Stały bywalec tych łamów, kataloński saksofonista Albert Cirera latem ubiegłego roku skończył 40 lat. Niestety hucznych obchodów nie było, a zaplanowana trasa koncertowa składająca się z … czterdziestu solowych występów (w tym w Dragonie) z oczywistych względów nie doszła do skutku. Jakby zupełnie przy okazji, w trakcie owego fatalnego roku 2020 nowe płyty Alberta omijały odtwarzacze redakcji. Na szczęście tuż u progu nowego roku, wydawnictwa te ostatecznie do nas dotarły.
Dziś zatem mała prezentacja - cztery nowości, czyli skromne
podsumowanie dokonań edytorskich Cirery w roku ubiegłym (dla ścisłości, jedna z
płyt ukazała się na samym końcu roku poprzedniego). Najpierw zupełnie świeże
trio na nazwie The Moms, które jest pokłosiem przebywania od niemal dwóch lat
muzyka z Igualady w stolicy Danii, Kopenhadze, gdzie skrzętnie pobiera lekcje
muzyki (jakby ich potrzebował). Potem fantastyczne wspomnienie z pobytu muzyka
w Polsce, w czerwcu 2018 roku i duet z angielsko-szwajcarskim perkusistą
Nicolasem Fieldem, stanowiący niejako uzupełnienie doskonałej płyty tychże
muzyków nagranej w trio (z Rafałem Mazurem, Five
Spontaneous Ones, Not Two Records). Wreszcie na zakończenie dwa nagrania
Alberta (pierwsze koncertowe, drugie studyjne), które powstały w trakcie jego …
wakacji w Argentynie, w listopadzie 2019 roku.
Zapraszamy do wzmożonego odczytu i odsłuchu! Panie i
Panowie, Albert Cirera na progu piątej dekady życia! Feliç aniversari!
The Moms Kalipedia
(Thomsen Bandcamp, CD 2020)
Słowo się rzekło, naszą interkontynentalną podróż zaczynamy
w Kopenhadze. W roku 2019, zapewne w okolicznościach studyjnych, powstało
nagrania tria w składzie: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (plus obiekty), Asger Thomsen – kontrabas
(plus obiekty) oraz Taus
Bregnhøj-Olesen – gitara elektryczna (plus circuit
bent effect pedals). Muzycy bardzo swobodnie (i niezwykle intensywnie) improwizowali
przez niemal pełne 40 minut, a efekty swojej pracy zaprezentowali nam w jednym
strumieniu dźwiękowym.
Od pierwszej nanosekundy nagrania muzycy włączają pełną moc
swoich akustycznych instrumentów, tajemniczych obiektów, amplifikatorów i
niczym nieograniczonej wyobraźni. Zapraszają nas na szczególny spektakl fake sounds, na obcowanie z dźwiękami,
które czasami przypominają żywe
fonie, ale po pewnym czasie przestajemy już w takie cuda wierzyć! Saksofon śle
drony, coś boleśnie jęczy pod smyczkiem na strunach kontrabasu. Post-gitarowa elektroakustyka
przetworników buduje gęstą ciecz, która stygnie jak ołów, a czasami rozlewa
się, jak wielkie wiadro pomyj. Niektóre dźwięki zdolne są tu wchodzić na poziom
jakże błyskotliwego hałasu, albowiem post-acoustic
noise jest tu jednym z ważniejszych drogowskazów dla płynącej czerstwym strumieniem
improwizacji. Suwnice przemysłowe, uszkodzone taśmociągi, dźwigi wysokościowe w
trakcie tracenia równowagi, smugi jakże mrocznego post-industrialu. Deadly poison stream of clever impro!
Siódma minuta nagrania zdaje się być pierwszą bramą, po przekroczeniu
której prawo do generowania żywych
dźwięków zostaje radykalnie ograniczone. Dron masy krytycznej kontrabasu
wyznacza tu ramy wszystkiego. W połowie 15 minuty kilka nanosekund oddechu,
poluzowania rygorów dronowych, nawet przez chwilę słychać dźwięki prawdziwej gitary, a poszczególne warstwy
narracji zdają się być podawane w odrobinę bardziej selektywny sposób. W 20 minucie
słyszymy krzyk generowany nadmiarem prądy zmiennego, a także wyjątkowo intensywne
rwanie strun kontrabasu. Short-cuts
nerwowego strunowca czynią opowieść
jeszcze bardziej upiorną. Bruzdy w ziemi i na nieboskłonie, choć te drugie już
z woli saksofonu. W połowie 24 minuty krótkie, ale very hard expo kontrabasu, stanowiące mały punkt zwrotny. Koledzy
wracają bardzo szybko, ale cała narracja zdaje się delikatnie tłumić swoją masywną
ekspresję. To faza bardziej selektywnych akcji i dobrych interakcji. Preparacje,
smykowe smugi cienia i mikrofrazy z gitarowych przetworników. Zaczynają liczyć
się drobiazgi, klimat i uroda pojedynczych niespodzianek dźwiękowych. Nastrój
grozy i multi-intesywności powraca jednak
ze zdwojoną siłą. Wszystko zdaje się tu oddychać tembrem wyjątkowo nisko
posadowionego, preparowanego kontrabasu. Jakby dla przeciwwagi słyszymy dźwięki,
za które odpowiadać może saksofon sopranowy. Narracja nabiera cech transu,
jeszcze efektowniej kalecząc nasze narządy słuchu. Ktoś krzyczy, ale może to być
już efekt działania naszej fake
imagination! Głębokie bruzdy w ziemi wiodą narrację na koniec 37 minuty,
kiedy to muzycy postanawiają rozpocząć proces gaszenia płomienia improwizacji. Piszczą,
szeleszczą, prychają i piłują struny. Ostatnie westchnienia, gasnące światła, smyczek
na gryfie kontrabasu, który ostatecznie umiera.
Nicolas
Field & Albert Cirera Live
At Dragon (FMR Records, CD 2019)
Z radością lądujemy w poznańskim Dragonie, dokładnie w
połowie czerwca 2018 roku. Na scenie obok Cirery, wyposażonego tradycyjnie w
dwa saksofony, Nicolas Field na perkusji. Muzycy znów swobodnie improwizują,
ich występ trwa 43 minuty, ale tym razem, choć to nieprzerwany ciąg dźwięków, na
dysku podzielony zostaje on na cztery części.
Artyści postanawiają nie bawić się w jakieś narracyjne
przymiarki i od razu idą w bystre tango! Trzymają tempo i ekspresję pod kontrolą,
ale dobrze dbają o poziom naszych emocji. Field dyktuje warunki w zakresie dynamiki,
Cirera w zakresie eskalowania improwizacji. Gdy trzeba obaj znajdują chwilę na
oddech i zaczerpnięcie dodatkowych inspiracji, które to momenty saksofonista
okrasza drobnymi, incydentalnymi preparacjami. Ich działania noszą znamiona
doskonale skomunikowanych i realizowanych przez pełnej zgodzie, co do obrazu
dramaturgii całości. Wzajemnie się stymulują. Nicolas jest cały czas w gazie, drumminguje, szeleści i dudni glazurą
werbla i tonów, Albert sięga od czasu do czasu po dłuższe, dronowe frazy, czym
zdaje się jeszcze napędzać tempo improwizacji. W każdej z czterech wyodrębnionych
części koncertu jest czas na spowolnienie i szukanie mrocznych, ale spokojniejszych
fraz. W tej pierwszej, po chwili wytchnienia, muzycy serwują nam wyjątkowo
ognisty odcinek. Gdy saksofon milknie, każdorazowo flow trzyma perkusja, a na dysku zmieniają się numery traków. Druga odsłona rodzi się wysokim,
rozśpiewanym tembrem saksofonu sopranowego. Muzycy znów idą na tango – dancing
in the big rain, dopieszczane niemal coltrane’owskim zaśpiewem saksofonu.
Faza preparacji i studzenia drummingu
ma tu miejsce po wybiciu piątej minuty. W tej części koncertu narracja zdaje
się nabierać dużego luzu, a przestrzeni dla bardzo swobodnych improwizacji przybywa.
W trzecią część znów wchodzimy na samotnych barkach drummera. Tempo delikatnie spada, a saksofon
z zamkniętą tubą zaczyna łkać, skomleć, niemal lewitować. Field nie pozwala
jednak narracji stracić istotnych parametrów dynamiki. Ciągnie Cirerę za uszy i
zaprasza na kolejną intensywną przebieżkę po zboczach stylowego free jazzu.
Samouspokojenie następuje po 6 minucie i przenosi obu artystów w otchłań
preparacji i rezonansu. Improwizacja głęboko oddycha i bez udziału saksofonu przechodzi
do fazy finałowej. Najpierw dostajemy się w mrok intensywnego brudu, płynącego
wprost z tuby, jakby dęciak brnął po
kolana w błotnistym szlamie. Na bazie wciąż aktywnego drummingu Albert czyści jednak swoje brzmienie i zaczyna kolejny,
sopranowy taniec. Początkowo brzmi jak Lacy, potem topi się już w
post-Coltrane'ie. Gdy narracja osiągnie już w pełni ogniste parametry, muzycy
jak za dotknięciem czarodziejskiej batuty rozpoczynają stopniowy, zrównoważony
odwrót. Gasną równie efektownie, jak przed momentem płonęli.
Albert
Cirera/ Omar Grandoso/ Pablo Díaz Fortuït
(Nendo Dango Records, DL 2020)
Skok przez Wielką Wodę i jesteśmy w Argentynie! Koncert na
żywo w Estudio Libres (Buenos
Aires?), połowa listopada 2019 roku. Naszemu saksofoniście towarzyszą: Pablo
Díaz na perkusji oraz Omar Grandoso na puzonie. Jedna swobodna improwizacja,
która trwa niespełna 34 minuty.
Bez zbędnych wstępów zagłębiamy się w potok intrygujących
dźwięków. Saksofon i puzon rozpoczynają koncert ekspozycjami dronowymi. Przy
okazji coś jest ugniatane na suchym werblu i piszczy z kocim temperamentem. Po
niedługiej chwili dęciaki zaczynają
bawić się w dwa ognie, a perkusja budować szkic narracji. Jeszcze przed upływem
czwartej minuty trio brnie do przodu z całkiem przyzwoitą dynamiką. Po
kolejnych dwóch minutach muzycy stopują, niespodziewanie biorą w ręce dziecięce
zabawki i zaczyna się efektowny, delikatnie kakofoniczny, lunaparkowy show, który wieńczy parada szumów i
pomruków. Po kolejnych kilku minutach powraca perkusja i inicjuje rozpoczęcie
budowy nowego wątku improwizacji. Diaz rysuje półrytmiczne pętle, a Cirera i
Grandoso imitują się i płyną wspólnym strumieniem. Muzycy potrzebują ledwie
kilku bardziej zadziornych fraz, by zwinnie przejść w fazę na poły ognistego
free jazzu, stymulowanego świetnym drummingiem.
Także zejście w okolice cisy i rozpoczęcie fazy preparacji, tudzież dętych pomruków
artyści zdecydowanie mogą zapisać po stronie osiągnięć tego wieczoru.
Muzycy przez dłuższą chwilę postanawiają pozostać w sferze
cichych, mrocznych fraz. Rezonują talerze, syczą głuche tuby, prychają puste
dysze i leniwe wentyle. Puzon i saksofon od czasu do czasu ślą bardziej
zadziorne dźwięki, ale sjesta zdaje się trwać dalej. Niespodziewanie narracja przybiera
szaty, na poły melodyjnej, molowej ekspozycji czystych, akustycznych fraz. Tym,
który ostatecznie wyrywa muzyków ze stanu melancholii okazuje się zadziorny
puzon. Najpierw cedzi świetną ekspozycję duetową z perkusją, a potem podrywa do
lotu saksofon sopranowy, który właśnie pojawił się na scenie. Trio znów z
gracją i dramaturgiczną precyzją przechodzi najpierw w fazę open jazzu, a potem free jazzu, po raz
kolejny pokazując, iż świetnie potrafi ważyć proporcje otwartej, dynamicznej
narracji i smukłych, wyciszonych faz preparowania dźwięków. Nim wybije ostatni
dźwięk artyści serwują nam jeszcze duet sopranu i perkusji, a potem wejście w
niezwykle efektowną i uroczo brzmieniową fazę finalizacji. Najpierw zwinne,
perkusjonalne błyskotki, potem short-cuts
z puzonu i zmysłowe, ambientowe drony z tuby saksofonu. Muzycy kończą koncert
schodząc do pojedynczych dźwięków, które nie mogą nie zderzyć się z ciszą, a potem
z oklaskami.
Alexis
Perepelycia & Albert Cirera La
Melodía del Idioma (Nendo Dango Records, DL 2020)
Osiem dni później Albert Cirera spotyka się w La Rana Estudio (Rosario) z perkusistą Alexisem
Perepelycią. Grają trzy epizody, które trwają łącznie 25 minut.
Muzycy proponują otwarcie, które skutecznie kieruje ich w
estetykę swobodnego, realizowanego na dużym luzie free jazzu. Albert najpierw śle
kilka rozpoznawczych dronów na saksofonie tenorowym, potem zmienia instrument
na sopranowy. Alexis od początku stawia na dużą aktywność i chwilami bystrą dynamikę.
Wszakże, jako duet raczej mają skłonności do tłumienia ekspresji niż jej
eskalowania. W drugiej improwizacji coś pojawia się w tubie saksofonu i dęciak zaczyna intrygująco rzęzić. Na werblu
tańczą jakieś drobne przedmioty, a ich dźwięk dobrze koreluje z preparacjami
saksofonisty. Muzycy najpierw medytują, potem w kontrolowany sposób wybuchają. Drony
saksofonu szybują po niebie, talerze perkusyjne zdają się szukać podobnego
kierunku. Na koniec, po uprzednim, krótkim expose
perkusji, obaj muzycy toną w ekskluzywnej ciszy i rezonują małymi dźwiękami.
Ostatnia część nagrania zaczyna się w ciszy, jaką artyści spotkali
już pod koniec poprzedniej improwizacji. Oniryczna aura, leniwa powolność w
oczekiwaniu na pomysł dramaturgiczny. Tygryski budzą się jednak z letargu i
zaczynają budować posuwistymi meta
dronami najlepszą narrację tego spotkania. Najpierw brną w skromne, ale urocze
imitacje, potem kręcą pętle i eskalują poszczególne ich elementy składowe.
Saksofon dość szybko wpada w efektowną kipiel, perkusja najpierw lśni w
rezonansie, a potem nabiera wiatru w żagle. Muzycy dyktują dobre tempo, ich
post-free-jazz płynie szerokim korytem. Na samo zakończenie Alexis ciągnie flow na samych talerzach, a Albert wyje
do księżyca, niczym ranny kojot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz