Colin Webster wchodzi na łamy Trybuny zawsze głównym wejściem, definitywnie bez konieczności pukania, ani nawet dezynfekcji rąk! Dziś przed nami dwie absolutne świeżynki, płyty, które swoją premierę mają dopiero w drugiej połowie bieżącego miesiąca oraz jedna, drobna zaległość z roku 2020, ale cóż to za zaległość, skoro premiera nagrania miała miejsce w drugiej połowie grudnia.
Trzy nowe pozycje w dorobku londyńskiego saksofonisty, to
kolejna koncertowa płyta jednego z najbardziej ognistych i stylowych working bandów współczesnego free jazzu
– Kodian Trio, solowa ekspozycja na saksofon barytonowy w starciu z
amplifikatorem, wreszcie kwartet Karate, którego wybuchowe oblicze poznać mogli
stali bywalcy pewnego poznańskiego festiwalu muzyki spontanicznej w
październiku roku 2019, w trakcie trzeciej edycji imprezy.
Kodian
Trio Live at BRÅKFest (OEM
Records, CD 2021)
Na początek dzisiejszego spotkania z saksofonistą zapraszamy
do Londynu, na koncert, który odbył się na początku ubiegłego roku w ramach
kolejnej edycji cyklu BRÅKFest.
Websterowi (saksofon altowy) towarzyszą – Dirk Serries (gitara elektryczna) i
Andrew Lisle (perkusja). Na srebrnym krążku odnajdujemy jeden trak, który trwa 24 minuty i 20 sekund.
Muzycy od pierwszej nanosekundy nagrania odważnie skaczą w
ogień. Ostry, drapieżny, dynamiczny flow,
realizowany w subdoskonałych okolicznościach brzmieniowych, które zdają się
jednak zdobić improwizację, niż jej szkodzić. Mistrzem dramaturgii koncertu
jawi się nade wszystko perkusista. Swoją efektowną pracą napędza tempo narracji,
raz za razem wypuszcza na ogniste łowy saksofon i gitarę, jak trzeba gra bluesa
albo punkowe połamańce. Nieustannie stymuluje partnerów do wzmożonej aktywności
i pozostawania w pełnej gotowości na każdą woltę w zakresie rytmu lub dynamiki.
Wraz z wybiciem szóstej minuty na moment zostaje sam, kreując pierwszy punkt zwrotny
improwizacji. Gitarzysta snuje płynne fonie na wystudzonych strunach, a saksofonista
milczy. Po chwili ten ostatni powraca z uśmiechem na ustach, w nastroju do sprawiania
figla za figlem. Czuć, że spowolnienie jest tylko chwilowe. Lisle dokłada do
ognia i muzycy wchodzą w drugą już kipiel w trakcie tego koncertu, jakkolwiek
tym razem realizowaną w nieco innych warunkach brzmieniowych. Gitara pulsuje
pełniejszym, na poły rockowym soundem,
a lot saksofonu ma ewidentnie parametry wznoszące. Kolejne tłumienie emocji
następuje tuż przed końcem 10 minuty. W tej sytuacji narracja odpoczywa na barkach
gitary, która smaruje post-bluesowe abstrakcje, mając do dyspozycji szumiące
perkusjonalia w tle. Saksofon podłącza się wyjątkowo delikatnymi frazami,
niczym właśnie wybudzony ze snu skowronek. Improwizacja przed dłuższą chwilę pozostaje
w stadium slow motion. Gitara
produkuje ambient, błyszczą talerze, ale saksofon zaczyna już drążyć nowy wątek.
Pętli się i nabiera dynamiki. W ułamku sekundy trio znów idzie w tango, mając w
arsenale swoich środków rażenia rozgrzaną, ale jakże post-ambientową gitarę,
która czerpie inspiracje także z czerstwego rocka. Tempo rośnie z każdą
sekundą, ale po upływie 16 minuty improwizacja znów intrygująco gaśnie.
Obowiązki podtrzymywania płomienia narracji przejmuje teraz
na siebie saksofon. Śle zmysłowe drony i czeka na partnerów. Perkusja powraca
interwałami, a gitara zdaje się być wyjątkowo spokojna i na poły melodyjna.
Nowy wątek muzycy budują tym razem dość cierpliwie i etapami. Tuż przed upływem
20 minuty płoną już jednak ogniem piekielnym – bystry full drumming, wysoko podwieszony alt i gitara, która pachnie
powłóczystym post-bluesem. Po kilkudziesięciu sekundach muzycy delikatnie
zwalniają i zaczyna się gra na małe pola, pełna zadziornych ripost. Niedługo
potem opowieść zaczyna już definitywnie przygasać, zdaje się być bardzo
swobodna, ale także odrobinę mroczna. Ostatnie dźwięki należą do szumiących
perkusjonalii i publiczności, która nagradza artystów oklaskami.
Colin
Webster vs Amp (Raw Tonk Records,
LP 2021)
Webster dostarcza nam solowych nagrań dość regularnie. Za
każdym razem jest to rodzaj warsztatu, próba szlifowania kolejnej koncepcji, polegającej
na sytuowaniu saksofonu w pewnych okolicznościach akustycznych. Poznaliśmy już nagrania
interaktywne z taśmą (vs Tapes), a także
niesamowity krążek Hiss, na którym
dźwięk saksofonu został skompresowany i przypominał post-elektroniczny dron
białego szumu. Tym razem Colin realizuje koncept współpracy saksofonu
barytonowego z urządzenia kreującymi pogłos i amplifikującymi jego dźwięk źródłowy
(wedle opisu są to: Fender Twin Reverb,
Bassman amps). Muzyk zaznacza także, iż na płycie słyszymy dźwięki, jakie
powstawały na żywo, innymi słowy - no
overdubs, effects or edits. Nagranie studyjne dokładnie sprzed roku,
zrealizowane w londyńskim Hackney Road
Studios, składa się z dziesięciu miniatur (like sound challange), które trwają łącznie mniej niż 30 minut. Zupełnie przy okazji zaznaczmy, iż vs Amp, to pięćdziesiąta pozycja w
katalogu Raw Tonk! Gratulacje!
Na początek Colin proponuje małą zabawę rytmiczną. Baryton w
roli perkusji, która bije niczym serce w płomieniach skwierczącego
amplifikatora. Pod spodem narracji rodzą się małe dźwięki. Dwie kolejne
miniatury, to podmuchy powietrza z tuby, najpierw jakby wilgotnego, znad
oceanu, potem suchego, bardziej pustynnego. W tle równomiernie bełkoczą dysze.
Zaraz potem baryton buduje dron, który drży i pulsuje, żłobi bruzdy w ziemi, by
w kolejnym odcinku piąć się ku górze i łapać szlam rytmu. W szóstej opowieści
dyktat tegoż rytmu wydaje się być największy – można tu nawet tupać nogą i podśpiewywać
pod nosem. Drums like post-techno dream!
Tuż po nim, kolejny dron, który sunie nisko przy podłodze w tempie marsza
pogrzebowego. Brudny, zamulony, ale zmysłowy taniec martwych dysz. W tle coś
pulsuje, znów w estetyce post-techno.
Ósma część syczy mrocznym rezonansem, a dysze z trudem łapią oddech. W przedostatniej
części słyszymy dźwięki elektroakustyczne – całość drży i pulsuje na granicy
przesteru, niczym bas elektryczny, który hamuje z piskiem opon. Wreszcie finał
i półdźwięczny szum skondensowanego powietrza w tubie. Dygocząca sinusoida emocji,
która na ostatniej prostej pachnie niemal rockową ekspresją.
Colin
Webster/ Witold Oleszak/ Paweł Doskocz/ Andrew Lisle Karate (Raw Tonk Records, CD 2020)
Po dwóch wizytach w stolicy Zjednoczonego Królestwa swobodnej
improwizacji, zapraszamy do Poznania, na pierwszy koncert drugiego dnia
trzeciej edycji Spontaneous Music
Festival, która odbyła się jesienią 2019 roku. Na dragonowej scenie kwartet
stworzony na potrzeby tego akurat miejsca i czasu na osi historii gatunku, a
zatem definitywnie ad hoc, o uroczej
nazwie własnej Karate: Colin Webster
(saksofon altowy), Witold Oleszak (organy Hammonda), Paweł Doskocz (gitara
elektryczna) oraz Andrew Lisle (perkusja). Koncert składa się z dwóch części,
głównej i rozbudowanego encore,
trwających łącznie 35 minut i 22 sekundy.
Pierwsze dźwięki dostarcza perkusja, tuż obok szumi gitarowy
amplifikator, subtelnie prycha saksofon. Dynamika rodzi się po dwóch minutach,
głównie z woli gitary i bystrych talerzy. Po chwili pierwszy dźwięk wydają organy,
pozornie pasywny, ale siejący grozę. Pierwsza zaś kipiel rodzi się niemal
samoistnie! Grające na przeciwległych flankach gitara i organy mkną po
szczęście stopione w jeden strumień post-fussion-rocka, niesieni dynamiką
perkusji. Saksofon na chwilę milknie, a gdy wraca, całość opowieści po raz
pierwszy łapie oddech spokoju, jakkolwiek na niedługą chwilą. Gitara i organy
znów znajdują wspólny, tym razem nieco oniryczny punkt widzenia i zaczynają
mącić pozorny ład improwizacji. Saksofon i perkusja wgryzają się w to z mistrzowską
precyzją. Kwartet ad hoc definitywnie
pracuje tu na świetnej komunikacji wewnętrznej. Wraz z wybiciem 11 minuty
muzycy dość zdecydowanie wchodzą w obszar zbliżony do ciszy. Zaczyna się na gra
na małe pola bez udziału gitary. Dobrze iskrzy na linii saksofon-organy. Gitara
powraca z małym kwasem pomiędzy strunami i z miejsca sieje błyskotliwy zamęt.
Kolejna eksplozja emocji dzieje się na wyjątkowo delikatnym podkładzie
perkusyjnym. Krok ku wytłumieniu czyni tym razem Hammond zwinnie gasząc płomień
niedawnej erupcji i wypuszczając na łowy duet saksofonu i perkusji, który przez
pewien czas pozostawać będzie w mglistym stadium dramaturgicznego bezruchu.
Gitara i organy powracają na palcach – mikro frazy i gra pojedynczym klawiszem.
Wyłącznie w drodze dobrych, kolektywnych decyzji kwartet powraca na ognistą
drogę w czasie adekwatnym do sytuacji scenicznej. Finałowa kipiel seta
zasadniczego skrzy się lotem wznoszącym altu, a gaśnie niemal perfekcyjnie, na
raz, wprost w objęcia burzliwych oklasków.
Dogrywka, która potrwa ponad 10 minut, w swej początkowej
fazie stawia na subtelność i zaniechanie. Drobne intro perkusji z tamburynem,
mała gitara, Hammond, który snuje strugę cienia i alt oddychający na stronie. Najczarniejszy
z klawiszy buduje nastrój, reszta czyni swobodne zdobienia, kreśląc uroczy post-free-fussion flow. W wyniku splotu
tajemniczych intryg (Oleszak, nie bez udziału Lisle’a!) improwizacja zaczyna jednak
nabierać mocy i dynamiki, wszak nikomu nie zależy tu na rychłym zakończeniu. Ostatni
interwał tego smakowitego koncertu, znów tworzony nad wyraz kolektywnie, wrze i
pędzi na złamanie karku, po czym zostaje równie efektownie zakończony. I tym
razem muzycy mogą liczyć na nieskromne oklaski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz