Spotkanie libańskiego gitarzysty i jego rodaka basisty z polskim perkusistą, to podróż wyjątkowo krętymi serpentynami nieistniejącego świata bardzo bliskiego wschodu, gdy nie zdejmujemy nogi z gazu, a poczucie strachu zdaje się być dawno utraconym atrybutem życia.
Każdy kolejny epizod Shadowcrackera
jest dłuższy od poprzedniego, jego życie pęcznieje bowiem w postępie geometrycznym.
Aurę otwarcia pierwszego z nich, być może najbardziej dynamicznego, tworzą
rockowe pulsacje basu, gęste smugi atrakcyjnie sfuzzowanej gitary i pajęczyna
masywnego drummingu. Artyści rysują
tu kolczaste zasieki, brną do przodu chwiejnym krokiem ku nieznanej
przyszłości. Basista buduje mięsisty walking
i trzyma go na krzywej wznoszącej, gitarzysta tapla się w post-noise’owej
pożodze dźwięków, szukając wyuzdanej psychodelii, z kolei perkusista stawia
stemple i wzmaga ogniste spiętrzenia. Ten ostatni ma tu krótką ekspozycję solową.
Gęsta improwizacja, mimo swej masy, z łatwością unosi się w powietrzu, bywa, że
pachnie pokrętną rytmiką Mike’a Watta i jego niezapomnianych Minutemen i
Firehose.
Druga opowieść wydaje się być jeszcze silniej osadzona w
rytmie. Na starcie budują go tu wszyscy. Progresywna pulsacja, feeria drobnych flażoletów,
zagęszczenia i rozwodnienia, gramatura post-fussion
w tańcu łamanym kołem zębatym. W tej ulotnej pogoni za dawno utraconym muzycy
nabierają pewnej zadumy, smutku. Szczególnie błyszczy nimi pięknie frazujący gitarzysta.
Z czasem ów martwy taniec nabiera odczynu kwasowego, ale też mocy coraz
silniejszych eksplozji basu i gitary. Jeśli znów szukamy post-punkowych konotacji,
to właściwym tropem okażą się być może Dead Kennedys i ich Holiday in Cambodia, kraina, która wcale nie wydaje się być umiejscowiona
szczególnie daleko od Bejrutu. Śmierć tej narracji okazuje się szczególnie
bolesna, jakby ciąg dalszy definitywnie nie istniał.
Finałowa opowieść trwa ponad dwadzieścia minut. Ta z kolei
jakby zupełnie pozbawiona była atrybutów rytmu. Na początki tworzą ją dwie
strugi fonii – basowe pasmo brzmiące jak syntezator i gitarowe flażolety bezskutecznie
szukające melodii. Tymczasem w tle tworzy się chmura rezonujących dźwięków, które
mogą być efektem działań perkusisty, ale równie dobrze płynąć wprost z uszkodzonych,
basowych pick-upów. Całość z jednej
strony skrzy się psychodelią, z drugiej gęstnieje post-industrialnie, zwłaszcza,
gdy bas zaczyna intensywnie dudnić. Narracja incydentalnie nabiera mocy, bywa
jednak, że stygnie, rozrzedza się i płynie szorstkim post-ambientem. Po takim
uspokajającym passusie gitarzysta zaczyna budować zręby melodii, a ów świst
gorącego powietrza, który od dawna słyszymy w tle, definitywnie pochodzi już z perkusyjnych
talerzy. Bas w ramach budowania dramaturgii rysuje teraz linearny, nisko osadzony
flow, a historia świata zdaje się przenosić
muzyków wprost w ruiny Pompejów, na niedokończony set wyjątkowo upalonych Pink Floyd. Dalekowschodni
posmak gitary stawia kolejne znaki zapytania. Ulotna, talerzowa feeria sprzyja
refleksji. Tym, który jako ostatni podejmuje próbę odnalezienia melodii, właściwej
światu tej szalonej improwizacji, jest wyraźnie uspokojony basista.
Sharif Sehnaoui/ Tony Elieh/ Adam Gołębiewski Shadowcracker (Uznam, CD 2024). Sharif
Sehnaoui – gitara elektryczna, Tony Elieh – bas elektryczny oraz Adam
Gołębiewski – perkusja. Nagrane w Tunefork
Studios, Bejrut, Liban, wrzesień 2019. Trzy improwizacje, 42:37.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz