Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 grudnia 2023

Barcelona makes the world go round: Isysxae! Chant! Garcia & Guionnet! Pricto! Nonetheless! AX!


Nic lepszego nie mogło nas spotkać na koniec spontanicznego, umierającego już niechybnie roku 2023 niż zestaw pełnokrwistych nowości z naszej ukochanej Barcelony!

Czeka dziś na nas sześć wyjątkowo smakowitych świeżynek – pewien koncert z poznańskiego Dragona (jakże być inaczej!), dwie premiery nowego labelu Hera Corp., założonego przez Alexa Reviriego (z silnymi akcentami baskijskimi i francuskimi), wreszcie trzy najnowsze dziecięcia Discordian Records, a pośród nich pierwsza solowa płyta El Pricto!

So, welcome and dance to the end of the year 2023!



 

Isysxae Living Systems Decay - Live in Poland (Bandcamp’ self-released, kaseta 2023)

Dragon Social Club, Poznań, Fast Forward 6th Spontaneous Music Festival, październik 2022: Ferran Fages – gitara elektryczna, Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Pere Xirau – perkusja. Trzy improwizacje, 14 minut.

Katalońskie trio zagrało na deskach poznańskiego Dragona 32-minutowy set. Na potrzeby albumu muzycy wykroili z niego ledwie trzy fragmenty – niespełna dwuminutowy, niespełna ośmiominutowy, wreszcie niespełna czterominutowy. Oczywiście decyzja artysty bywa rzeczą świętą, niemniej tych, którzy ów koncert widzieli w całości zdaje się dopadać niewymowny żal nieodwracalnej straty. Ów konceptualny minimalizm w zakresie formy zdaje się być jednak znakiem rozpoznawczym Isysxae – ich debiutancki, studyjny album trwał całe … 22 minuty. Wszystkie te dywagacje możnaby puścić w niebyt zapomnienia, gdyby nie drobny fakt, iż muzyka Fagesa, Chanta i Xirau, to jedno z najciekawszych zjawisk na współczesnej, europejskiej scenie free impro.

Pierwsza plama krwi, to post-rockowy wymiot, ulepiony z riffu ciężkiej gitary, kompulsywnego wrzasku saksofonu tenorowego i porcji circle drums, która oplata wszystko niczym gęsta, tłusta pajęczyna. Lepki, siarczysty pomiot dźwięku, zastygająca plama napalmu o zbyt filmowym poranku. Drugi wyziew fonii tworzą preparowane frazy wprost z rozgrzanego werbla, tuba saksofonu rżąca jak dobijany koń, wreszcie gitarowe plamy sprzężeń i narastającego przesteru. Lawa zdaje się tu być już całkowicie zastygła, stygmatyzuje dźwięk, buduje ścianę post-industrialnego hałasu. Zdaje się, że wszystko tu wyje, rozdziera szaty, dotkliwie samokaleczy się. Perkusja w wiecznej pętli, saksofon z tubą ryjącą dziurę w ziemi i gitara w stadium umierającej post-fonii. I to wszystko wydaje się być podejrzanie lekkie, jakby zaczynało unosić się w powietrzu. Trzeci strzęp koncertu w fazie początkowej tonie w echu gitarowej amplifikacji, wdechów wprost do tuby i perkusjonalnych zdobień. Represyjny dub zaczyna pulsować, towarzyszy mu szczebiot rozklekotanej perkusji, z kolei saksofon rysuje pętle niczym pijany lunatyk. Umierający spektakl post-dźwięku przypomina gasnące ognie sztuczne rozproszone w złotym palenisku.



 

Tom Chant Solo (Hera Corp., Kaseta 2023)

La Isla (Kraj Basków?), czas nieznany: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy. Sześć improwizacji, 31 minut.

Tom Chant pozostaje z nami, by zaprezentować swoją pierwszą (!) solową płytę. Trzy improwizacje na saksofon tenorowy, tyleż na sopranowy, a wszystko z permanentnym wykorzystaniem tzw. technik rozszerzonych, czyli przekładając na język bardziej zrozumiały – nie będzie melodii, jedynie samo cierpienie. A że barceloński Brytyjczyk, to mistrz tego typu dętych eksploracji, płyta Solo nie może nam nie sprawić gigantycznej radości z odsłuchu.

Pierwsza tenorowa zawierucha zdaje się mieć całkiem naturalistyczny wydźwięk. Przypomina niedźwiedzia w trakcie czynności fizjologicznej, tudzież dzikie koty w pogoni za sforą nieznośnych myszy. Soundtrack do kreskówek Walta Disneya? Muzyk stosuje krótkie odcinki fonii, a oddziela je przerwami na wzięcie oddechu. Pracuje jak żywy człowiek, ale czasami przypomina post-industrialną maszynę do generowania szumów i pisków. Naturalność całej sytuacji scenicznej podkreśla piejący w oddali kogut, z którym muzyk zdaje się wchodzić w drobne interakcje. W części drugiej narracja bardziej skłania się ku onirycznym dronom z odrobiną melodii. Muzyk rzeźbi teraz skałę łyżeczką do herbaty. W części trzeciej można odnieść wrażenie, że Chant szuka granicy akustycznego przesteru, ponownie woli krótkie, urywane frazy. Sopranowa część albumu nie jest bynajmniej bardziej łagodna. Artysta szuka swojego dźwięku, szyje frazy, które przypominają pracę silnika elektrycznego, a może zepsutego wentylatora. Tuba jego instrumentu jest tu chyba zamknięta od pierwszej do ostatniej sekundy. Drżenie powietrza i półwrzask rozgrzanych dysz, a wszystko jakby doprawione posmakiem tajemniczej syntetyki. W finałowej ekspozycji muzyk początkowo szuka echa, a może ściany, od której odbijają się dźwięki jego instrumentu. Można także odnieść wrażenie, że nie tylko generuje dźwięki instrumentalne, ale także przemieszcza się z saksofonem kreując dodatkowe fonie. A na koniec znów przypomina leśne zwierzę szukające ofiary.



 

Miguel A. García & Jean-Luc Guionnet Duo (Hera Corp., Kaseta 2023)

Sala Bastida, Azkuna Zentroa (Bilbao), czas nieznany: Miguel A. García oraz Jean-Luc Guionnet – elektronika, elektroakustyka (instrumentarium nieoznaczone). Dwie improwizacje, 41 minut.

Bask i Francuz, to artyści, których znamy z wielu elektroakustycznych eksploracji, tego drugiego także z soczystych, saksofonowych wycieczek w nieznane. Tu spotykamy obu zaplątanych w niekończące się zwoje kabli. Ich elektroniczny i akustyczny ekwipunek zdaje się funkcjonować w symbiozie, jakkolwiek dźwięki syntetyczne pozostają w dużej przewadze. Estetyka duetu, to może nie jest do końca nasza bajka, ale trzeba artystom oddać, iż z plejady różnorakich, mniej lub bardziej tajemniczych fraz są w stanie budować zwarte, linearne, na poły dronowe improwizacje, które są udaną puentą obu długich, wielominutowych minutowych odcinków.

Pierwsza, nieco dłuższa improwizacja zdaje się unaoczniać tezę zawartą w poprzednim zdaniu w sposób szczególnie dobitny. Muzycy startują z poziomu drobnych, rwanych fonii i swobodnie płyną od szmeru ciszy do mikro eksplozji hałasu. Efektem ich wielominutowych eksploracji jest oniryczny dron, upstrzony plejadą nieinwazyjnych mikro usterek. Druga część wprowadza do zastanej estetyki nowe elementy. Na starcie zgrzyty i piski zdają się być niesione tajemniczym rytmem. Muzycy wchodzą w intrygujące interakcje, dodając raz za razem nowe dźwięki. W połowie improwizacji tłumią elektroakustyczne emocje i na dłuższą chwilę zanurzają się w chmurze martwego ambientu. Z czasem, metodą jaką znamy z pierwszej części, tworzą wspólny, dźwiękowy front, rodzaj półpłynnej lawy pełnej drobnych post-fonii. Tu ostatecznym rezultatem ich prac jest ściana dźwięku, definitywnie pobudowana z materiałów łatwopalnych.



 

El Pricto Moonburnt (Discordian Records, DL 2023)

Miejsce akcji nieoznaczone, Barcelona (?), 2019-2022: Prictopheles - syntezatory, prictar, klarnet i głos. Dziesięć utworów, 32 minuty.

Kolejna znacząca, barcelońska postać muzyki kreatywnej z debiutanckim albumem solowym! Oto i El Pricto, muzyk, który już kilka lat temu porzucił saksofon na rzecz instrumentarium elektronicznego – na ogół analogowego, także własnej produkcji. Jego płyta przynosi nam mnóstwo wrażeń. O ile w części pierwszej artysta stawia na umiar i precyzję wypowiedzi, o tle w drugiej uwalnia swój temperament i szyje nam kilka kompulsywnych opowieści w klimatach noise & harsh. Ta druga odsłona solowego Pricto zdaje się być przeznaczona jedynie dla wielbicieli gatunku, reszcie pozostaje zachwyt nad bezgraniczną kreatywnością muzyka.

Początek albumu jest dalece dynamiczny. Tworzy go kilka zwinnie uformowanych warstw trzasków, zgrzytów i drobnych przesterów, którym w tle towarzyszy pasmo ambientu. W kolejnych opowieściach Pricto bogaci flow akcentami perkusyjnymi, którym nadaje okazjonalnie posmak dubowy, a które ciągle wzmacnia strumieniem ambientu. W tym tyglu zdarzeń nie brakuje też pasm, które wydają się być post-akustycznymi melodiami, niczym wspomnienia dawno utraconej młodości. Elektroakustyczna burza śnieżna zaczyna się od utworu numer cztery i wypełnia nasze receptory słuchu aż do ostatniego, znów bardziej stonowanego fragmentu. Muzyk kreuje tu na ogół krótkie, noise’owe frazy, które szereguje w potoki mniej lub bardziej inwazyjnych fonii. Czasami jego narracja przypomina taśmę magnetofonową puszczoną od tył. W ostatniej opowieści melodie utraconej młodości zdają się triumfalnie powracać. Rozdygotany ambient w bogatym bukiecie akcji post-percussion cudownie koi nasze zmysły i pozwala wspominać całe nagranie w bardziej ciepłych kolorach.



 

Nonetheless This Is Not Existing (Discordian Records, DL 2023)

The Golden Apple, Barcelona, wrzesień 2021: João Braz – wiolonczela, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna oraz Prictopheles – syntezator, prictar (utwór 5), noise box (3). Pięć utworów, 35 minut.

Wenezuelski magik od analogowej elektroniki zostaje z nami, by wraz z argentyńskim gitarzystą i portugalskim wiolonczelistą zaserwować nam pikantne, swobodnie improwizowane danie o niepoliczalnych walorach smakowych. Gęste, oleiste, ale i lekkie, niemal ulotne. Nade wszystko zaś pokazujące, iż łącznie wody i ognia, tu elektroniki i dźwięków akustycznych, tudzież elektrycznych może dokonywać się w warunkach całkowicie pokojowych, bez jakiegokolwiek rozlewu krwi. Wystarczy klasa samych artystów!

Pierwsze trzy improwizacje możemy tu uznać za rodzaj gry rozpoznawczej, podprowadzenia pod główny utwór albumu, ten czwarty, trwający kilkanaście minut. Najpierw trochę zaskoczeń – syntetyka brzmi tu niebywale delikatnie, podczas, gdy akcje obu strunowców wydają się masywne, twardo brzmiące i niekiedy hałaśliwe. Całość wszakże śmiało możemy zaliczyć do typowego dla sceny Barcelony festiwalu fake sounds. Konia z rzędem temu, kto precyzyjnie wskaże źródła poszczególnych dźwięków. Bywa, że wszystko brzmi tu jak gitara, bywa, że każdy staje się perkusjonalistą. Druga opowieść pachnie eksperymentalnym rockiem – odbiorcy pozostaje wybór najtrafniejszego skojarzenia. King Crimson z okresu Red? Krautrock? Rock in Opposition? Trzecia historia lepi się z drobnych faz wchodzących w wyjątkowo udane interakcje. Wreszcie danie główne, mieniące się niezliczoną ilości kolorów, mające kilka zasadniczych faz. Najpierw to delikatna kameralistyka, potem dark ambient, wreszcie efektowne rozwinięcie, pełne zaskakujących wydarzeń, dźwięków preparowanych i całkiem sporej dawki hałasu. Album wieńczy niespełna trzyminutowa koda, która miast koić emocje, jeszcze je wznieca. Syntetyczne post-percussion, jazzowa gitara i dynamiczne, wiolonczelinowe pizzicato - jakże udane podsumowanie jeszcze bardziej udanej całości.



 

Ehsan Sadigh/ Liba Villavecchia/ Vasco Trilla AX (Discordian Records, DL 2023)

T.U.R.F. (Thriller's Underground Recording Facilities), Barcelona, maj 2021: Ehsan Sadigh – gitara, syntezator gitarowy, Liba Villavecchia – saksofon altowy oraz Vasco Trilla – perkusja. Siedem utworów, 43 minuty.

Na zakończenie przeglądu barcelońskich nowości kolejne trio, tym razem udanie łączące typical bcn sound perkusjonalii i saksofonu z gitarą elektryczną, która na specjalną sesję nagraniową dotarła z dalekiego Iranu. Efekt prac trójki improwizatorów zdaje się być dalece ponadgatunkowy, a międzykontynentalne koincydencje intrygujące, ale trzeba przyznać, iż w mniej dynamicznych ekspozycjach muzycy sprawiają wrażenie przeładowanych pomysłami i potencjalnymi kierunkami, w jakich mogłyby się rozwijać poszczególne improwizacje. Zdecydowanie najciekawiej jest tu w dynamicznych, naznaczonych piętnem psychodelicznego rocka, niekończących się opowieściach z krainy tysiąca i jednej nocy.

I właśnie od takiego, ekspresyjnego utworu zaczyna się album. Gitara bazuje tu na funkowym loopie, perkusja bije rytm, a saksofon zmyślnie ogrywa go jazzowymi strumieniami ekspresji. W utworach parzystych muzycy stawiają na zadumę, rezonujące frazy, saksofonowe drony i gitarę, która wypełnia pustą przestrzeń ambientem, tudzież przeistacza się w syntezator gitarowy, snujący melodyjne opowieści. Z kolei utwory nieparzyste konsekwentnie bazują na rytmie i niosą wiele ciekawszych zdarzeń. Trzecia część, to rodzaj tanecznej narracji z intrygująco połamanym metrum, z kolei w części piątej mamy free jazzowe otwarcie saksofonu i perkusji, pod które podłącza się ekspresyjna gitara niosąca dużo rockowego fermentu. Podobać się może także pieśń pożegnalna, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż winna swoje dynamiczne podwoje zakończyć po mniej więcej czterech minutach. Ekspresyjna ostatnia prosta nie jest tu bowiem w stanie zrekompensować kilkuminutowego, dramaturgicznego rozdroża, jakie artyści fundują sobie w trakcie zbyt długiej improwizacji. 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz