Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 22 grudnia 2023

The December’ Round-up: Dead Neanderthals! Gilded Form! Relaja! Formica! Immerweiter! Kairos! Laves Phase! Panaleåke! LUMP!


Trybuna Muzyki Spontanicznej czyni wiele, by comiesięczna zbiorówka świeżych recenzji płytowych - z jakże szeroko tu rozumianą muzyką improwizowaną - była jak najbardziej interesująca i ... stylistycznie rozstrzelona. Ale ta grudniowa chyba przejdzie najśmielsze oczekiwania!

Nasze story zaczniemy bowiem od dwóch holenderskich petard z okopów naszych ulubionych Dead Neanderthals! Pierwsza niemal doom-metalowa, druga … łagodna jak baranek, wprost spod igły Pink Floyd! Potem czekają nas dwie bystre wizyty w Argentynie, która jak zwykle gwarantuje jakość – pierwsza propozycja kameralnie rozwichrzona, druga trzymająca się swobodnego jazzu! Po nich niemiecki kwartet, który najlepiej czuje się w … kwintecie, a po chwili francusko-amerykański kwartet, które potrzebuje Bacha i Ravela na wejściu, by tworzyć wyjątkowo urokliwe improwizacje na etapie rozwinięcia. Po takich woltach stylistycznych przyda nam się zapewne odrobina zwinnej elektroakustyki z Sankt Petersburga, a zaraz po niej włoski kwartet post-jazzowy, który świetnie panuje nad formą wielominutowej wypowiedzi! Naszą szaloną podróż zakończymy w Lizbonie, by posłuchać drobnych strzępów pewnego koncertu na zupełnie zwariowany głos kobiecy i niemniej roztargnioną trąbkę męską!

Oj, trzymajcie się dziś mocno siedzeń, będzie się działo!



Dead Neanderthals Specters (Red Left Hand Music/ Utech Records, LP/DL 2023)

White Noise Studio, Nijmegen/ Leftorium, Los Angeles, czas akcji nieznany: Scott Hedrick – gitara, syntezatory, Otto Kokke – syntezatory oraz René Aquarius – perkusja. Dwa utwory, 36 minut.

Prosty, gęsty, jednostajny rytm perkusji, tłuste pasmo syntezatora zawieszone w wielkiej pętli, niepozbawione nisko osadzonej melodyki i gościnnie występująca tu gitara (nagrana za Wielką Wodą!), silnie rockowa, by nie rzecz metalowa. Ezoteryczny majestat wielkiego powtórzenia, konsekwencja w budowaniu mrocznej, ale też niebywale smutnej aury egzystencjalnej katastrofy - oto konceptualny Dead Neanderthals w postaci klinicznej, który uwielbiamy, choć ciągle nie wiemy do końca, dlaczego. Być może Specters, to jedna z najlepszych pozycji w dość już rozbudowanej, kilkunastoletniej historii protoplastów holenderskiego heavy jazzu (ktoś pamięta tę etykietę z początku poprzedniej dekady?).

Dwie kilkunastominutowe opowieści, jak zwykle w przypadku Holendrów są precyzyjnie zaplanowane i równie skrupulatnie wykonane. Pierwsza odsłona albumu wydaje się być dość dynamiczna, wręcz agresywna, świetnie konsumująca mrok syntezatorów i sfuzzowanej gitary, która na koniec przemyca nam garść bardziej melodyjnych fraz. A perkusja Rene jak zawsze - bije, niczym umierające serce świata. Druga część płyty toczy się w bardziej leniwym tempie, nosi znamiona ekspozycji doom metalowej, silnie zasklepionej w mrocznym ambiencie tła, w fazie finałowej niespodziewanie przepełnionej melodyką rozśpiewanych syntezatorów. Like always, play loud and/ or die!



 

Gilded Form Gilded Form (Burning World Records, CD/LP 2023)

White Noise Studio, Nijmegen, czas akcji nieznany: Nick Millevoi – gitara, Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja. Jeden utwór, 41 minut.

Druga z tegorocznych nowości Kokke i Aquariusa także powstała z udziałem gitarzysty, przybrała jednak na tyle odmienny od standardów Dead Neanderthals wymiar estetyczny, iż Holendrzy postanowili album nagrany ze swoim dobrym znajomym z Kanady nazwać inną nazwą własną. I jak podpowiada ucho Waszego recenzenta, dobrze uczynili.

Gilded Form, to być może w ujęciu historycznym najłagodniejsza podróż naszych holenderskich bohaterów. Jedną, ponad 40-minutową opowieść możemy śmiało określić mianem odrobinę mrocznej, post-ambientowej ballady. Jak zwykle prosty, ale dość oszczędny drive perkusji, wyjątkowo melodyjne, często podlegające zmianom pasmo syntezatorów, no i spokojnie frazująca gitara, która syci się powtórzeniem, ale też w toku rozwoju akcji raz za razem wplata nowe elementy. Jeśli ktoś lub coś dba tu o typowy dla DN mroczny klimat, to jest nim mglisty background jednego z syntezatorowych pasm. Opowieść potrafi tu przypominać lekko harshowy Cocteau Twins, a w drugiej połowie opowieści, gdy gitarzysta zaczyna frazować dość wysoko, mamy wrażenie, że niespodziewanie znaleźliśmy się na koncercie … Pink Floyd. Każdy artysta ma prawo do słabszej chwili, ta przydarzyła się Kokke i Aquariusowi akurat teraz.



Pablo Vazquez & Amanda Irarrázabal Relaja (Neue Numeral, DL 2023)

Estudio Libres, Buenos Aires, lipiec 2022: Pablo Vazquez – kontrabas i głos oraz Amanda Irarrázabal – kontrabas i głos. Dziesięć utworów, 38 minut.

Chilijsko-argentyńskie spotkanie na dwa kontrabasy i tyleż głosów, jeden damski, drugi męski, przynosi mnóstwo dobrych emocji. Warsztat, kreatywność, wreszcie niebywała swoboda działania, chwilami wręcz artystyczna brawura, sprawiają, iż niespełna 40-minutowy pakiet dziesięciu dalece wyzwolonych improwizacji słucha się po prostu doskonale.

Pablo i Amanda stosują tu wszystkie dostępne współczesnemu światu metody wydobywania dźwięków z instrumentu smyczkowego, czasami płyną wspólnym strumieniem pizzicato lub arco, czasami działają na zasadzie estetycznego dysonansu. W to wszystko wplatają gardłowe i post-wokalne fonie, dodając improwizacji dodatkowych porcji ekspresji. Najciekawsze rzeczy dzieją się wszakże wtedy, gdy muzycy zmieniają metody i stylistyki frazowania po kilka razy w trakcie jednej improwizacji. Tak dzieje się w smakowitej improwizacji czwartej, a szczególnie w finałowym crème de la crème albumu. Tu start wyznacza ekspresyjne szarpanie za struny, połączone z drobnymi dewastacjami gryfów, potem akcja przenosi się na włosia smyczków, a bogacona jest gardłowymi pomrukami i piskami. Artyści nie szczędzą nam także odrobiny post-barokowych piękności. Finał zaś spoczywa na frazach pizzicato i męskim glosie. Muzycy równie dobrze radzą sobie w momentach, gdy ich instrumenty szumią i szemrają na granicy ciszy, jak choćby w improwizacji trzeciej, piątej, po części także ósmej.



Matías Formica Cinco Destellos de un juguete inalcanzable (ears&eyes Records, DL 2023)

Facundo Lizondo, Argentyna, sierpień 2022: Lucas Albarracín – kornet, Juan Ignacio Macchioli – saksofon altowy, Jona Schenone – kontrabas, Sebastián Stecher – perkusja oraz Matías Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, syntezator i kompozycje (utwory 1, 3, 5 i 7). Dziewięć utworów, 50 minut.

Kolejna perła z Argentyny, to Piątka saksofonisty, którego na tych łamach doskonale rozpoznajemy. Na tapecie wykonawczej kilka swobodnych improwizacji i prawie tyle kompozycji, które wedle słów Formici są raczej rodzajem scenariuszy dla improwizacji, inspirowanych dokonaniami dodekafonii. Cokolwiek wszakże nie zostało ustalone przed wejściem do studia, efekt końcowy cieszy i raduje prawdziwych fanów swobodnej improwizacji, tu blisko usytuowanej jazzowych korzeni.

Kompozycje, zgodnie z tym, co powyżej, stanowią nieparzyste utwory na albumie (z wyłączeniem ostatniego). Ta pierwsza zdaje się bazować na masywnym, ale czysto brzmiącym kontrabasie, który pięknie prowadzi trzy rozśpiewane, nad wyraz swobodnie frazujące dęciaki. W części drugiej pojawia się pasmo syntezatorowe, które będzie dość często wracać w formule free impro, budując ciekawy, choć nie zawsze udany dysonans elektroakustyczny. Trzeci utwór ma wyraźnie zaznaczony, rytmiczny temat z ciekawie połamanym metrum, który niesie swym bogatym tembrem baryton. Czwarta część bliska jest free jazu, na starcie urokliwe barwiona frazami preparowanymi. Z kolei piąta, skomponowana odsłona, udanie kojarzy się z nagraniami formacji Dave’a Hollanda z jego najlepszych lat. W szóstej części, mimo sporej dynamiki, dużo dobrego czyni kontrabasowy smyczek, nadając całości wielogatunkowy wymiar. Siódmy utwór, znów skomponowany, zdaje się być wyjątkowo kameralny, choć doposażony w brzmienie syntezatora. Ósma część tonie w ekspresji post-jazzu, natomiast finałowa opowieść płynie basowym groove i syntezatorową narracją, która wchodzi w bystre interakcje z dęciakami.



 

Immerweiter In its own pace (Boomslang Records, CD 2023)

Miejsce i czas akcji nieznane: Julius Windisch – fortepian, syntezator, kompozycje, Pascal Klewer –trąbka, Sofia Eftychidou – kontrabas, Marius Wankel – perkusja oraz w roli gościa: Maria Reich - skrzypce (w połowie utworów). Dziesięć utworów, 40 minut.

Niemiecki kwartet otwartego jazzu zdolny jest dawać odbiorcy sporo radości z odsłuchu, gdy zaś w niemal połowie utworów przekształca się w kwintet (doposażony zwinnymi skrzypcami), owa radość jeszcze wzrasta. Płyta dobrze skrojona, zawierając zgrabne, nieprzegadane, sprytnie skomponowane improwizacje, byłaby dodatkowo ciekawsza, gdyby wyciąć z niej pewne środkowe fragmenty, lukrem i miodem płynące, dodatkowo wzbogacone, nie wiedzieć czemu, drobną arią wokalną.

Pierwsze trzy utwory zawierają bystre, melodyjne tematy, nie zawsze podane na wprost, przez to jeszcze ciekawsze w odbiorze. Narracje są dynamiczne, często krążą wokół rytmu, a lider przedsięwzięcia improwizuje, tudzież buduje narrację, jednocześnie używając piana i syntezatora. W odsłonie czwartej pojawiają się zapowiadane skrzypce (z kolei trąbka tylko na etapie improwizacji), zaś w części piątej, prowadzonej w post-balladowym tempie, intryguje onirycznie brzmiące piano elektryczne. Szósta narracja to ta, o której chcemy jak najszybciej zapomnieć, zwłaszcza, że kolejne dwie opowieści, to najlepsze, co przydarzyło się muzykom w trakcie tej sesji nagraniowej. Dużo niebanalnych, często preparowanych fraz, kolektywne, swobodne interakcje, krew zdrowej i wartościowej improwizacji. Jeśli pierwsza z tych małych perełek syci się zwinną dynamiką, to druga bazuje bardziej na kameralnej zadumie. Ostatnie dwa utwory noszą nazwy Trailer i Bonus, i po prawdzie sprawiają wrażenie repryzy nagrań zawartych w początkowej fazie albumu. Samo zakończenie wszakże intryguje brzmieniem, no i słyszymy (wbrew opisowi płyty) dźwięki, które śmiało przypisać możemy skrzypcom.



Maneri/ Cappozzo/ Mevel/ Waziniak Kairos (Lable Rives, CD 2023).

Miejsce i czas akcji nieznane: Mat Maneri – altówka, Jean-Luc Cappozzo – trąbka, flugelhorn, Gaël Mevel – wiolonczela oraz Thierry Waziniak – perkusja. Pięć utworów, 37 minut.

Bardzo zaskakujące nagranie! Personalnie bardziej niż ekscytujące, pod względem muzycznym odbierane może być z pewną ambiwalencją. Album stanowi dla niżej podpisanego kolejny dowód na prymat improwizacji nad muzyką notyfikowaną. Prymat oczywiście w ujęciu subiektywnym i emocjonalnym. Czterech wytrawnych muzyków potrzebuje tu na wejściu dobrze skrojonych kompozycji (wiolonczelisty), tudzież evergreena jazzu, wreszcie inspiracji muzyką Bacha i Ravela, by w dość kontrolowany sposób przejść do fazy kolektywnych improwizacji, niekiedy nad wyraz swobodnych i naprawdę udanych.

Na początek rzeczona kompozycja wiolonczelisty, utrzymana w klimatach spokojnej, odrobinę mrocznej kameralistyki. Altówka, trąbka i wiolonczela szyją tu temat, natomiast perkusja dostaje dużą swobodę i zdaje się być kluczowym elementem dla improwizowanej fermentacji. Dwie kolejne opowieści płyną na wprost z dokonań J.S. Bacha i ciekawie rozwijają barokowe tematy. Po rozbudowanej introdukcji ucho cieszy faza zmysłowej, bystrej improwizacji, szczególnie w drugiej z bachowskich ekspozycji. Tu kameralna zaduma zdaje się mieć cokolwiek ponadepokowy sznyt. Czwarta część jest najsłabszych momentem albumu, zatem zbyjmy ją milczeniem. Dużo bowiem rekompensuje ostatnia opowieść, ubrana w zgrabne improwizacje obtoczone aurą ravelowskiej melodyki. Narracja płynie tu od ciszy i do ciszy, pełna jest dramaturgicznych niuansów. Dodajmy, iż cały album jest nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym.



Vladimir Luchansky/Vitaliy Ovchinnikov Laves Phases (Extra Notes, DL 2023)

Vavilov Loft, Sankt Petersburg, marzec 2023: Vladimir Luchansky – saksofon altowy, elektronika oraz Vitaliy Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Dwa utwory, 43 minuty.

Dokonania Ovchinnikova, bystrego gitarzysty z Sankt Petersburga śledzimy od lat, nie ma zatem powodu, byśmy nie sięgnęli po jego najnowsze dzieło, tu poczynione w duecie z muzykiem, który zdaje się być partnerem niemal każdej jego podróży. Dziś to podróż definitywnie swobodnie improwizowana, świetnie wpisująca się w idiom kreatywnej, niebanalnej i dobrze skonstruowanej dramaturgicznie opowieści elektroakustycznej.

Post-akustyczny szelest i pomruk analogowej elektroniki, to symbiotyczne elementy składowe gry wstępnej. Dźwięki wchodzą tu od startu w ciekawe interakcje, przy czym większość z nich nie jesteśmy w stanie zdefiniować, co do miejsca ich powstawania. Oczywiście w ogóle nam to nie przeszkadza w percepcji dzieła. Narracja jest niebywale molekularna, ultrafiligranowa, lepi się z nano fraz akustyki i syntetyki, doprawionych skromną porcją sampli. Artyści pracują tu niemal z chirurgiczną precyzją, a puentą pierwszej, ponad 23-minutowej improwizacji jest efektowna ekspozycja dronowa. Druga opowieść jest nieco krótsza, zdaje się mieć mniej linearny przebieg, ale i tu napotykamy na zjawiska dźwiękowe, których odsłuch sprawia nam niekłamaną przyjemność. Choćby pojedyncze, akustyczne dźwięki strun, czy też typowe dla instrumentu dętego wdechy i wydechy. W połowie tej części muzycy na moment zdają się wracać do filigranowości typowej dla pierwszej części albumu. Szybko wszakże połyka ich cisza, a idea mikrotonalności staje się zaczynem kreowania finału, lepionego ponownie z wyraźnie akustycznych wydarzeń. Puenta utworu znów jest udana, przypomina gęsty syrop klonowy.



 

Panaleåke Vane (Fonterossa, DL 2023)

Argo, lipiec 2020: Tobia Bondesan – saksofon tenorowy i sopranowy, Jacopo Giacomoni – saksofon altowy, Glauco Benedetti – tuba oraz Francesco Cigana – instrumenty perkusyjne. Dwanaście utworów, 47 minut.

Kolejna w dzisiejszym zestawieniu long-distance story, zatem opowieść upleciona w nieprzerwany strumień dźwiękowy. Trzy instrumenty dęte i perkusjonalia szyją nam historię wyjątkowo dobrze skrojoną, błyskotliwie udramatyzowaną, intrygującą brzmieniowo, formę, która korzysta z trybu repryzy, ale zdaje się ciągle iść do przodu. Nagranie swobodnie zrealizowane, równie medytacyjne, jak free jazzowe, dobrze zaplanowane i jeszcze lepiej wyimprowizowane.

Pierwsze trzy epizody stanowią skrupulatnie konstruowane podprowadzenie pod pierwszy free jazzowy szczyt. Dęte, kameralne wydechy podawane z drżeniem przepony, długie frazy z delikatną nutką melodii, sprytne, dobrze zorganizowane perkusjonalia. Wszystko skąpane w drobnym pogłosie, który całej podróży nadaje posmak odrobinę metafizyczny. W części czwartej dęciaki zgrabnie odnajdują swoje jazzowe, czy nawet free jazzowe korzenie, swobodnie swingują wiedzione coraz większą mocą rytmicznie usposobionych perkusjonalii. W kolejnych dwóch epizodach dynamika narracji rośnie, a dęte ekspozycje solowe niosą coraz większy ładunek ekspresji. Z kolei w części siódmej następuje powrót do fazy medytacyjnej, tu wykreowany, chwilami nawet samotnie, przez perkusjonalistę. Posmak ethno, swoboda saksofonowych melodii, urokliwe didaskalia tuby. Potem następuje kolejne wspinanie się na szczyt free jazzu, tu silnie naznaczone piętnem aylerowskiej hymniczności, a zaraz po nim szybki powrót do fazy medytacji, tu już definitywnie finałowej. W tak zwanym międzyczasie dostajemy jeszcze melodię Hanka Robertsa na trzy instrumenty dęte. Samo zakończenie udanie stosuje repryzę i przenosi nas na sam początek podróży. Śmiało możemy wyruszyć w nią ponownie.



LUMP Strain Field (Bandcamp’ self-released, DL 2023)

Galeria Zé dos Bois, Lizbona, 2020: Mariana Dionísio – głos oraz João Almeida – trąbka. Sześć utworów, 12 minut.

Na zakończenie naszego crazy trip odrobina konceptualnego performansu. Dwanaście minut wyrwanych z pewnego lizbońskiego koncertu na głos i trąbkę. Plejada preparowanych, równie wykrzyczanych, jak i wyszeptanych fraz, zdaje się, że także spora porcja dźwięków otoczenia, no i całkiem spory ładunek ekspresji. Pytanie, czy chcielibyśmy poznać cały koncert portugalskiej pary pozostaje retoryczne, jakkolwiek niżej podpisany byłby skłonny podjąć się tak karkołomnej próby.

Wyrzućmy zatem z siebie potok słów, niczym artyści dźwięki onegdaj w Galerii ZDB. Szumy, szmery, wiatr, pogłos, tupanie nogami i trzeszczące krzeszą, także tysiące innych zjawisk fonicznych. Na ogół drobne frazy, mikro dźwięki, ale niekiedy zaskakująco soczyste westchnienia. Rodzaj post-akustyki, którą zdaje się filtrować jedynie nieograniczona wyobraźnia artystów. Zabawy głosem, manipulacje wentylami, wszystko ma niezaprzeczalną rację bytu. A najciekawiej jest chyba wtedy, gdy trąbka gada, a głos dmie i szumi, jak w epizodzie piątym. Z kolei w części szóstej natrafiamy na niemal kabaretowe wybuchy ekspresji obojga muzyków. Tak, chętnie poznamy dokumentację dźwiękową całego koncertu!

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz