Rzeczywistość dwudziestego pierwszego roku Dwudziestego Pierwszego Stulecia jawie się równie przerażająco, jak groteskowo. Zarówno w ujęciu geopolitycznym, lokalnie społecznym, jak i - nade wszystko – pandemicznym. Próżno szukać szansy na odnalezienie rozsądnego uzasadnienia, czy poznania przyczyn zjawisk, które doprowadziły do realnego piekła na ziemskim padole, jeszcze gorzej wychodzi nam jakakolwiek próba poszukiwania realnej nadziei na poprawę życia tu i teraz.
Depresyjne czasy być może dadzą się na chwilę obłaskawić … depresyjną
muzyką, która sprawi, że dead reality
przez moment stanie się choćby w minimalnym stopniu przyswajalna (tudzież
skutecznie zagłuszana!). Klin klinem, jak mawiają starzy, rzetelni i
systematyczni pijacy!
Dziś zapraszamy na sześć definitywnie mrocznych,
hałaśliwych, po prawdzie realnie
niebezpiecznych nagrań! Nie zabraknie naszej ulubionej improwizacji, ale nie
ona będzie kluczowym elementem składowym opowieści. Będą nią realne emocje, pełne mroku i egzystencjalnej
trwogi, stanowiące być może jedyny przejaw realnego
życia w naszej schorowanej rzeczywistości. Czasami będą to toksyczne plamy
dźwięków, innym razem ostre, ekspresyjne, równie proste, jak demoniczne i ekstremalnie
dynamiczne dźwięki w niezobowiązującym metrum 4/4.
Na podróż po dantejskim piekle mrocznych i chwilami
niezwykle hałaśliwych dźwięków zabiorą nas zarówno nasi dobrzy znajomi (Diego
Caicedo, Anton Ponomarev, Rene Aquarius), jak i … dotychczas kompletnie na tych
łamach niedostępni muzycy z dalekiej Kalifornii, którzy muzykując w ramach
kasetowego labelu Transylvanian Tapes (!) zaproponują nam jedyny w swoim
rodzaju spektakl doom/death/black dance!
Diego
Caicedo Ancient Visions From The Void
(Discordian Records, DL 2021)
Do roli mistrza ceremonii otwarcia naszego spektaklu grozy
zapraszamy kolumbijskiego gitarzystę Diego Caicedo. Jego nowa płyta solowa nagrana
została w zamierzchłym roku 2018 (Barcelona, The Golden Apple Studio), składa się z siedmiu utworów, trwa około
35 minut.
Starożytne Wizje z Pustki
rozpoczyna post-industrialna repetycja, która brzmi najpierw odrobinę syntetycznie,
po chwili już jak najbardziej gitarowo. Sprężenia, pętle, plejady charczących
wymiotów lepią się w dron post-elektronicznego, po części plądrofonicznego
konglomeratu hałasu i przesteru. Po ponad siedmiu minutach gasną niemal w
dubowej poświacie. Druga opowieść szyta jest gęstym, gitarowym, na poły black metalowym ściegiem. Samotna gitara,
dozgonnie pozbawiona sekcji rytmu, rysuje efektowne pętle i czyni dzieło
zniszczenia. Określenie preparacja
dźwięków brzmi w tym wypadku nad wyraz łagodnie. Trzecia część sprowadza
nas na samo dno. Dark deep ambient
gitary buduje najmroczniejszy z klimatów - doskonały soundtrack do kolejnego nieudanego filmu grozy. Z offu pojawia się głos, który wypowiada
słowa zdające się być definitywnie ostatnimi w tym wymiarze ludzkiej
egzystencji.
Do czwartej jaskini mroku zaprasza nas siarczysta, gęsta,
ale jakże powabna gitara, rzec można typical
beauty of Caicedo’ style! Płynie w sformowanym dronie, który szuka hałasu. Post-industrialny
strumień czerni, w tle którego coś bije jak dzwon ze spalonego kościoła, w mule
gitarowych zgrzytów i bolesnych fraz. W drugiej fazie nagrania ambientowy background umiera, a gitara brnie dalej
mocą swoich bulgoczących przetworników i pick-upów.
Kolejna część powraca do mrocznego ambientu części trzeciej. Coś zaczyna
skwierczeć na gryfie, drżeć i zdzierać realną powłokę strun, po czym gaśnie
snem niesprawiedliwego. Szósta historia, to znów siarczysta gitara, która szuka
hałasu, degeneruje dźwięki, jakby próbowała wślizgiwać się do grubych kabli prowadzących
do potwornego komputera. Jakby na gryf gitary spadał deszcz hałaśliwych
meteorytów. Na koniec tej części powraca głos, który znamy z części trzeciej.
Wreszcie finał, krótka etiuda mroku, rodzaj repryzy poprzedniej opowieści, z
dodatkową porcją dark ambientu w
dalekim tle. Po drodze do swojego definitywnego końca flow gitary gubi gdzieś siarczysty posmak i ginie w absolutnej
czerni.
Ponomarev/
Obrazeena Massacre (Utech Records,
LP/CD 2021)
Płyta zatytułowana Masakra
nie mogła ominąć naszego dzisiejszego zestawienia! Zapewne wyjątkowo mroźna
Moskwa, tamtejsze pomarańczowe
studio, a w nim Anton Ponomarev (saksofon, flugelhorn i elektronika) oraz Anton
Obrazeena (gitara i tajemnicze przetworniki dźwięku, takie jak FX i Knife).
Muzycy, którzy stawiają na improwizację proponują nam trzy utwory (ten pierwszy
dostępny jedynie na CD), które trwają niespełna 49 minut.
Opowieść, którą nazwać możemy roboczo Moskiewską Masakrą Piłą Elektroniczną zaczynamy właśnie od
kompaktowego bonusa, który trwa mniej niż osiem minut. Gitara zaczyna swoją
podróż na zakwaszonej prerii, pełnej wygłodniałych kojotów. Towarzyszy jej - siejąca
popłoch z rockową ekspresją - fuzja gęstej elektroniki i rozkrzyczanego saksofonu.
Z tego tygla złych mocy muzycy formują chroboczący, pulsujący, wielowarstwowy
dron, który okazjonalnie zdolny jest jeszcze ujawniać dźwięki żywych
instrumentów. Początek drugiej opowieści (zapełniającej całą pierwszą stronę winyla)
zdaje się być najciekawszym stadium Masakry.
Dark ambientowa poświata, łagodna,
ale nerwowa gitara, która płynie z posmakiem syntetyki, ale i frazami godnymi americany, tudzież czerstwego bluesa, obok
zaś suchy, wystudzony saksofon, który zaczyna porykiwać, ale z dalekiej
perspektywy. Narracja typu stand-by, gotowa
w każdej chwili do eksplozji. Potencjometry mocy tańczą na skali, opowieść nie
przekracza jednak granicy hałasu. Mniej więcej w połowie tej części muzycy
formują już nerwowy, dominujący nad światem żywych dźwięków, elektroniczny
dron. W jego tle smaży się gitara, czasami pokrzykuje zmutowany flugelhorn.
Opowieść pełna jest dynamicznych zmian, zdaje się mieć tysiące twarzy, co nie
zmienia faktu, iż jesteśmy już całkowicie zatopieni w oceanie hałasu.
Druga strona winyla, a trzeci trak na dysku, nie pozostawia już złudzeń, co do faktycznych
zamiarów muzyków. Definitywnie chcą nas zmasakrować
dźwiękiem. Intensywne skwierczenie na kablach, pasma gęstej syntetyki, przestery
i usterkowa post-elektronika. Tu dron zostaje sformowany bez zbędnej zwłoki i
steruje narracją do ostatniego jej tchnienia. W ramach wydarzeń okołohałaśliwych należy zauważyć, iż w
okolicach szóstej minuty wrzeszczy jakiś dęty instrument, wyposażony w
kosmiczny pogłos, a po mniej więcej kwadransie swoje expose prezentują intrygująco niskie partie syntetycznych dźwięków.
Narracja zmyślnie chyli się ku upadkowi, stanowiąc już prawdziwą ścianę białego
hałasu. Na samym jej końcu niespodziewany atak przypuszcza fala dark ambientu, która podejmuje ostatnią
próbę walki o rząd dusz tych, którzy dotrwali do końca Masakry.
Speedball
Trio Speedball Trio (Gusstaff
Records, CD/LP 2020)
Pozostajemy w towarzystwie Antona Ponomareva (saksofon
altowy), który przy wsparciu Sergey’a Bolotina (bas) oraz Hassana Mustafina
(perkusja), na 33 minuty wyrwie nas z czarciej mocy, postawi na ziemi i zakręci
w głowie rosyjskim heavy jazzem,
któremu na okoliczność tej recenzji możemy upudrować nosek punkowymi rytmami i
szaleńczymi improwizacjami na saksofonie, czynionymi w trakcie licznych
galopad. Speedball Trio – doprawdy trudno o lepszą nazwę! Siedem utworów zawsze
na temat, z przytupem i odrobinę zdrowszą energią. Nagranie z pomarańczowego studia w Moskwie, z
października 2019 roku.
Ostry jak brzytwa saksofon, hc-punkowy bas, który niesie na sobie także jarzmo kreowania tematu
utworu, wreszcie chwilami speed
punkowa perkusja, która z niejednego pieca chleb jadła – dynamiczna opowieść,
atakująca bystrymi emocjami, łamiąca frazy jak wafle, pałaszowane na odpuście.
Saksofon pozwala tu sobie na wiele - koncertuje się na efektownych i
dynamicznych improwizacjach (zwłaszcza, gdy incydentalnie tempo narracji na
chwilę siada), podczas gdy sekcja rytmu dba o dramaturgię oraz dyscyplinę w
zakresie dynamiki i budowania punkowych przełomów. Druga część kusi powabnym, funkowym
rytmem, zachęca do tańca i kompulsywnego wrzasku. Bas rządzi tu niepodzielnie,
niezależnie od tego, czy płynie czystym brzmieniem, czy włącza fuzzowe turbodoładowanie i brzmi, jak
wielka maszyna post-industrialu. Saksofon rzęzi i grasuje po scenie - raz za razem
dławiąc się własnymi wymiocinami. W trzeciej części bas płynie jakby wyżej, a
sercem opowieści zdaje się być prawdziwie punkowy groove.
Kolejna historia to niemal suita! Prawie dziewięć minut! Muzycy
początkowo kroczą w nim dalece dostojnym, marszowym tempem. Bas rysuje zgrabne pętle,
saksofon podśpiewuje pod nosem, a perkusja dba o szkielet ekspozycji. Już po
dwóch minutach narracja rozlewa się bardzo szerokim korytem. Jest czas na
improwizację, z której skrzętnie korzysta saksofon. Bas coś pichci na boku, ale
nie jest jeszcze skłonny wypłynąć na pełne morze. Kolejna piosenka szyta jest rockowym
strojem z punkowym zębem. Prosty rytm, zdrowe emocje! Bas zaczyna intrygująco
mieszać frazy, dając znak, że jest już gotowy na bardziej improwizowane przebiegi.
Trochę dubowego echa i przesterów sprzyja większej otwartości na zaskakujące rozwiązania
dźwiękowe. Szósta opowieść dyktuje takie tempo, że recenzent nie nadąża z notowaniem
wrażeń! Szybki punk z basem, który ma pomysł na budowanie narracji. Świetne
momenty saksofonu, zwłaszcza, gdy opowieść delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Na
ostatniej prostej garść prawdziwie post-zornowskich łamańców rytmicznych. Wreszcie
finałowa piosenka, rodzaj speedballowego resume!
Najpierw zwinne intro z pogłosem i szczyptą industrialnego brudu, potem już krwisty
heart attack z rozszalałym z emocji saksofonem.
Opowieść pachnie zaangażowanym rockiem, który dobrze sprawdza się na niszowych
stadionach. Bas zdaje się być nad wyraz melodyjny, saksofon zawiesza się w
dronie. Furia, przełomy, charkot z tuby i śmierć!
Plague Organ Orphan
(Sentient Ruin Laboratories, Kaseta/LP 2020)
Powracamy w mroczne klimaty, ale nie zdejmujemy nogi z gazu,
albowiem wciąż pędzić będziemy na złamanie karku w bliżej nieokreślonym
kierunku. Na kolejną szaloną eskapadę zaprasza nas perkusista René Aquarius
(świetnie znamy się m.in. z duetu Dead Neanderthals!), który przy wsparciu Marlona
Wolterinka (odpowiadającego za elektronikę), umieści nas w gęstym strumieniu
dźwiękowym, budowanym - z intensywnością godną uwiecznienia w kanonie gatunku -
głównie z niskich, syntetycznych plam dźwiękowych, dynamicznego, upiornie
repetytywnego drummingu, wreszcie gardłowych
wrzasków i melorecytacji. Ta niebywała epopeja syntetycznego, czarnego tańca
trwa 39 minut i kilkanaście sekund.
Opowieść zaczyna się plamą elektroniki, pod którą
natychmiast podłącza się masywny, niemal speed
punkowy drumming. Ten drugi, podawany
zdecydowanie na żywo, ciągnie za sobą smugi syntetycznego ambientu, jakby
generował własne, niechciane echo. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – drummer będzie tak pracował niemal do
końca 38 minuty, raz na wiele minut czyniąc coś na kształt perkusyjnego
przejścia, oznaki życia, która kładzie kłam dalece uzasadnionemu podejrzeniu,
iż za ów ekstremalnie dynamiczny flow
odpowiada odczłowieczona maszyna. W tle huczy dark ambientowa wokaliza, z której po kilku minutach wyłania się growlowy, mocno stłamszony głos, który
stawia na recytację, co najwyżej raz na jakiś czas schodząc swą barwą w
najniższe częstotliwości. Płynie z głębokiego mroku, wypowiada słowa pozbawione
treści, a może nią nadmiernie przesycone. Tak budowaną narrację zdobią
(kaleczą?) pulsujące mgławice basowych, syntetycznych pasm dźwiękowych. W tzw.
tle dzieje się bardzo wiele, wciąż przybywa wątków, niektóre zostają z nami na
dłużej, inne umierają po kilku westchnieniach.
Ta niesamowita galopada perkusji i tańczących wokół niej
mrocznych, syntetycznych fonii (tajemniczy głos winniśmy zaliczać do … tej
drugiej kategorii) czasami przebiera posmak dark
electro, innym razem pulsuje mrocznym chaosem nierealnego black metalu. Slow growl zdaje się siać egzystencjalny niepokój i budzić
przestrach, ale być może zadaje jedynie coraz trudniejsze pytania, stemplowane
jak znaczki na poczcie basowymi wyziewami. Monotonia wiecznych powtórzeń determinuje
tu całą dramaturgię, przy okazji nie pozwalając na cień wątpliwości, co do słuszności
obranego kierunku. Staraj się słuchać tego głośno, w dobrych słuchawkach,
istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, iż w twojej głowie zaczną pojawiać się
dodatkowe zjawiska foniczne, jeśli tylko dasz im szansę zaistnieć. W drugiej części
nagrania muzycy zaczynają generować wyżej zawieszone pasma syntezatorowe, która
zdają się wyć niczym chór komentujący recytacje głosu głównego. Po wybiciu 30
minuty możemy odnieść wrażenie, jakby ta szalona, perkusyjna galopada jeszcze
zagęszczała swój ścieg, a cały background
rozmywał się, tracił moc. Ale … może to wszystko nam się tylko wydaje.
Opowieść zasadnicza definitywnie gaśnie tuż przed upływem 38 minuty. Nagle,
jakby zupełnie niezapowiedzianie. Ostatnie kilkadziesiąt sekund, to jedynie
rechoczące sekwencje martwego syntezatora, któremu ktoś zapomniał wyłączyć zasilanie.
Wieczna repetycja, ciągle te same pytania i wątpliwości.
Hellish Form MMXX
(Transylvanian Tapes, Kaseta 2020)
Czas na zapowiadane opowieści z Kalifornii. Definitywnie
hamujemy, ale mrok wokół nas będzie się … istotnie zagęszczał. Na ekscytujący stepping & droning doom show
(określenie redakcji!) zaprasza duet Hellish Form, o którym wiemy naprawdę
niewiele. Jednym z muzyków jest Jacob Lee, dane drugiego muzyka pozostają
nieodkryte. Narzędzia pracy? Gitara/ gitary (chwilami słyszymy ich kilka, ale
nie sądzimy, by wszystkie generowały dźwięki w czasie rzeczywistym), perkusja i
poznane już dziś … gardłowe wrzaski i melorecytacje. Dwa rozbudowane utwory (łącznie
około 39 minut). Nic nie wiemy o miejscu i czasie ich powstania.
Na wejściu witają nas dźwięki (masywne słupy dźwięków!)
silnie sfuzzowanych gitar, które pulsują
siarczystym brzmieniem, pełne stanowczości i dramaturgicznej determinacji. Ich flow wydaje się być kilkuskładnikowy,
ale ten wątek naszych recenzenckich egzegez porzucamy, wszak ważniejsze są dla
nas emocje płynące z tego marsza pogrzebowego, czynionego na skraju krainy
wiecznego hałasu. Z oddali dociera do nas tajemniczy ambient, który po chwili okazuje
się głosem ludzkim, wpuszczonym w bezdenny pogłos i krzyczący (recytujący)
tekst, którego warstwa werbalna pozostaje dla nas na razie nieosiągalna. Plejada
spiętrzeń i sprzężeń, eksplozje rozkalibrowanych strun, zdolnych generować
potok riffów – oto Hellish Form krok za krokiem, w drodze ku nieznanej ziemi.
Dopiero po kilku minutach zdajemy sobie sprawę, iż w chmurze gitarowego hałasu
kroczy z nami także perkusja, która stawia doomowe
stemple mocy. Po upływie 5 minuty gitary nagle milkną. Na moment perkusja
zostaje sama, efektownie rezonuje z ciszą i wyczekuje na powrót gitar. Nim to nastąpi
na nasze głowy spada jeszcze wysoko zawieszony dron ambientu. Gitary wracają,
ale zdają się płynąć bardziej separatywnymi strumieniami, jakby zdołały
posadowić się na przeciwległych flankach. Zupełnie przy okazji powraca głos,
który ma tym razem dość syntetyczny tembr. Przy odrobinie wysiłku jesteśmy w
stanie zrozumieć wypowiadane słowa. Gęsty flow,
co rusz zostaje wzbogacany nowymi pasmami gitarowymi. Niekiedy gitary plotą dość
melodyjne narracje, innym razem kreślą dark
ambientowe mgławice, wciąż topią się jednak w magmie wątku głównego i slow beatu perkusji. Moc powtórzenia
kreuje opowieść, która stawia kolejne kroki z otrzeźwiającą siłą desperacji i egzystencjalnego
rozdygotania. Po 24 minucie wszystkie dźwięki zlewają się do szerokiego koryta
ambientu, a perkusja milknie. Ów piękny suspens trwa kilkadziesiąt sekund, po
czym płynnie przenosi nas do drugiej części spektaklu.
… Ta rodzi się w mule gitarowych sprzężeń i syczących
amplifikatorów. Perkusja powraca z doomowym
rytmem, gitary zaczynają stawiać kolejne słupy graniczne, jakkolwiek flow zdaje się być nieco zmodyfikowany w
stosunku do ekspozycji części pierwszej. Tempo pozostaje bez zmian (a raczej jego
brak), a w tle pulsuje coś syntetycznego. Powraca głos, który wydaje się być
jeszcze bardziej zdesperowany. W ramach antidotum na jego depresyjną moc, na backgroundzie obu flanek pojawiają się
ambientowe śpiewy gitar. Po kilku chwilach cała narracja zdaje się istotnie
zagęszczać tryb swojej pracy. Gitary i perkusja sprawiają wrażenie, jakby
wspinały się na duże wzniesienie. W połowie 12 minuty fale mrocznego ambientu
zaczynają jednak przygotowywać wszystkich na finałowe odliczanie. Gitary
repetują melodycznie, opowieść gaśnie w szumie fuzzów, ale ostatni dźwięk należy do perkusyjnej stopy, który ginie
bezpowrotnie w pogłosie.
Mordom Eternal Solitude (Transylvanian
Tapes, Kaseta 2020)
Zagłębiamy się w mroku gitarowego szaleństwa! Przed nami załoga
z kalifornijskiego San Diego w składzie: Kian Abulhosn, Dan Rot, Max Hoffman
oraz Dane Mansfield, a w ich władaniu: gitara, bas, perkusja i – co chyba już
dziś oczywiste – rozkrzyczane gardło! Ta podróż będzie miała definitywnie black metalowy wymiar, jakkolwiek znów
topić się będziemy w czerstwym i wyjątkowo głębokim dark ambiencie, a wiele gitarowych fraz, w kluczowych dla
dramaturgii całości momentach, nabierać będzie niemal post-rockowych barw.
Zdaje się, że cała opowieść nie będzie miała na celu niszczenia naszych
narządów słuchu, a raczej sianie egzystencjalnej trwogi (płyta, to jakby ciąg
obrazów przedstawiających kolejne fazy życia … po śmierci). Sześć epizodów
zlepionych w dwa utwory, niespełna 38 minut.
Budzimy się w samym środku gitarowego zgiełku, który nie zdąży
sformować się w dron, albowiem narracja, bez zbędnej zwłoki, wpada w pierwszą
tej nocy blackmetalową furię. Ów atak zdaje się jednak topić w poświacie
niezwykle gęstego, wyjątkowo mrocznego ambientu i docierać do nas, jakby przez
zamgloną szybę. Oto dwa oblicza tego samego zjawiska, dwa strumienie złych
mocy, które starają się nad nami zapanować. Następujące dość szybko spowolnienie
budzi jeszcze większe emocje, nawet, gdy narracja znajduje przestrzeń i zaczyna
przyoblekać szaty post-rockowej meta
relaksacji. W tym zgiełku i uroczym chaosie rola ostatecznego dewastatora
wszelkiej nadziei przypada w udziale głosowi, który desperacko krzyczy, a wydaje
się, że jego przekaz werbalny, to zbiór całkowicie pusty. Narracja pulsuje,
skacze w ogień black metalowej desperacji,
po czym hamuje w gęstwinie ambientowych zasiek. Duża zmienność akcji, łamanie
tempa i rytmu, eskalowanie hałasu i jego metaboliczne tłumienie - metalowy
sztafaż rozpoznawalnych grepsów gatunku ginie tu w emocjach post-gitarowej
poświaty rozpływających się dźwięków. Po 13 minucie gitara dławi się już całkowicie
ambientem, a echo surowego post-rocka niemal bez sekundy ciszy przenosi się nas
do drugiego traku.
Rockowa repetycja zaczyna budować nowy wątek opowieści o Wiecznej Samotności. Furia black metalu powraca raz za razem, ale
tym razem muzycy zdają się dawkować nam emocje i swoje niewyczerpalne zasoby
ekspresji. Każda z jej faz niesie na swych barkach jeszcze większą porcję
mulistego post-ambientu, pojawiają się też frazy gitarowego harshu, pełne kwasowych naleciałości. Opowieść
częściej teraz stawia na spokojniejsze tempa, from time to time haczy też o doomowe
ekspozycje basu i perkusji. Ciągle zdaje się mieć dwa plany – jest koszmarnym
snem dark ambientu, rozsiewanym przez
meta melodyjną gitarę i mrocznym wybudzaniem
się black metalu, który rysuje pętlę,
które zaciskają na naszej szyi. Ta niesamowita podróż dobiega końca po 20
minucie – ogniste frazy dogasają na gryfach gitary i basu, po czym łączą się we
wspólny strumień ambientu i umierają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz