Baczność! Nate Wooley będzie grał! I to repertuar bitewny!
Rozlewu krwi nie uświadczymy z pewnością,
przynajmniej w dosłownym znaczeniu. Będzie nawet odrobinę wytwornie i z dużą
elegancją, wszak w szranki bitewne staną także dwie niewiasty!
Do rzeczy zatem – jesteśmy w niemieckiej Kolonii, w bodaj
najbardziej znanym miejscu dla muzyki improwizowanej w tym właśnie mieście,
czyli klubie The Loft. Koniec stycznia 2016 roku, a na scenie czwórka muzyków –
na fortepianie Sylvie Courvoisier, na saksofonie (tenorowym) Ingrid Laubrock,
na wibrafonie Matt Moran i sprawca całego zajścia – Nate Wooley na trąbce.
Ta czwórka muzyków kontynuuje ekscesy artystyczne
zapoczątkowane na płycie studyjnej, która powstała dwa lata wcześniej (Battle Pieces, Relative Pitch Records,
2015 - w tym miejscu pisała o tym Trybuna). Niemiecki koncert jest z nami od dwóch miesięcy, także nazywa się Battle Pieces (Relative Pitch Records,
2017), ale w katalogu wytwórni, a także dyskografii Wooleya bywa oznaczany
cyfrą 2. Odsłuch czterech odcinków tytułowej ekspozycji (tu, z numerami 4, 5, 6
i 7) zajmie nam godzinę zegarową i jedną minutę. Z przyjemnością zaglądamy zatem
do środka.
Bitwa nr 4.
Spokojna, nieeksplozywna rozgrzewka instrumentów. Każdy z muzyków puszcza w przestrzeń
klubową po kilka dźwięków i czeka na to, co zrobi reszta. Szczypta
kameralistycznej aury, okraszonej pytaniem recenzenta o ewentualne działania
przedprodukcyjne (innymi słowy, co idzie z głowy, co zaś z notacji, niezależnie
od jej formy). Na pytanie tak postawione, do końca płyty nie znajdziemy odpowiedzi
w stu procentach wiarygodnej. Tempo od pierwszych chwili zdaje się być nieco
tłumione, co zwinnie podkreśla smakowity pasaż Nate’a na dość jeszcze wychłodzonym
instrumencie. Komentarz Sylvie na akustycznej klawiaturze, dla odmiany z
odrobiną ognia. Narracja chwyta niemal pogrzebowy rytm i jasno stawia sprawę –
nigdzie nam się dziś nie śpieszy. Konsekwencją – poziom naszych emocji, który
na tę chwilę przyjmuje wartości ujemne. Wooley skwapliwie dorzuca jednak do
ognia, dzięki czemu muzyka toczy się z odrobiną żaru (pozostali muzycy stawiają
jedynie ornamenty – tu bezwzględnie zaznacza się ingerencja kompozytorska).
Szczęśliwie w okolicach 11 minuty Ingrid postanawia zadać kłam insynuacjom
recenzenta. Pięknie prowadzi swojego dęciaka,
a na scenie doświadczamy pierwszych prawdziwie improwizowanych ekscytacji.
Wooley jest jednak czujny i pod koniec tej długiej, blisko 20 minutowej
ekspozycji, bez kłopotu gasi żar improwizacji, patrząc obu Paniom głęboko w
oczy.
Bitwa nr 5. Wooley
proponuje niebanalną i urokliwą melodię, którą powtarza i którą stara się
inspirować partnerów do aktywnych działań twórczych (czy można to nazwać
kompozycją?). Repetycja trwa, a pozostała trójka interesująco komentuje.
Dynamika tego fragmentu jest o tempo szybsza niż w pieśni otwarcia, ale sam
krok narracji jest ledwie spacerowy. Zamiast eskalacji, subtelne wyciszenie
przy akompaniamencie piana i wibrafonu. Saksofon Ingrid jest nienachalny,
lekki, ale nie cool jazzowy. Muzycy
brną na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Coś jednak musi się zdarzyć! Odwagi
nie brakuje saksofonistce, która ambitnie dynamizuje swoje poczynania. Dmie
uroczo i stawia ów pasus w szranki walki o najlepszy, jako dotąd, fragment płyty
(ze świetną asystą Sylvie – jakże ognisty duet!). Po chwili moment ciszy, który
gwałci Nate i jego trąbka. Wytrawna, solowa ekspozycja sonore (miód, malina! – notuje w kajecie recenzent). Muzyk wydaje
dźwięki nawet otworem gębowym! Komentarz Ingrid też pozbawiony znamion melodii i struktury
rytmicznej. Tryumfalnie powraca melodia przewodnia, tym razem grana przez
fortepian.
Bitwa nr 6. Z
mroku i ciszy wyłaniają się niezwykle zdyscyplinowane preparacje i drobne
incydenty akustyczne. Macanki w
podgrupach idą w najlepsze. Pod koniec 5 minuty wstajemy z grobu i mamy ochotę
na odrobinę życia. Opowieść gęstnieje, fortepian zdaje się stawiać swoje
warunki, a emocję płoną, ale pod ścisłym nadzorem Referendarza.
Bitwa nr 7. Saksofon
i trąbka w spokojnym tańcu, piano dba o bazowe dźwięki. Jak na zasady panujące
w trakcie tych bitew, ze sceny zieje sporą porcją energii, a działania muzyków
noszą znamiona dynamicznych. Spodziewane wytłumienie narracji zastaje całą
czwórkę w pozycji akceptującej. Bez sprzeciwu kogokolwiek. Wracamy do poziomu
ciszy. Emocje zdają się nie mieć wymiaru koncertowego, ale być może nikt nie
zapytał, czy po drugiej stronie sceny jest jakaś publiczność. Jako kontrapunkt,
szczypta niebanalnego oniryzmu, jakby z wnętrza wibrafonu. 5 minuta upływa nam
w atmosferze konstruktywnego minimalizmu i drobnych, molekularnych improwizacji, w drodze wymiany nie do końca zbieżnych poglądów. Jakkolwiek recenzent nie
dostrzega zdań odrębnych, czy sporów językowych. Ingrid znów podnosi jakość
nagrania wspaniałą, solową ekspozycją. Tuż potem Nate w podobnej roli i z
równie dobrym artystycznie skutkiem. Jakże błyskotliwe sonore! Przy okazji, perfekcyjne wsparcie ze strony piana i
wibrafonu. Finał koncertu zdecydowanie nadrabia drobne niedoskonałości całego
spektaklu. Jest, jak na warunki tu panujące, wyjątkowo ekstatyczny i
akustycznie precyzyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz