Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 3 kwietnia 2020

Serries, Edwards, Taylor, Thompson & Malmendier! A New Wave Of Jazz bites in the front of spring, episode 2!


Kwietniowych nowości belgijskiego labelu A New Wave Of Jazz ciąg dalszy! *) Kolejne trzy płyty, w sumie pięciu muzyków, uformowanych w kwartet, solo i duet. Bez zbędnych introdukcji zapraszamy do lektury, odsłuchu i zakupów. Wspierajcie niezależnych, małych wydawców, przy okazji wielkich artystów, w czasach najcięższych.




SETT First And Second (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Dave Hunt Studio (Londyn, UK), listopad 2019; Dirk Serries – gitara akustyczna, John Edwards – kontrabas, Benedict Taylor – altówka oraz Daniel Thompson – gitara akustyczna. Dwie części, 51 minut.

Czas na bystry, niemal gwiazdorski w obsadzie, nearly Contemporary but crazy String Quartet! Otwarcia dokonuje Serries i jego gitara, posadowiona na lewej flance. Po chwili dołączają kolejne instrumenty, ku prawej stronie patrząc – kontrabas Edwardsa uderzany dłonią, smukła altówka Taylora, wreszcie wyważona, akustycznie czysta jak łza, gitara Thompsona. Pierwsza z gitar stawia na preparacje, druga snuje półakordy, altówka i kontrabas płyną zaś swobodnym chamber, dobrze przy tym używając smyczka. Narracja szyta jest gęstym ściegiem, prezentuje szerokie spektrum ekspresji i stosowanych środków wyrazu. Po sześciu minutach muzycy decydują się na pierwsze zejście w okolice ciszy, podkreślone preparacjami altówki. Powrót do bardziej żwawej narracji następuje jednak dość szybko, głównie dzięki masywnym warstwom fonii, generowanych przez kontrabas. Gdy znów nastanie cisza, artyści proponują fazę filigranowych imitacji altówki i kontrabasu, czemu towarzyszy aktywna postawa Serriesa i pewna dramaturgiczna opieszałość Thompsona. Po kilku minutach kwartet osiąga kolejny już dziś stan intensywności, pełny akustycznych błyskotek. Po skromnym wyhamowaniu, krótkie, minimalistyczne solo prawej gitary, które przeradza się w duet z lewą gitarą, a skomentowany zostaje przez altówkę. Kilka kroków czynionych na palcach, a potem wielki skok w intensywną kipiel improwizacyjnej ekspresji. Zwłaszcza gitary zioną tu ogniem, po czym burczą zmysłowymi dronami. Zmiany, zmiany, zmiany… Gitara Dirka atakuje wyważonymi riffami, altówka skrzeczy, kontrabas stuka, a Daniel piłuje struny. Piękny moment narracji, która po małej dekonstrukcji zdaje się skrzypieć i rzęzić. Finał seta upływa na wymianie wyłącznie pozytywnych, zadziornych fraz.

Drugi set otwiera drżenie kontrabasu. Reszta instrumentów snuje małe fonie i czeka na przebieg wydarzeń. Minimal and so dark chamber as well! Po krótkiej rozgrzewce kwartet idzie w tango z uśmiechem na ustach. W połowie szóstej minuty czeka na nas prawdziwa perełka – kontrabas i altówka plączą się wzajemnie posuwistymi smyczkami. Po stoppingu – garść macanek i przytulanek, czyniona niemal w zupełnej ciszy. Po ochłonięciu, żwawe wyjście na prostą, w trakcie którego każdy z muzyków stosuje inną technikę gry. Struny skowyczą, tańczą, skrzeczą i pyskują. Cała improwizacja skrzy się bezgraniczną kreatywnością. Po trzynastej minucie smyki płoną już ogniem piekielnym, a palce na strunach gitar tańczą w małym obłędzie. Wygaszanie tych emocji, czynione bardzo kameralnie, stawia ów moment płyty po stronie wybitnych jej atutów! Cisza, która trzeszczy, liczy struny i piłuje. Muzycy systematycznie wydają się wspinać na ostatnie dziś wzniesienie – smyki harcują, ich dźwięki gęstnieją - krzyki, warknięcia, kanty i zadziory, a pod nim wulgarny dron kontrabasowego smyka. What a game! Przed upływem 23 minuty wszyscy, jak najbardziej kolektywnie, zarządzają finałowy odwrót, którego ważniejsze elementy składowe, to muskanie strun, szumy i szmery pomiędzy nimi, ćwierćtony i źdźbła nadchodzącej, ostatecznej ciszy.




Daniel Thompson  Finch (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, sierpień 2019 oraz Londyn, wrzesień 2019; Daniel Thompson- gitara akustyczna. Pięć części, 46 minut.

Poemat kreatywnej, minimalistycznej improwizacji na gitarę akustyczną solo zaczynamy w stanie … klinicznego niemal minimalu – akord, cisza, akord, cisza, dwa akordy i cisza – dwuminutowa introdukcja mija wyjątkowo długo. Po niej czas na trzy rozbudowane, kilkunastominutowe opowieści. A na sam finał płyty ... jedenaście sekund szumu, który wyczerpuje wątek utworu tytułowego.

Improwizacja druga, to cisza powolnych, spokojnych i łagodnych fraz gitarowych. Pojedyncze akordy, flażolety, półdźwięki, które z mozołem lepią się w coś na kształt narracji. Suchy, dźwięczący flow niczym niezmąconej akustyki. Bez dróg na skróty, z częstym wszakże użyciem repetycji. Chwilami pachnie Baileyem, ale całość naznaczona jest bystrym zmysłem dramaturgicznym Thompsona. Czasami opowieść smakuje rockiem, nawet rockabilly, ale to tylko ułamki sekund, zajawki, tego, co mogłoby się wydarzyć, ale … nie wydarzy się. W drugiej części utworu jest czas na duże porcje repetującej ciszy, skupionych półpreparacji, pasaży swobodnych oddechów i westchnień muzyka. Na sam jej zaś koniec, pierwsze próby bardziej aktywnej postawy gitarzysty – poszukiwanie i odnalezienie jego ulubionej metody budowania narracji, czyli na poły rytmicznego, konsekwentnego piłowania strun giętką kostką lub innymi przedmiotami. The one and only metallic and acoustic sound.

Improwizacja trzecia zaczyna się meta frazami czegoś, co przypomina zmutowany … country rock. Muzyk skacze po gryfie zwinnymi, kocimi ruchami, stawia stemple dźwięków, jakby znaczył teren, regulował zasady współistnienia w jego czasoprzestrzeni. Dystans, precyzja i dramaturgiczna nieśpieszność, dużo powietrza pomiędzy frazami i permanentny oddech minimalizmu, jako zasady kardynalnej. Po kilku minutach cisza zdaje się przejmować na moment pełnię władzy. Pod koniec utworu muzyk proponuje nieco więcej dźwięków. Zaczynają one ze sobą cudownie rezonować, budować metafizykę swobodnej improwizacji. Delikatne flażolety rozbrzmiewają, struny piszczą i skowyczą, wszystko funkcjonuje jednak na granicy kreatywnej łagodności. Wejście w czwartą improwizacją, w jej części początkowej nic nie zmienia w obrazie całości. Pojedyncze frazy, repetycja, cisza, półakordy, które budują dramaturgiczny suspens. Wyczekiwanie na to, co zdarzy się za moment pachnie ceremoniałem niespełnienia. W drugiej połowie utworu muzyk wybudza nas z letargu minimalizmu – jakby flow nabierał nieco masy i zgrzebnej dynamiki, jakkolwiek w wymiarze pasikonika, która skacze po mokrej trawie. Dużo zdrowego fermentu wnosi do opowieści użycie pałeczki, którą muzyk tratuje gryf gitary i naznacza opowieść ciekawym walorem post-perkusyjnym. Dźwięki, choć w stu procentach akustyczne, jakby nabierały wymiaru elektroakustycznego. Daniel zaczyna piłować struny ostrym przedmiotem, ale nie porzuca trybu perkusjonalnego. Definitywnie kreśli tym samym najciekawszy fragment płyty. Gdy czwarta improwizacja wygaśnie, pozostanie nam jedynie owe kilkanaście sekund szumu, o którym wspominaliśmy na wstępie.





Tom Malmendier/ Dirk Serries  Vanguard (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, grudzień 2018; Tom Malmendier – perkusja, Dirk Serries – gitara akustyczna, chwilami amplifikowana. Sześć części, około 40 minut.

Gitara Serriesa rozpoczyna pierwszą opowieść wyposażona w sporą dawkę prądu. Amplifikowany akustyk zdolny jest iskrzyć i sprzęgać się na potęgę! Obok perkusjonalne szuranie po werblu, liczenie krawędzi, poszukiwanie dramaturgicznego punktu zaczepienia. Akcja ma swoje tempo, ale prowadzona jest bez nadmiernego pośpiechu. Gitara ma masę, a perkusja kocią zwinność i lisią przebiegłość. Pierwsze uspokojenie brzmi dobrą psychodelią i tajemniczym przedmiotem, który turla się po werblu. W kolejnej fazie improwizacji muzycy pętlą się wzajemnie i syczą na siebie. Na ułamek sekundy wchodzą w post-rockowe klimaty, po czym przechodzą do finałowej fazy, gdy bystrymi preparacjami zaczynają budować przestrzenny ambient. Najpierw to efekt drżenia talerzy, potem strunowych przeciągów przepuszczanych przez wzmacniacz. Druga opowieść jest znacznie krótsza – gitarowe ćwierćriffy i małe perkusjonalia budują intrygujący, zawieszony dramaturgicznie flow. Bez zbędnej zwłoki muzycy przenoszą nas do kolejnej rozbudowanej improwizacji. Perkusja trzeszczy, gitarzysta liczy struny. Poprzez małą fazę preparacji muzycy budują zmysłową opowieść. Piękny stelaż perkusyjnych szczoteczek rysuje filigranowe, niemal molekularne pętle, gitara pozbawiona amplifikacji, wsparta drżeniem talerzy, konstruuje dramaturgiczny punkt ciszy. Martwy ambient w tle zdaje się delikatnie rezonować. Dirk używa smyczka, jakby liczył szprychy w zepsutym kole rowerowym. Na finał artyści łapią w żagle odrobię dynamiki, gitara aż skwierczy z emocji!

Drugą część płyty muzycy skonstruowali w formie krótszych, mniej rozbudowanych improwizacji. Najpierw, w czwartej części, obaj trzeszczą i ocierają się o siebie, momentami łącząc się w imitacyjny strumień fonii. Wszystko zdaje się być tu szorstkie, twarde, ale jakże wielowymiarowe. W piątej opowieści dostajemy nieco więcej żywej, delikatnie wzmacnianej gitary i watahy roztańczonych przedmiotów na werblu. Psycho acoustic dead dance! Po spowolnieniu oczywista w tym wypadku faza preparacji i mikro zdarzeń fonicznych - znów wszystko trzeszczy, drży i grzęźnie w wątpliwościach. Piękna opowieść, od ogółu do szczegółu. Wreszcie finał tej smakowitej płyty – rośnie porcja prądu na gryfie gitary, która serwuje rwane, czerstwe półriffy, obok perkusja, która jednocześnie preparuje i buduje rytm. Gitara chciałaby rocka, perkusja jednak fantazjuje i abstrakcyjnie szeleści. Na ostatniej prostej wzrost dynamiki, gitara zdaje się uderzać dużym kalibrem, perkusja stawia na lekki drumming. Brawo!


*) o poprzednich pisaliśmy dokładnie tydzień temu. Premiera ośmiu nowości labelu wyznaczona jest na 15 kwietnia, jakkolwiek w obecnych warunkach, nie wiemy dokładnie, co to oznacza. Nie mniej, wszystkie płyty są oczywiście dostępne pod tym adresem:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz