieści dalece sensowną linearność.
Do naszych uszu docierają także niezliczone porcje syntetycznych plam i
niekiedy usterkowych fonii. W części trzeciej wpadamy w wysokogatunkowe drum’n’bass, z kolei część piąta lepi z
drobnych, urywanych fragmentów, stanowiących wszakże zwartą całość. Dla odmiany
odsłona szósta, to rytmicznie uformowane porcje szumu. Na drugiej stronie
kasety artyści kontynuują wątki taneczne, nie unikają pewniej melodyjności, słyszymy
ciekawe brzmienia, które przypominają gitarę, a także niemałe chmury ambientu.
W utworze dziewiątym pojawia się anonsowany wcześniej saksofon, bardzo wyrazisty,
chropowaty w brzmieniu. Towarzyszy mu gęsty ambient, który z czasem nabiera intensywnej
siarczystości. Ostatni utwór stara się chyba podsumowywać cały album, trwa
ponad jedenaście minut, zawiera zarówno momenty trudne fonicznie, jak i pasma
całkiem przyswajalne. Jest jednak zdecydowanie zbyt długi.
Mazzoll & Daktyle T…se, T…se (Antenna Non Grata, CD
2023)
Mózg, Bydgoszcz,
marzec 2023: Jerzy Mazzoll - klarnety, głos, Marek Sadowski - elektronika,
perkusjonalia, misy oraz Maciek Jaciuk - elektronika, daxofon, fx. Sześć
improwizacji, 47 minut.
Sytuacja dramaturgiczna w bydgoskim Mózgu wydaje się być nieco ciekawsza niż chwilę temu w Brukseli. Klarnety
Mazzolla improwizują tu na żywo z wielowymiarową elektroniką, doposażoną w
akustyczne akcesoria perkusjonalne. Efekt bywa niekiedy dalece frapujący,
zwłaszcza, gdy w szranki improwizacji staje sam klarnet bez dodatkowych
atrybutów narracji, a działania partnerów bardziej nastawione są na łączenie tego,
co żywe z tym, co syntetyczne.
Dokładnie tak dzieje się w pieśni otwarcia, która zdaje się być najciekawszym momentem całego
koncertu. Klarnet basowy rozpoczyna tu lot typowy dla Mazzolla. Głęboki, dronowy
sound z każdą chwilą zyskuje na poły semicką
melodykę i ucieka w kosmos improwizacji wspierany cyrkulacyjnym oddechem muzyka.
W tle pracuje elektronika, która na ogół przyjmuje postać ambientu, ale szyje
nam też frazy sprawiające wrażenie działań live
processing. Począwszy od drugiej opowieści elektronika staje się bardziej
aktywna, co nie zawsze służy całej ekspozycji. Gdy klarnet jest tu pełnoprawnym
aktorem, narracja broni się bez słowa wątpliwości. Gdy on sam milknie i oddaje przewodnictwo
pozostałym, nagranie miewa słabsze monety. Tak dzieje się choćby w dalszej
fazie drugiej części. W trzeciej odsłonie klarnet tańczy rytmicznie z elektronicznym
beatem, w czwartej z kolei musi przebijać
się przez chmurę syntetycznych zgrzytów i usterek. Mazzoll używa tu także swojego
głosu – czasami to dekonstruowana elektronicznie wokaliza, innym razem, jak w utworze
finałowym, melorecytacja z tekstem. Ciekawie kształtuje się piąta opowieść, gdy
dron klarnetu, płonący emocjami w chmurze elektronicznego harshu, napotyka na akustyczne misy i inne dźwięki perkusjonalne.