Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 30 maja 2017

Pedra Contida! Chamber 4! – Marcelo Dos Reis e Amigo em Progressao Agressiva! *)


Na scenie muzyki improwizowanej Portugalia w permanentnym gazie! Dziś dwie nowe płyty stamtąd właśnie, dla których wspólnym mianownikiem będzie doskonały gitarzysta Marcelo Dos Reis. Nie zabraknie jego muzycznego przyjaciela Luisa Vicente (dla przypomnienia drobny zarys osiągnięć obu muzyków odnajdziecie dokładnie w tym miejscu ), a także … dwóch braci z niedalekiej Francji. Jedną płytę wydano w Anglii, a nagrano w Portugalii, drugą wydano w Portugalii, a nagrano we Francji, bo jak świetnie wiemy, świat jest tylko jeden, dodatkowo arbitralnie wspólny dla nas wszystkich.

Przed nami dwie płyty, które dla obu składów personalnych wymienionych w tytule dzisiejszej opowieści, są … drugimi oficjalnymi ujawnieniami fonograficznymi. Kto pamięta debiutanckie krążki (link w akapicie powyżej), ten może przy okazji podywagować nad niewątpliwym progresem artystycznym, jaki jest udziałem tych wciąż młodych muzyków improwizujących z południowego zachodu Europy.

Jeśli esencją muzyki improwizowanej jest ciągły rozwój, otwartość na świat, umiejętność asymilowania najprzeróżniejszych wpływów i inspiracji, tudzież brak artystycznych zahamowań, to płyty Amethyst i City Of Light są w tym zakresie, niczym wzorce z Louvre!




Pedra Contida/ Contained Stone, czyli ten, który ma …. kamień we wnętrzu

Czas i miejsce zdarzenia: 21 listopada 2015r., Salão Brazil, Coimbra.

Ludzie i przedmioty: Angélica V. Salvi – harfa, Miguel Carvalhais – komputer, Nuno Torres – saksofon altowy, Marcelo Dos Reis – gitara elektryczna, João Pais Filipe – perkusja, perkusjonalia.

Co gramy: Muzyka swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.

Efekt finalny: pięć odcinków muzycznych z tytułami, 40 minut i kilka sekund - wszystko dostępne od bardzo niedawna na CD Amethyst (FMR Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest Pedra Contida.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Scree. O ile poprzednia płyta tego kwintetu (Xisto) bazowała na materiale skomponowanym, zawierała zarówno fragmenty incydentów studyjnych, jak i koncertowych, to dysk, który właśnie odpaliliśmy, zawiera zdecydowanie bardziej jednorodną, koncertową i w pełni improwizowaną muzykę. Bardzo spokojny, kobiecy wstęp na harfie niech nie zmyli czujności wielbicieli krwistych narracji, wprost z buchającej pomysłami wyobraźni, jakże kompetentnych improwizatorów. To jedynie pozór, wstęp, może zachęta dla mniej wprawionych (po prawdzie wiele płyt z udziałem Dos Reisa opiera się na podobnym zamyśle). Tu, we fragmencie otwarcia, Angelica i jej harfa bez zbędnej zwłoki dynamizują swoje poczynania. Gitara Marcelo pulsuje, znacząc teren from time to time akordami basowymi. W tak zwanym międzyczasie towarzyszą nam trzaski z komputera Miguela, które nienachalnie dopełniają przestrzeń foniczną koncertu. Muzycy nieco tłumią emocje (saksofon Nuno delikatnie sonoryzuje) i zbierają siły na dalszą część spektaklu. Brzmienie wszystkich akustycznych uczestników tego spotkania jest czyste, na delikatnym pogłosie. Gitara sugeruje rytm i utrzymuje nerw narracji, która płynie w lekkim transie. Instrumenty ckliwie wybrzmiewają, tarzając się drobinkach hałasu generowanych na kablu (z kajetu recenzenta: Pedra - niebywała muzyczna hybryda, swoiście ponadgatunkowy twór).

Chalk. Ten fragment zaczyna się dalece dynamiczniej - kolektywną, wolną, krytycznie wyzwoloną improwizacją o delikatnie jazzowych korzeniach (saksofon!). Gitara z prądem jest zadziorna, ale ma dość subtelny sound. Brak klasycznego instrumentu basowego sprawia, że ma ona podwójne zadanie do wykonania. Elektronika cały czas akcentuje swoją obecność, ale robi to z taktem i wdziękiem uroczej baletnicy, narowiście uzupełniając działania żywych. Harfa włącza się do dyskusji po 5 minucie. Znów jest wyważona, niepreparowana, pięknie zlewa się z trzaskami komputerowymi i rytmiką gitary, która brzmi niemal akustycznie. Pozostałe instrumenty także kleją się do rytmu, intrygująco i kolektywnie współistniejąc na jego barkach. Stopa perkusji pod kuratelą Joao bije i krwawi, niczym serce porzuconego kochanka. Saksofon delikatnie eskaluje emocje. Gitara pętli się i iskrzy. Jakby mimochodem, niespodziewanie, cały kwintet popada w galop. Harfa nieoczywistymi dźwiękami zdobi finał utworu.

Agate. Muzycy, tkwiąc w twórczym zaniechaniu, realizują wstęp do tej części płyty stojąc na palcach. Akordy gitary tyczą szlak, niczym wytrawny kontrabas ze skromną amplifikacją. Drobinki kurzu z kabla. Wycofana harfa. Muzyka leje się jak woda, nieustannie przelewana ze szklanki w szklankę. Fajerwerki pojedynczych dźwięków.

Obsidian. Ta opowieść pokazuje pazury, oblepione zasuszoną krwią. Angelica dłubie w strunach, Marcelo robi dokładnie to samo. Oboje są post-zgrzytliwi. Komputer Miguela przypomina o swoim istnieniu, trochę rozrabia na boku. Joao drumminguje (jedna stopa!) hiperdynamicznie (być może jest wsparty backgroundem elektronicznym). Bieg spraw jest zwarty, wręcz ciasny, wytrwanie prokreacyjny. Saksofon Nuno plecie w wysokich rejestrach niestworzone historie, ale nie jest nachalny. Finał mieni się oparami sonorystyki.

Touchstone. Angelica stawia harfę w stan mikropreparacji. Miguel na obu flankach multiplikuje incydenty akustyczne. Nuno i Marcelo mają sprawę do siebie, delikatnie plumkają. Joao zdziera ołów ze swego wielkiego talerza, brzmi niczym waltornia. Skupienie, brak pośpiechu, interakcje odrobinę w klimatach call & response. Próba odejścia w sonorystykę, porzucona w pół zdania. Muzycy brną dalej w tę opowieść trochę w poszukiwaniu ciszy. Marcelo gryzie struny, Nuno wybrzmiewa. Finał zastaje wszystkich uczestników, po obu stronach sceny, w lekkiej konsternacji. 40 minuta wybiła z hukiem. To już? Jaka szkoda…. (z kajetu recenzenta: być może zbyt dużo samokrytyki muzyków na etapie selekcji materiału na płytę). Te dźwięki równie wyśmienicie broniłyby się w okolicach godziny zegarowej, ... albo i dwóch.




Współczesna Banda Czworga

Czas i miejsce zdarzenia: 28 kwietnia 2016r., koncert w ramach Le Soirées Tricot Festival, Paryż.

Ludzie i przedmioty: Marcelo Dos Reis – gitara akustyczna, gitara preparowana, głos, Luis Vicente – trąbka, Théo Ceccaldi – skrzypce, głos, Valentin Ceccaldi – wiolonczela, głos.

Co gramy: Muzyka swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.

Efekt finalny: trzy części bez tytułów, 50 minut muzyki, od kilka dni dostępne na CD City Of Light (Clean Feeds Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest Chamber 4 (na debiutanckiej płycie był to jej tytuł, zaś podmiotem wykonawczym czwórka muzyków, wymieniona z imienia i nazwiska).

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Pierwszy. Skoro kameralistyka, to spokojne na wstępie pasaże skrzypiec i wiolonczeli nie dziwią nawet odrobinę. Gitara podaje cięte akordy, trąbka na rozwidleniu dróg, delikatnie gwałci nostalgiczny tembr strunowców, nakłania do rozpostarcia skrzydeł. Czmiele przekomarzania w aurze niemal klasycznie brzmiącej gitary. Narracja eskaluje się drobnymi szczegółami akustycznymi. Free post-chamber startuje do lotu, w trakcie burzy, która nic dobrego nie znamionuje. Na szczęście groza nie jest tu amplifikowana. Zaśpiewy muzyków (trochę inicjacyjne) intrygująco zakleszczają się pomiędzy galopujące od chwili struny. Trąbka sonoryzuje na sucho, a skrzypce i wiolonczela są czyste jak łza. Gdy Marcelo opukuje pudło rezonansowe gitary, wspomaga go wytrawnie wiolonczela (z kajetu recenzenta: kosmiczne umiejętności techniczne całej czwórki muzyków!). Oto bije rytm świata! Wybrzmienie realizuje się w strumieniu interakcji trąbki i jednego ze strunowców… Oto i Drugi rusza z galopem (bez sekundy pauzy!). Ciekawa zmiana strategii improwizacji, jakże intuitywna i płynna. Na szóstym biegu! Wyciszenie po tej iście rockowej eskapadzie ma cierpki smak - lizanie ran, pojękiwania, stękanie i nieco separatywne pasaże grane unisono, trochę na usprawiedliwienie. Wiolonczela zjeżdża do piwnicy, gitara preparuje, tłumiona trąbka Vicente rzewnie wspomina złote czasy Milesa Davisa z końca lat 50. Klimat robi się oniryczny, tajemniczy. Genderyczna wokaliza Dos Reisa wkleja się w tryby narracji w idealnym momencie! Jeden ze strunowców jakby się lekko amplifikował. Muzycy budują dron, jak przeprawę promową po trzęsieniu ziemi (piękny moment!). Dźwięki narastają, muzycy dobywają wrzaski ze spoconych gardeł. Tarcie, gwałt, ogniska zapalne, wodotryski ciepłej, świeżej krwi. Iskry lecą ze strun, trębacz się zapowietrza, kwili z bezradności. Wyczekiwanie na nowy kierunek improwizacji jest czerstwe i podszyte agresją. Muzycy stanowczo skłaniają się już ku galopadzie (Marcelo! Valentin!). Ponury, wampirzy, szybki rytm, który wygasa równie efektownie, jak się zaczął.


Trzeci. Parę sekund ciszy okazuje się zbawienne. Spokojne, ale nie delikatne pasaże ze strun (Marcelo już szuka zaczepki, zagina i kręci struny, jak tytoń na jointa). Na chwilę Luis zostaje sam. Strunowce wracają w mgnieniu oka i zaczynają chocholi taniec śmierci! Narracja jest rwana, trochę incydentów search & reflect. Filharmonia odpala jednak swoje stymulatory i szuka zaczepki w klimatach free improv. Wydarzenia snują się jedno po drugim i szukają swojej klepki. Nie brakuje wszakże pojedynczych zadziorów akustycznych (ach ten Marcelo, ciągle wkłada kij w szprychy). Pasaże ze strun gęstnieją, jak mleko na budyń. Dynamika rośnie, bo czuć finałem w powietrzu. Dźwięki są lepkie, przybrudzone potem. Łączą się w wielogłos, który z zamkniętymi oczami brnie ku zatraceniu. Free post-chamber rwie włosy z głowy, natarczywie wychyla się zza krat konwenansu i społecznie uzasadnionych reakcji na bodźce (z kajetu recenzenta: muzycy jakże zwinnie potrafią zmieniać kierunki improwizacji, każdy z nich doskonale reaguje na poczynania partnerów, świetnie słuchają jeden drugiego i mają oczy dookoła głowy). Nagle dopada nas wyciszenie. Wampir wstaje z grobu (ale sonorystyka!) i będzie udzielał końcowego błogosławieństwa. Marcelo na boku bębni złowieszczo i kompulsywnie. Wszyscy delikatnie rezonują. Ostatni dźwięk, cisza, wycięte oklaski. Koniec płyty.


*) to się chyba tłumaczy samo... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz