W pewnym doskonałym, współczesnym włoskim filmie, główny bohater, artysta, kończy właśnie 65 lat i mówi: W moim wieku nie mam już czasu na robienie rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności!
Amerykański drummer, Gerry Hemingway, mistrz wielu fantastycznych sytuacji jazzowych i improwizowanych, wieloletni współpracownik Anthony'ego Braxtona, w tym roku także skończył owe zacne 65 lat. Dzięki krajowemu wydawcy - Fundacji Słuchaj! - możemy delektować się dwoma nowymi wydawnictwa z udziałem zacnego jubilata. Najpierw duet, potem trio! Zapraszamy do czytania i słuchania!
Composition
O by Vincent Glanzmann/ Gerry Hemingway *)
Legenda światowej, jazzowej i improwizowanej perkusji, Amerykanin
Jerry Hemingway w parze ze szwajcarskim młodziakiem Vincentem Glanzmannem, w
kompozycji O na dwa zestawy instrumentów perkusyjnych, składającej się z sześciu
części (pozostającej wszakże nieprzerwanym strumieniem dźwięków), a trwającej
36 minut i 33 sekundy. Vincent używał będzie talerzy, bębna, perkusjonalii i kontrolowanej
amplifikacji, Gerry zaś – talerzy, perkusjonalii, harmoniki i głosu, a także kontrolowanej
amplifikacji. Nagranie pochodzi z roku 2017. Zaglądamy do środka w celu
poszukiwania intrygujących dźwięków i znamion improwizacji. Uprzedźmy przebieg
wydarzeń – znajdziemy jedno i drugie!
Spektakl dźwiękowy otwierają rezonujące talerze (a jakże!), a
także inne przedmioty płaskie, które nie pozostają obojętne na ów proceder. Jeden
z muzyków podaje też rytm, który kreśli oś dramaturgii początku nagrania. Gong,
który drży nieco wolniej i szemrząca elektroakustycznie amplifikacja, to
kolejne elementy składowe układanki zwanej O. Dźwięki płyną do nas swobodnie,
ale z pewnością wedle precyzyjnie zaplanowanego scenariusza (grafika wewnątrz okładki
płyty dla niektórych może okazać się pomocna – jako żywo, przypomina twórcze bazgroły Anthony Braxtona, co nie dziwi,
gdy weźmie się pod lupę artystyczny życiorys Hemingwaya). Finał części pierwszej
jest bardzo efektowny akustycznie, niepozbawiony elementów polirytmii.
Fajerwerki na suchych talerzach, które zwinnie introdukują
część drugą, równie błyskotliwie gasną, by dać początek pulsującej ciszy,
rezonującej metalicznie. Muzycy preparują dźwięki, konsekwentnie budują
narrację, stawiają na działania zaplanowane i pewną powtarzalność zjawisk
(rytm!), na sekwencję fonii na poły elektroakustycznych (amplifikatory nie
zasypiają!). Kolejne dwa fragmenty rozwijają koncepcje preparowania i meta rytmicznego
drummingu, choć akt czwarty trwa
ledwie minutę i toczy się niemal wyłącznie na glazurze talerzy.
Część piąta, najdłuższa, stawia na elektroakustykę już pełną
gębą! Amplifikatory szumią, przestrzeń drży, śpiewa i pomrukuje (to tu pojawia
się harmonijka i głos Hemingwaya). Narracja niepozbawiona pustych przebiegów
toczy się jednak intrygująco, a samych dźwięków jakby przybywało. Talerze
zarówno rezonują, jak i stanowią bazę na dynamizującego całość drummingu. Finał odcinka pęcznieje od
zdarzeń, niepozbawionych nawet aury perkusjonalnego dark ambientu. Ostatnia część kompozycji O stawia na krótsze
frazy, a nawet pojedyncze dźwięki. Wszystko w tym miejscu spektaklu zdaje się
drżeć, rezonować ze sobą i budować zmyślny, elektroakustyczny post-ambient.
Ostatnia prosta nie może nie należeć jednak do samotnych, czystych akustycznie
talerzy.
Concertgebouw
Brugge 2014 by Graewe/ Reijseger/ Hemingway **)
Wprowadzenie w atmosferę koncertu odbywa się nad wyraz
spokojnie. Łagodne, klasycyzujące piano, wysoki smyczek na strunach delikatnej
wiolonczeli, wreszcie wytłumiony drumming
– swobodne chamber z post-jazzowymi
korzeniami. Jeśli coś te trio wyróżnia na tle innych tego typu składów
trzyosobowych, to jest nim z jednej strony, użycie wiolonczeli (miast
narzucającego się jazzowymi schematami kontrabasu), z drugiej zaś istotny fakt,
iż Hemingway dość swobodnie i autorytarnie, co pewien czas, przesiada się z
perkusji na marimbę. Tak właśnie dzieje się już po czterech minutach koncertu.
Najpierw muzyk włącza się w dynamiczną ekspozycję, potem zdaje się być
prowodyrem pierwszego spowolnienia. Narracja toczy się bardzo kolektywnie, w
świetnej akustyce sali koncertowej, bez freejazzowych szarż pianisty (!),
raczej w kameralnym skupieniu i precyzji, nawet w sytuacjach dynamicznych. Po
ósmej minucie perkusja powraca i kreuje bardziej jazzowy odcinek narracji. Jeśli
którykolwiek z instrumentów wydaje się mieć minimalną przewagę dramaturgiczną w
procesie improwizacji tria, to jest nim wiolonczela. Raz gna zwinnym pizzicato, innym razem, dzięki
smyczkowi, wprowadza niemal barokowy ład i porządek. Nie stroni także od krótkich,
ale bardzo efektownych ekspozycji solowych. Taka sytuacja ma miejsce choćby po
trzynastej minucie spektaklu. Po kolejnym powrocie marimby, aura dźwiękowa
nabiera mroku, choć nie traci wewnętrznej dynamiki. Na finał pierwszej części
sytuacja dramaturgiczna jawi się w sposób następujący - dynamiczna perkusja,
która nie dość, że trzyma rytm narracji, to jeszcze bystrze preparuje swoje
dźwięki, piano zaś systematycznie dokłada do ognia. Wulkan nagromadzonej w
międzyczasie ekspresji, miast jednak eksplodować, przygasa w efekcie działań
smyczka na wiolonczeli i prawdopodobnie także na którymś z elementów zestawu
perkusyjnego, również traktowanego fragmentem silnie naciągniętego końskiego
włosia.
Drugi fragment koncertu otwiera frywolna wiolonczela, który
brzmi jak … gitara. Piano wchodzi po chwili marszowym krokiem, perkusja zaś
wielobarwnym półrytmem, czyniąc całą introdukcję nieco klasycystyczną. Po
pięciu minutach śmiały krok w kierunku open
jazzu, dyktowany przez perkusję. Cello
początkowo jest „na tak”, potem zmienia jednak zdanie i zaczyna jątrzyć
wilgotnym smyczkiem, stanowić prawa i obowiązki, charakterystyczne dla
zmysłowego post-chamber. Po chwili
powraca marimba i wkleja się w barokowy flow
wiolonczeli. Szczególnie piękny wydaje się fragment po dziesiątej minucie –
piano gra abstrakcyjne frazy, a mały strunowiec
buduje nisko zawieszony dron. Po chwili zostaje sam na scenie, ze strunami
wysuszonymi na wiór. Powrót pozostałych instrumentów zwiastuje wzrost emocji -
zwinne i nerwowe free improv. Pod koniec
utworu – cello brzmi jak stukot końskich
kopyt, piano frazuje post-jazzem, a perkusja wrze. Zejście w mrok ciszy, to
oczywiście zadanie dla Reijsegera.
Ostatni fragment koncertu, definitywnie najkrótszy, zaczyna
się w estetyce minimal – pojedyncze uderzenia
w talerz, dźwięki wydawane otworem gębowym przez jednego z muzyków, rwane
struny – skromne, ale stylowe call & responce!
Piano wkracza do gry dopiero po 90 sekundach, znów pełne jest abstrakcyjnych
dźwięków, które wzmagają efekty preparacji wiolonczeli i perkusji. Narracja nabiera
zadziorności, dramaturgicznych kantów i dobrej dynamiki. Wiolonczelista zdaje
się grać jednocześnie techniką pizzicato
i arco, a po chwili jego instrument
znów brzmi, jak gitara. Nim muzycy osiągną finałową ciszę, będą jeszcze
kilkukrotnie zmieniać tempo i poziom scenicznych emocji. Sporo weźmie na siebie
pianista, nie zabraknie marimby i smyczków, które ostatecznie zgaszą płomień
narracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz