Jeśli określenie jazz
ma dziś jakąkolwiek innowacyjną wartość na europejskiej scenie muzycznej, to
trop wyjątkowo żmudnych poszukiwań winien kierować nas do Holandii i Belgii!
Tam bowiem, całkiem niedawno, powołana została do życia
seria wydawnicza, której tytuł kusi i prowokuje – Nowa Fala Jazzu.
Za to niecne zdarzenie odpowiada holenderski label
Tonefloat, który specjalizuje się w muzyce elektronicznej, drone & dark-ambient
i wszelkich awangardowych koligacjach w/w stylistyk. Tamże zresztą od lat
publikuje swoje nagrania w podobnej stylistyce, belgijski gitarzysta Dirk
Serries. To drugi odpowiedzialny za Nową
Falę. To on artystycznie zarządza sublabelem, który pragnie – ciągle prowokując
– odświeżać pojęcie jazz. Koniecznie
dodać należy, iż jest także podmiotem wykonawczym na każdym wydawnictwie serii.
Katalog A New Wave Of
Jazz od jutra oficjalnie liczyć będzie 14 pozycji. Dziś skrzętnie wszystkie
je omówimy. Zaczniemy od dwóch najnowszych wydawnictw (po raz pierwszy w
historii serii - na płytach kompaktowych!). Potem omówimy kilka płyt, głównie
winylowych, z muzyką improwizowaną, w której śmiało doszukać
się można jazzowych inspiracji. Zakończymy zaś na omówieniu kilku… kaset
magnetofonowych (także winyli!), zawierających muzykę improwizowaną bazującą na
rockowej i dark-ambient estetyce, realizowaną
przy użyciu wyłącznie żywego
instrumentarium.
Nasza dzisiejsza opowieść będzie miała – jak to często na Trybunie bywa – zaburzoną chronologię.
Innymi słowy – delektując się kolejnymi płytami z katalogu A New Wave Of Jazz, będziemy na ogół cofać się w czasie!
Quartet, Quintet & … Duo!
Jeśli ta akurat Fala
Jazzu ma być istotnie nowa, jej
przybliżenie winniśmy zacząć od pure jazzowej
petardy. I tak będzie w istocie – baa, owa petarda będzie pure freejazzowa!
Jest początek lutego bieżącego roku, jesteśmy w Londynie.
Jeśli chcemy posłuchać konkretnego free,
adres może być tylko jeden – Vortex Club! Na scenie kwartet w składzie: John
Dikeman – saksofon tenorowy, Andrew Lisle – perkusja, Dirk Serries – gitara
elektryczna i Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Session One potrwa 36 minut z sekundami.
Po krótkiej przerwie na scenę, na Session
Two, wkroczy kwintet, który personalnie składać się będzie z kwartetu już
zaprezentowanego i elementu uzupełniającego, w osobie Alana Wilkinsona, na
saksofonie altowym i barytonowym. Ten epizod potrwa 45 minut z sekundami. Od
jutra muzyka z obu setów dostępna będzie w sprzedaży jako Quartet & Quintet Double Vortex (2 CD; anwoj0013, 2017).
Session One. Armaty
na start! Saksofony salutują i ruszają do wysokiego lotu! Towarzyszą im
gitarowe sprzężenia i stosunkowo subtelny drumming.
Dęciaki nie czekają na zaproszenie, jadą ostro i bez wysiłku wchodzą w bardzo konkretną eskalację... Noise for ever! – krzyczy recenzent,
mimo, iż dopiero, co zdążył zasiąść w wygodnym fotelu. Ta muzyka jest krwiście
bolesna, ma gwałcić, tarmosić i nie dawać nawet chwili wytchnienia. Raczej nie
należy dziś liczyć na brzmieniowe subtelności, których doświadczyć mogliśmy na
wcześniejszych płytach tego kwartetu (patrz: dalsza część opowieści). Saksofony
rządzą niepodzielnie, choć Serries nie zamierza być mniej dosadny, podobnie
Lisle. Free jazzowa erupcja godna każdego skrawka niewielkiego Vortexu.
Wybrzmienie pierwszego szczytu
zostawia nas w towarzystwie barytonu i perkusji. Ten pierwszy delikatnie zawodzi i skowycze. Powrót Dikemana jest bystry i agresywny. Dirka,
równie spektakularny i żywiołowy. Drummer
zdaje się być nadmiernie rockowy i nieco ubogi w środki wyrazu, ale w tych okolicznościach
nie stanowi to jakiegokolwiek problemu poznawczego. Ekspresyjnie nadąża bowiem
za wyczynami kolegów. Serries frazuje nieco w poprzek narracji, rwie struny i
nie ma najmniejszego zamiaru ograniczać się do kreowania dołów dla szalejących saksofonistów. To wprowadza intrygujący
dysonans w gorejącym tyglu free
eskalacji. Saksofony zwinnie reagują i wchodzą w obszar wzajemnych,
konwulsyjnych imitacji. Pioruny od prawej do lewej! What a game! – krzyczy recenzent, ale i tak nikt go nie słyszy.
Wyciszenie staje się zatem dziejową koniecznością – spore poluzowanie tempa,
któremu towarzyszy rozbrajająco skuteczne call
& response, zwłaszcza na linii Serries – Webster. Tuż potem, solowa
erupcja tego drugiego, przy delikatnym wsparciu perkusji. Wytrawne! Ach ten Webster! – notuje upocony
recenzent. Powrót do akcji Dikemana, niczym dobrze dobrana przyprawa. Kolejne wybrzmienie
generuje duże pole do popisu dla Serriesa i jego przyczajonej gitary, która
śmiało wykorzystuje proambientowe
inklinacje. Prawdziwe cudo! Finałowa, pasażowa sekwencja stawia całą płytę o
stopień wyżej na skali oceny. Saksofony ruszają na końcową eskalację. Muzycy kompetentni
do bólu. Śmiercionośny duet! Cały kwartet jest już całkowicie wybudzony i w
zwartym szeregu biegnie ku ostatniej ścieżce tego dysku.
Session Two. Aż trzy
armaty na start! W tym dwa barytony! No i ostra gitara, która nie akceptuje
drugiego planu. Rozgrzewający się drummer
i cztery głowy jadowitego potwora w stanie erupcji. Idiom free jazzu wraca
do swoich korzeni i puszcza je z dymem! Eksplozja! Machine Gun – pięćdziesiąt lat później! W okolicach 9 minuty
Dikeman wypuszcza się solo. Powrót do kwintetu jest konwulsyjny i zieje ogniem.
Serries tym razem posłusznie robi za bas,
bo nie ma szans na przebitkę. 12
minuta – pierwsze próby wyhamowania. Dirk rytmizuje swój przekaz i narzuca ów
punkt widzenia pozostałym muzykom. Wszyscy są wyjątkowo karni i podłączają się
do narracji gitarzysty. Krzyczą, wrzeszczą, wierzgają nogami. Rodzaj silnie upalonego free bluesa, w okolicznościach
ciężkiego poranka the day after. Po
chwili Dikeman i Lisle zostają sami. Zaskakujące, ale jakże potrzebne katharsis. W tle szumy z gitary. Wejście obu barytonów –
depresyjnie piękne! Perkusja drży. Kwintet, niczym ogromny walec drogowy,
wdeptuje w ziemię wszelkie ambiwalencje gatunkowe. Soczysty baryton w solowej
eskalacji podkreśla emocje na scenie (Alan?). Drugi baryton ma się równie
wspaniale. Wyborne pętle
Serriesa, lekko cuchnące zdrowym
bluesem. Doskonały moment! – zdarte gardło recenzenta ledwie jęczy pod
nosem. 27 minuta – gitarzysta ponownie narzuca swoje zdanie, rysując zgrabny
rytm. Sytuacja na scenie wydaje się być uporządkowana. Powtórka duetu Dikeman – Lisle nieco przeczy
tej tezie. Świetny komentarz barytonu! Dłuższe frazy dęciaków, jako kolejna próba
konstruktywnego wyciszenia (jak na ten stan rzeczy). 33 minuta – Serries
restartuje swoje ambientowe opowieści. Oniryczność sytuacji podkreślana jest gardłem
przez jednego z muzyków. Saksofony znów kleją się do siebie - to najlepsze, co
mogą teraz uczynić. Sonore,
pojękiwania, palcówki na sucho. Ten
stan pozornego wyciszenia nawet lekko … swinguje. Eskalacja saksofonów, to właściwa
odpowiedź! Perkusista budzi się do życia. Gitarzysta także jakby gorętszy na gryfie.
Urocza ucieczka na finałowy szczyt. Wybrzmienie jest nagłe i zaskakujące.
Po krótkiej, higienicznej przerwie na research uszu, wracamy do nowości Nowej Fali Jazzu wprost z Holandii i Belgii. Także jutro premierę
będzie miała płyta Innocent As Virgin Wood (CD; anwoj0014, 2017). Tytuł zagadkowy, nieco kuszący. Podmiotem
zaś wykonawczym … małżeństwo – Martina
Verhoeven i Dirk Serries. Dziewictwo
w tytule nie dotyczy jednak ich stanów miłosnych, a jedynie instrumentów,
jakich użyli w trakcie nagrania. Martina po raz pierwszy publicznie zagrała na
fortepianie, zaś Dirk na gitarze… akustycznej. Dzieło jednotrakowe (choć w pięciu częściach) potrwa 37 minut. Jesteśmy w
Anderlechcie, Sunny Side Studios.
Jest kwiecień bieżącego roku.
Akordy piana w pogłosie i pętle na suchym gryfie
akustycznego wiosła. Minimalizm jako zasada, konstytucja artystyczna, zwłaszcza
po stronie Martiny. Dirk jest nieco baileyowski
w reakcjach, ale skrupulatnie zaangażowany, bez nonszalancji, która bywała
udziałem jego wielkiego poprzednika. Muzycy brną w spokojnej narracji i tracą dziewictwo bez wychodzenia z łóżka.
Cisza – niezwykle ważny aspekt dramaturgiczny tej opowieści. Lepiej mniej, niż
więcej, zdają się mówić sobie prosto w oczy. Sporo wyczekiwania, wyczulenia na
wzajemnie reakcje małżeńskie. Mnogość powtórzeń i powrotów do zdań raz już
wypowiadanych. Czy minimalizm jest tu wyborem artystycznym, czy jedynie obawą
przed nieznanym instrumentarium? - pyta skulony w sobie recenzent. Doszukiwać
się wpływów Mortona Feldmana, czy po prostu słuchać? Recenzent chętnie
zaprowadziłby muzyków na skraj przepaści i przekonał do skoku w nieznane.
Narracja trochę w typie Flower, jak u
Johna Stevensa i Trevora Wattsa, 45 lat temu. Specyficzne call & response. Martina inspiruje Dirka, Dirk repetuje i
przetwarza. Próżno tu szukać zwrotów dramaturgicznych, czy emocji eskalacji.
Pozostaje współczesna zaduma nad
światem zastanym. Pod koniec tej niedługiej rejestracji muzycy zdają się być
odrobinę bardziej rozmowni. Dotąd bowiem sprawiali wrażenie małżeństwa z
długoletnim stażem, które nie jest się w stanie niczym siebie zaskakiwać. Teraz
kilka udanych imitacji, wspólnych, trafnych decyzji. Gdy Dirk gra swoje i nie
czeka na sugestie Martiny, robi się znacznie ciekawiej. Jest wyrazisty,
pełnowymiarowy, a recenzent ma wreszcie na czym ucho zawiesić. Uznajmy wspólnie
finał tej płyty za jego najlepszy fragment. Mimo ambiwalencji – akustyczna gra
Serriesa budzi nadzieję na mnóstwo doskonałej muzyki w przyszłości. Next step? Maybe solo acoustic!
Free improvised, not
out of jazz!
Przejdźmy do świata improwizujących winyli! Na początek Kodian Trio i ich debiutancki krążek *)
o oczywistym tytule I (tf168, 2016), zarejestrowany
(wykonany) w Soundsdavers’ Studio (Londyn) w październiku 2015 roku. Personalnie
przed nami: Andrew Lisle - perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna oraz
Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Pięć odcinków muzycznych, 47
minut.
Pierwszy. Od
startu trafia się nam precyzyjna, jazzowa narracja. Stanowczy tembr barytonu,
zwinna, błyskotliwa perkusja i gęste, gitarowe frazowanie, które z kocią
zręcznością wkleja się w pasaże kreowane przez pozostałe instrumenty. Lisle nie
stroni od sonorystycznych eskapad, Serries lubi się pętlić na gryfie (recenzentowi
przypomina wręcz … Jamesa Blood Ulmera!), a Webster - w chwilach wyciszenia - świetnie
odnajduje się w dźwiękach pozbawionych faktury melodycznej i rytmicznej. Pod
koniec tej opowieści, gitarzysta sięga po smyczek (tak to przynajmniej brzmi). Drugi.
Ostry, hałaśliwy odcinek. Rockowy, czupurny zgiełk. Emocje bez patosu. Trzeci. Gitara koi nerwy, choć
saksofon ma zdanie odrębne. Ponownie improwizacja osadzona w jazzowym idiomie. Serries
gra akordami (powykręcanymi, oczywiście). Webster jest szorstki w obyciu, a
Lisle ponownie diabelnie błyskotliwy. Gdy numer ma się ku końcowi, świetny
saksofon eskaluje się przy drobnej podcierce
perkusji. Czwarty. Jakby ciąg dalszy
– duo sax-drums w oczekiwaniu na
krotochwilną, płynną gitarę. This is noise jazz! - pilnie notuje,
ciągle czymś zaskakiwany recenzent. Gęsto, dynamicznie, bez przecinków. Kompatybilne trio! Szemrząca gitara w tle
na finał fragmentu. Piąty. Serries
i Webster suną powolnymi dronami, każdy dość separatywnie. Po kilku minutach, rezonującym
talerzem, przypomina o sobie Lisle. Narracja snuje się po kątach i nie zadaje pytań
egzystencjalnych. Muzycy mają się jednak ku końcowej eskalacji, co czynią
błyskotliwie, bez zwyczajowej nostalgii i wybrzmiewania na ostatni dźwięk. Z
kajetu recenzenta: dużo free jazzowych fraz, mniej ambientu, a Serries nie
zawsze w roli głównej.
Jeśli do w/w wspomnianego tria dodamy drugi saksofon, który
w dłoniach dzierżył będzie John Dikeman, otrzymamy kwartet, który odpowiedzialny
jest za powstanie kolejnej płyty w katalogu serii. Myślę o podwójnym winylu Apparitions
(tf166, 2016). Nagranie ponownie wykonano w studiu Soundsavers w Londynie, pół
roku wcześniej, w kwietniu 2015 roku. Podmiot wykonawczy zwie się Dikeman/ Lisle/ Serries/ Webster Quartet
**) i zupełnie nieprzypadkowo jego najnowsze nagranie otwiera dzisiejszą
opowieść, paręnaście akapitów wyżej. Dodajmy, że Dikeman grać będzie na saksofonie
tenorowym, zaś Webster na barytonowym (pozostała dwójka, jak wyżej). Cztery
strony dwóch czarnych krążków, godzina zegarowa z okładem.
A. Cicha narracja,
spokojne pomruki dwóch czujnych dęciaków,
talerze w stanie drżenia, gitara szukająca częstotliwości swojego wzmacniacza. Pocałunki w alkowie! Szmer
goni szmer, a tajemnica tajemnicę. Delikatna psychodelia na drugim planie, ale
rozbrajająco i uczciwie piękna. Saksofony dmą i nie szukają zwady. Narracja
ekscytująco narasta. Hałas,
jako pozytywny skutek wyjątkowo udanej eskalacji. B. Muzycy znów za punkt wyjścia obierają ciszę. Saksofony tym razem
separatywnie – dron w opozycji do melodycznego zaśpiewu. Eskalacja narracji
przychodzi szybciej. Psychodeliczny trans dopada nas już w piątej minucie tej
strony. Agresywne saksofony,
progresywny drumming, more than dark ambient w tle (recenzent
w ekstazie!). Konwulsyjne free, który wybrzmiewa w okolicach 9 minuty. Rozpoczyna
się panowanie gitarowych dronów, na tle których sam Serries plecie zwinną
improwizację na strunach, lekko szarpiąc się z dźwiękiem. Saksofon tenorowy i
perkusja mogą już tylko komentować z podziwem. Tu eskalacja jest trochę inna,
bardziej soczysta, zdecydowanie pod dyktando Serriesa. Drugi saksofon powraca dopiero po 15 minucie.
Emocje w zenicie! Baryton ocieka spermą! Nie on jeden zresztą! C. Solo perkusyjne. Tenor wchodzi
hard-bopowo! Baryton na trzeciego. Łapiemy konwulsyjne free. Serries sprzęga się, a kable płoną. Free noise for ever! Dynamika, tempo, krwawe stemple – what ever you want! Heavy dark jazz! – recenzent nie nadąża
z notowaniem wrażeń. D. Mikrodzwonki
na gryfie, miniflażolety. Solowy, oniryczny, prawdziwie łabędzi taniec
gitarzysty. Saksofony wchodzą dużo później i kwilą na boku smutne historie. Jakby
rodziło się nowe życie dla tej rejestracji (dodajmy – doskonałe!). Lisle wrzuca
trzeci bieg, lewy saksofon buduje wspaniałe tło, prawy dyskutuje, a gitara
zakręcona, jak pozytywka, brnie swoim najdoskonalszym tembrem. Zagęszczenie tej
narracji smakuje geniuszem twórców. Wyjątkowa płyta! Multigatunkowa
improwizacja z Serriesem w roli kluczowego czynnika inspirującego. Na finał
znów zostaje sam i czyni cuda!
Nie mamy chwili na odpoczynek, albowiem przed nami kolejna
perła w katalogu Nowej Fali Jazzu –
trio Dirka Serriesa (gitara
elektryczna), Martiny Verhoeven
(kontrabas) i Colina Webstera (tym
razem saksofon tenorowy). Czarny krążek zwie się Cinepalace (tf156, 2015),
a zawiera nagranie koncertowe z … Cinépalace, Kortrijk (Belgia), z maja 2015
roku - jeden trak o długości 45
minut.
Introdukcja jest płynna, ale niezwykle spokojna. Kontrabas
podaje dźwięki z samego dołu, przy użyciu smyczka. Saksofon intensywnie szumi,
a gitara plumka strunami i lekko się
sprzęga. Minimalizm wysokich
lotów. Tendencje transowe widoczne gołym okiem! Serries ucieka w oniryzm
godny wczesnego Sonic Youth i pieści kostką chłodne jeszcze struny. Rezonuje.Verhoeven
silnie znaczy swą obecność i przypomina najlepszy sound Benjamina Duboca. W okolicach 10 minuty zaczyna się prawdziwy
spektakl. Saksofon sonoryzuje na potęgę, gitara wierci dziurę w skale
(doskonałe! – krzyczy recenzent). Muzycy zaplątani w pajęczynie pomysłów,
trzech nieco separatywnych, a jednak niezwykle kompatybilnych narracji. Z
akustycznego punktu widzenia – zjawiskowo! Po 18 minucie muzycy eskalują swoje
poczynania na scenie. Konwencja minimalistyczna doskonałe służy Websterowi.
Serries ma ją w genach, a Verhoeven na pewno na smyku! Hałas po 22 minucie
dramaturgicznie uzasadniony. Kosmiczna synergia i niepoliczalne pokłady
muzycznej empatii determinują muzykę tria. Po 27 minucie wybrzmienie… Martina
znów rządzi, ma piękne, niemal barokowe, głębokie brzmienie. Zostaje prawie sama
na scenie. Panowie ledwie akcentują swoją obecność. Od 32 minuty saksofon brnie
sonorystycznie, kontrabas repetuje, a gitara onirycznie pętli się wokół siebie,
jak tylko ona w rękach Dirka potrafi (a potem hałasuje na rockowy wręcz
sposób). Komentarze Colina i Martiny zwalają z nóg recenzenta. Sugestia
finalizacji koncertu tylko wzmaga zaangażowanie muzyków. Martina zrywa podłogę,
a partnerzy potulnie kleją się do kontrabasowej kontrybucji. Jej solowe
wykończenie doskonałego koncertu warte jest kilku wysokobudżetowych nobli z
dowolnej dziedziny. Być może najlepsza płyta w katalogu!
Na osi czasu cofamy się o pół roku z okładem. Grudzień 2014
roku, jesteśmy w White Noise Studio (co za nazwa!), w holenderskim Winterswijk.
Małżeństwo Verhoeven - Serries wciąż jest z nami. Dołącza para muzyków,
wspólnie uprawiających mocne granie w
formacji Dead Neanderthals (co za nazwa!) - René Aquarius na perkusji i Otto
Kokke na saksofonach. Podmiot wykonawczy określają jako Fantoom, zaś 38 minutową, jednotrakową
rejestrację, dystrybuowaną oczywiście na czarnym krążku, postanawiają
nazwać Sluimer (tf155, 2015).
Od pierwszej sekundy tego niezwykłego spektaklu dźwiękowego
kontrabas Martiny dokonuje cudów! Dźwięki dobywane smyczkiem wprost z
piekielnych otchłani, brzmią mięsiście i barokowo. Są delikatnie zabrudzone, dzięki
czemu smakują jeszcze lepiej. W ten ultra
tembr kontrabasu wplata się dronowa, wielowymiarowa ekspozycja gitarowa, tuż za
nią piskliwy saksofon w bardzo wysokim rejestrze i perkusja, która znaczy teren
i wbija słupy graniczne. Talerze rezonują. Pachnie ponadgatunkowym
majstersztykiem! Post-industrial,
post-ambient, post-minimal acoustic drone! Recenzent mnoży skojarzenia, a
głowa płonie mu z nadmiaru emocji (choć narracja wije się, jak upasiony wąż po
kilku posiłkach). Martina nieustannie zdziera skórę ze strun. Wciąż gra
nieodkrytą sonatę Bacha i krwawi obficie, choć ma zdecydowanie płodny dzień.
Dirk w głębokiej rzece, po samą szyję, bez możliwości powrotu. Ta pozornie
spokojna improwizacja systematycznie eskaluje się (z kajetu recenzenta: kolejna
najlepsza płyta w katalogu, jeśli to
semantycznie ma ręce i nogi). Rene od czasu do czasu sugeruje proste, rockowe
rozwiązania perkusyjne, ale w tym niebywałym tyglu wrażeń, to doskonały
dramaturgicznie zabieg! Kolejny być może dowód na to, że we współczesnej
improwizacji multigatunkowe doświadczenia muzyków są niezbywalnym atutem i
potrafią wykreować wartość dodaną.
W połowie tej wspaniałej podróży Martina, choć wciąż
eskaluje na boku, potrafi soczyście w wklejać się w drony generowane przez
gitarę i saksofon. Genialna dominacja trwających
pasaży. Perkusja nieustannie tyczy swój szlak i funkcjonuje trochę na zasadzie
kontrapunktu dla pozostałej trójki muzyków. Eskalacja w rozkwicie. Trudno
wskazać personalnie lidera tych wydarzeń, ale z pewnością najwięcej wnosi tu
szalona kontrabasistka, która nie przestaje prowokować swoich mężczyzn (tym,
który najdobitniej reaguje w tym akurat momencie jest Otto na saksofonie). Crazy game! Po 25 minucie muzycy sugerują
sobie wzajemnie krok w kierunku wybrzmiewania, ale są tak naładowani
energetycznie, że proces idzie cokolwiek opornie (Martina w stanie orgazmu
permanentnego!). Motorniczym spięć energetycznych zdaje się być w perspektywie
całości Rene i jego czupurna, pyskata perkusja. Samoeskalująca się maszyna
improwizacyjna! Gdy w końcu dojdzie już do wybrzmiewania finałowego – zjawisko
jest niebywale urocze, repetytywne i brutalnie precyzyjne. Stopa wygłasza mowę
końcową (jakże by inaczej!), a saksofon czyni lekki zaśpiew na ostatni już
dźwięk! Genialne nagranie!
Ufff….. w ramach studzenia emocji posłuchamy duetu, który
jednak… wcale nie będzie ich pozbawiony. Baa! Znów się zagotujemy! W lipcu 2014 roku, w studio Sunny Side
w Anderlechcie (Bruksela), spotkali się dwaj przyjaciele – John Dikeman na saksofonach i Dirk
Serries na gitarze elektrycznej (plus efekty!). Ich 48 minutowa opowieść w
czterech częściach zyskała tytuł Cult Exposure (tf143, 2015) i
pomieściła się na dwóch stronach czarnego krążka.
Jeden. Saksofonista
zaczyna bardzo jazzowo, niebanalnie i stosunkowo agresywnie. Pikantnie, altowo
z silnym przydechem. Gitara, szeroką płaszczyzną dźwięku, podłącza się po około
150 sekundach. Drąży skałę, sprzęga się i brnie do przodu w dość majestatycznym
tempie, w nieco rockowej estetyce. John robi swoje i skupia się na snuciu dobrej
opowieści. Popada w rozliczne autoeskalacje, które nie trwają jednak długo. Dirk
skwierczy, chętny jest do wycieczek w kierunku krwistej psychodelii. Lubi dronizować, nawarstwiać się sound by sound. Urocze! Drugi. Mikrodźwięki, spokojne, separatywne ekspozycje obu
muzyków. Serries onirycznie mutuje dźwięki, zwinnie repetując. Saksofon
- dość słodki i aluzyjny. Zagęszczenie narracji odbywa się poprzez intensyfikowanie
zjawisk fonicznych. Gitara multiplikuje się, a saksofon dmie w coraz wyższych
rejestrach. W zakresie tempa, ten drugi gra dwa razy więcej dźwięków w
jednostce czasu niż ten pierwszy, ale jako duet idą zwartym, równym krokiem.
Spowolnienie jest wyjątkowo trafione. Ambient
uroczych popaprańców! Trzeci. Szczypta
sonore na tle ledwie sugerowanego dark ambient, wprost z gryfu ognistej
gitary. Improwizacja narasta niezwykle powoli. Ale już od 6 minuty panowanie
muzyków nad emocjami słuchacza jest 100%-owe. Muzyka lepi się i dronizuje. Po
13 minucie saksofon, jak mucha, wpada w plastry miodu, które rozpływają się po
strunach gitary. Ballada nadmiernie potępionych układa nas do snu, który nigdy
nie nadejdzie. Wonderful! Czwarty.
Powrót pierwszego tematu (przynajmniej jeśli chodzi o tytuł). Gitara rzeźbi na dużym pogłosie, ale bardzo
strzeliście. Saksofon plecie pikantne historie o niewierności. Emocje finału
tego nagrania mają intensywność wrzasku strącanych do lochu. Sprawiedliwość
triumfuje, równie wyraziście, jak wyjątkowe są dźwięki Cult Exposure.
Trzy miesiące później, w październiku 2014 roku, duet Dikeman & Serries koncertuje w
belgijskim Charleroi. Biorą sobie na trzeciego perkusistę Teuna Verbruggena. Rejestrują koncert Live At Le Vecteur. Ukazuje
się on na kasecie magnetofonowej (tf147, 2015). Trzy tytuły, dwa traki i niewiele ponad 32 minuty muzyki.
Pierwszy/drugi.
Pikantny free jazz na saksofon tenorowy i bystry zestaw perkusyjny. Serries
wchodzi do gry dopiero w czwartej minucie i uspokaja emocje chłopaków nobliwym
i precyzyjnym ambientem. Baa, nawet ich ucisza! Wracają ukorzeni i pięknie wklejają
się w gitarowe pasaże o bardzo repetytywnym charakterze. Saksofon po chwili
zaczyna stawiać ostre stemple i atrakcyjnie dynamizuje sytuację na scenie.
Perkusista nie zamierza pozostawać w tle i także dokłada do ognia. Pętle
gitarzysty zaczynają zataczać coraz szersze kręgi. Wybrzmienie jest perfekcyjnie
zwinne! Trzeci. Drobne, elektroakustyczne macanki całej trójki, tylko, że gitara
ma tu rozmiary słonia. Zostaje sama i drży złowieszczo. Drummer wchodzi na bezczelnego i radzi sobie celująco. Nieco
onieśmielony saksofonista też ma konkretny plan na przetrwanie w rodzącej się
eskalacji (urocza ekspozycja! – krzyczy recenzent wbity w podłogę).
Konstruktywny, progresywny, ustrukturyzowany hałas godny prawdziwych mistrzów!
Finalizacja płyty realizuje się na tle dobrego
drummingu, zaś ostatni dźwięk jest udziałem Dikemana.
Let’s rock and go dark!
Na początku
był Yodok. A dokładnie duet norwesko-szwedzki w składzie: tubista Kristoffer
Lo i perkusista Tomas Järmyr. Na przełomie lat zerowych i pierwszych tego
stulecia poczynili oni kilka wydawnictw płytowych w estetyce dalece
multigatunkowej, z odpowiednią wszakże dawką improwizacji. Po pewnym czasie do
muzyków dołączył Dirk Serries, co stało się elementem konstytuującym powstanie
formacji Yodok III.
Historia tego wątku w twórczości belgijskiego gitarzysty
miała swój edytorski początek dokładnie pięć lat temu. Kończyły się właśnie letnie
wakacje, gdy w norweskim Athletic Sound Studio w Halden, trzej w/w muzycy
spotkali się, by zarejestrować swój pierwszy album. Ukazał się on w winylowej
edycji A New Wave of Jazz, bez tytułu,
czyli jako Yodok III (tf138, 2014). Zawiera dwie rozbudowane ekspozycje
dźwiękowe, trwające 47 minut.
Nim nasze uszy zatopią się w niebywałej muzyce Yodok III,
odrobina komentarza w zakresie instrumentarium, wykorzystywanego przez muzyków.
Trzy absolutnie żywe instrumenty: gitara elektryczna, tuba (zamiennie lub razem
z flugabone – specyficznym dęciakiem,
będącym czymś pomiędzy tubą, a trąbką) i perkusja. Muzycy w procesie
generowania dźwięków korzystają z licznych amplifikacji, natomiast nie używają
jakiejkolwiek elektroniki.
Dźwięki, jakie docierają do nas w trakcie każdej płyty Yodok
III, zaczynają się w plastycznej ciszy, z której niezwykle powoli wyłaniają się
barwy, struktury i trwające pasaże
foniczne. Na ogół, efekty działań gitarzysty oraz tubisty docierają do nas
środkowym pasmem, tworząc spójny, nierzadko zupełnie nierozłączny wielodźwięk.
Wokół niego pracuje drummer z pełnym
zestawem perkusyjnym. Jego gra często podlega eskalacji, ma rockowy posmak i
wrzuca do yodokowego tygla prawdziwie
emocjonalny ferment. Bardzo często wchodzi do gry nawet po kilkunastu minutach
i wkleja się w kosmiczny dron, wygenerowany wcześniej przez partnerów. Muzyka
płynie wolno, bardzo szerokim korytem, z nieodwracalną
mocy. Stałym elementem dramaturgicznym jest tu repetycja, ciągłe powracanie do
fraz zagranych już wcześniej. Plama na plamie, dźwięk na dźwięku. Muzyka, która
rozkwita z minuty na minutę, w bardzo nieśpiesznym tempie. Stanowi swoisty
fenomen brzmieniowy żywych, amplifikowanych dźwięków i tajemniczych efektów. Ilustracyjna, post-rockowa
perkusja nadaje je odpowiedni drive i
niezbywalną moc. Ta opowieść foniczna trwa,
a paradoks muzyki angielskiego AMM, choć w dalece odmiennej stylistyce, ma tu
niespodziewanie rację bytu. Improwizacja odbywa się poprzez zmieniającą się
barwę brzmienia i modulowanie natężenia dźwięku.
Tu, w trakcie debiutanckiego nagrania, drummer na dobre wchodzi do gry dopiero w 15 minucie i wtłacza się
energicznie w background Serriesa i
Lo, prawdziwie ambientowy, post-elektroniczny, post-rockowy. Ta niebywała plama
dźwiękowa, od czasu do czasu, pokazuje nowy kolor, nową barwę, a cała zatopiona
jest w mutującym się pogłosie. Jeśli skupiony słuchacz zanurzy głowę w
niezaprzeczalnej urodzie tej muzyki (trans! mantra!), to straci już wszelkie
szanse, a także ochotę, na jakąkolwiek drogę powrotną.
Każda kolejna pieśń
Yodok III jest jakby wchodzeniem ciągle do tej samej rzeki, ale wszyscy
świetnie wiemy, że żadna rzeka nigdy nie jest taka sama. Baa, jest zupełnie
inna niż chwilę temu, inna, niż rzeki w okolicy. Ta prosta, piękna muzyka pełna
jest paradoksów. Nie stroni od melodii i harmonii, kipi rockowymi emocjami i ma
niebywałą, oniryczną i plastyczną głębię. Moc oczyszczającej psychodelii i
niejednoznaczności. Każde powtórzenie w procesie żmudnej narracji jest jakby
napoczynaniem innej historii. Tu, w trakcie drugiego fragmentu, drummer dla odmiany jest z nami od
pierwszej sekundy. Gra marsza, podczas gdy gitara i tuba, tudzież flugabone,
płynną wytrawnymi pasażami, delikatnie, ale systematycznie eskalując się. Ta
muzyka w każdej swej edycji zawiera długą introdukcję, istotne rozwinięcie,
które ma dramaturgiczny szczyt i wielominutowe wybrzmiewanie, aż do stanu
całkowitej ciszy. Repetytywny minimalizm Yodok III ma niezwykle bogatą fakturę,
niczym Wielka Orkiestra Londyńskich Improwizatorów w trakcie koncertu
jubileuszowego.
Gdy sięgniemy po kolejne studyjne nagranie Yodok III (podwójny
winyl The Sky Flashes The Great Sea Yearns; tf144, 2015) ***),
zarejestrowane w Anderlechcie, w czerwcu 2014 roku, natrafimy dla bliźniaczą muzykę,
ale delikatnie rozwarstwioną w czasie. Dziewięćdziesiąt minut, cztery strony
winyla, daje ciekawą, dodatkową porcję czasoprzestrzeni, która sprawia, iż
muzyka jest jakby bardziej monumentalna i delikatnie spowolniona (orkiestracja
godna Mahlera, chciałoby się rzec). Długa płyta, z długimi introdukcjami, pełna
brzmieniowych i aranżacyjnych niuansów. Tu drummer,
na pierwszej stronie, wchodzi po 11 minucie, gdy partnerzy są już soczyście upaleni i brną w nieskończoność
dźwiękowej tekstury. Armia nuworyszy współczesnej elektroniki nie byłaby w
stanie stworzyć tak onirycznej ściany dźwięków, jak czynią to Serries i Lo.
Narracja na stronie pierwszej, na finał galopuje już wprost z piekła do nieba! Na
stronie drugiej spotkamy przykład absolutnie zwartej i jednowymiarowej
struktury muzyki, granej przez gitarzystę i tubistę – prawdziwie symfoniczny dron.
Cześć trzecia dostarcza moc subtelnych, mgławych i niejednoznacznych ekspozycji
perkusyjnych. To Järmyr jest tu prowodyrem i kreatorem. Muzyka jest pozornie
senna, potrafi przywoływać w pamięci nawet This Mortal Coil sprzed 35 lat, choć
podszytą niepokojem godnym każdego odcinka Twin Peaks! Elektroakustyczny
szelest drummera tworzy bazę, na
której budowany jest improwizowany ambient gitary i tuby. To kolejny przykład
na to, że muzyka Yodok III zaczyna się repetytywną melodią, a kończy
egzystencjalnym krzykiem. Czwarta strona ponownie zaczyna się w rękach
perkusisty. Barwna, wielowymiarowa opowieść, którą bierze w swoje ręce
gitarzysta i niczym król Midas czyni nieśmiertelną. Im więcej razy słuchasz tej
muzyki, tym więcej odnajdujesz różnic i zaskakujących odmienności. Jeśli masz
dużo czasu, by zakochać się w niej, jeśli lubisz poznawać nowe dźwięki step by step, to jest płyta właśnie dla
Ciebie!
Uzupełnieniem dyskografii Yodok III, w ramach serii Nowej Fali Jazzu, są dwie kasety,
zawierające muzykę koncertową. Pierwsza z nich zarejestrowana została w
Norwegii (październik 2013) i jest dostępna pod tytułem Live At Dokkhuset, Trondheim
(tf148, 2015; dwa traki, 60 min).
Druga zaś powstała w Belgii (czerwiec 2014) i nosi tytuł Live At De Singer Rijkevorsel
(tf149, 2015; dwa traki, 63 min).
Gdybym miał opisać jej zawartość, nie angażując na dłużej Czytelnika,
zaproponowałbym opcję kopiuj wklej
opisu nagrań studyjnych. Wejdź do tej rzeki, a poznasz prawdę! ****).
W ramach uzupełnienia opowieści o Yodok III, winniśmy – na
sam już koniec tej opowieści – pochylić się nad dwoma wydawnictwami formacji The Void Of Expansion, które
dopełniają czternaście pozycji katalogi serii. To duet Dirka Serriesa i
Kristoffera Lo, czyli dwie-trzecie Yodok III. Zarejestrowane i wydane zostały
do tej pory dwa spotkania, które miały miejsce dzień po dniu, w lutym 2014
roku. Najpierw muzycy koncertowali, potem zaś odbyli przemiłe spotkanie w
studiu.
Efekt foniczny tej drugiej okoliczności dostępny jest na
winylu Ashes and Blues (tf139, 2014; trzy fragmenty, 40 min). Gitara
Serriesa gra tu pełniejszym soundem i
nieco ostrzej niż ma to miejsce na płytach Yodok III. Także inaczej zachowuje
się perkusista, który jest w grze od
pierwszej sekundy rejestracji. Struktura samej muzyki jest bardzo podobna, ale
zdarzenia akustyczne następują tu jakby szybciej. Narracja jest gęsta,
dotkliwa, pełna brudu i zgiełku na gryfie gitary. Jakby Yodok III podniesiony
do drugiej, a chwilami nawet trzeciej potęgi. Od ciszy do wrzasku, od muskania
strun i membran po ogniste eskalacje. Gitara wciąż w estetyce trwającego dark-ambient. Rockowa
psychodelia, to z kolei dobry kierunek myślenia dla zagubionego recenzenta.
Trzy kilkunastominutowe perełki improwizacji, podobne do siebie, jak krople
wody, ale niebywałej urody, pełne repetycji i ciągłych powrotów. Utrwalanie,
niezapominanie, wieczność.
Koncert Live At De Singer Rijkevorsel z 2014
roku (kaseta, tf150, 2015; trzy tytuły, 53 min) przynosi trochę niespodziewanie,
bardziej spokojną muzykę. Więcej tu nostalgii, zadumy i wyczekiwania na ruchy
współpartnera. Nie brakuje skromnych ekscesów sonorystycznych perkusisty.
Klimatycznie, transowo, bez przecinków i znaków zapytania. Emocje ubrane w
improwizacyjne czarne płaszcze do samej ziemi.
Wszystkie wydawnictwa A
New Wave Of Jazz ukazują się w limitowanych nakładach: CD – 300 sztuk,
winyl – 240 sztuk, kaseta zaś 120 sztuk. Wszystkie są one dostępne do odsłuchu
i zakupu na stronie bandcamp.
*) Kodian Trio – już po opisywanym tu krążku – wydał także Live At Paradox (cd-r) i Volt/ Pletterij (kaseta). Obie pozycji
są dostępne w katalogu Raw Tonk Records.
**) Dokładnie w tym samym miesiącu, tenże sam kwartet
zarejestrował nagranie dostępne na cd-r Live
At Cafe Oto (Raw Tonk Records).
***) Oba wydawnictwa winylowe Yodok III mają, jako jedyne w
katalogu serii, status out of print.
Szczęśliwie są one obecnie dostępne na CD w ramach reedycji. Box zawiera trzy
dyski. Wydał Tonefloat Records, ale już poza serią (tf178, 2016).
****) Najnowsze nagrania Yodok III ukazały się już poza
serią NWOJ. Koncert z roku
2015, możemy poznać biorąc do ręki CD Legion
of Radiance – Live At Dokkhuset (Consouling Sounds, 2016). Ubiegłoroczny zaś
koncert grupy posłuchać możemy na CD/LP The
Mountain Of Void – Live At Roadburn 2016
(Tonefloat Records, 2016). Z pewnością przyjdzie czas, by także nad nimi
recenzencko się pochylić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz