Dziś zapraszamy na intrygujący spektakl muzyki współczesnej, cokolwiek rozumiemy pod tym tajemniczym szyldem. Będzie zatem koncept wymagający szczegółowego opisu, będzie coś na kształt prawykonania, i to na zacnym festiwalu, wreszcie moc bardziej niż udanych dźwięków. Będzie oczywiście twórca, kompozytor Anthony Pateras, będzie dzieło pod nazwą Pseudacusis, a także aparat wykonawczy, i to podwójny!
Chronologia wydarzeń jest następująca - najpierw w Australii,
w miejscu zwanym niezwykle frapująco (Gold
Tony Love’s Audio Hell, Castlemaine), zagrał septet w składzie: Aviva
Endean – klarnety, Judith Hamann – wiolonczela, Jonathan Heilbron – kontrabas,
Scott McConnachie – saksofony, Maria Moles – instrumenty perkusyjne, Erkki
Veltheim – skrzypce oraz Anthony Pateras – elektronika. Jakiś czas później,
dokładnie 27 września 2019 roku, na siedemnastej edycji Festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie wystąpił
kolejny septet: Lucio Capece – klarnet basowy i saksofon sopranowy, Krzysztof
Guńka – saksofony, Riccardo La Foresta – instrumenty perkusyjne, Mike Majkowski
– kontrabas, Anthony Pateras – fortepian, Deborah Walker - wiolonczela oraz
Lizzy Welsh – skrzypce. Wedle wszelkich znaków na niebie, ziemi i w piekle,
muzycy w Krakowie grali na żywo do nagrań pierwszego septetu, którego
australijski strumień dźwięków słyszeli z taśmy. W opisie całego procesu nie
padło słowo dyrygent, a jedynie kompozycja, zatem można przypuszczać, iż
septet na żywo improwizował (według jakiegoś scenariusza?) do nagrań septetu z
taśmy. Zwał, jak zwał – siedem części trwa na nośniku CD (Bocian Records, 2021)
dokładnie 49 minut i 17 sekund. Poniżej relacja recenzenta, na poły
zachwyconego słuchanymi dźwiękami, na poły istotnie skonfundowanego poznawczo.
Początek koncertu zdaje się być wyjątkowo delikatny, jakby artyści
chcieli obiecać nam kameralną podróż po bezdrożach elektroakustyki. Przyszłość
wszakże pokaże, iż nie jest to trop właściwy. Minimalizm, repetycja, bystry
suspens, nieoczywiste frazy i pełna gotowość podwójnego aparatu wykonawczego,
by zaskakiwać, to atrybuty tej części koncertu. Narracja sprawia wrażenie bardzo płynnej, przypomina rozhuśtaną mgławicę
dźwięków, na ogół niedających się przypisać ani do akustycznych instrumentów,
ani do ich post-elektronicznej postaci. Z każdą sekundą dość wszakże spokojnej
opowieści rośnie wrażenie, iż dźwięk z taśmy stara się dominować na frazami,
granymi przez żywe instrumenty. Pierwsza część koncertu urywa się bardzo
gwałtownie i po chwili ciszy zostajemy wtłoczeni na dłużej w jeden strumień
dźwiękowy, który jedynie od czasu do czasu przerywany będzie nanosekundami
ciszy. Nerwowy post-chamber, zakleszczony
w zbutwiałych kablach, zaczyna nas oplatać bardzo systematycznie, ale bez
nadmiernego pośpiechu. Małe piano,
które lubi powtarzać frazy, by po czasie stać się już dużym fortepianem, odgłosy nieistniejących piosenek, które ktoś nuci pod
nosem, plamy mrocznych dźwięków i dęte westchnienia pełne obaw, co przyniesie
kolejny krok. Recenzent postanawia wszakże przestać skupiać się na tym, co tu
jest żywe, a co nagrane, tudzież syntetyczne. I dobrze to robi jego procesowi
poznawczemu.
W trakcie trzeciej części instrumenty strunowe, te żywe i
pewnie także te z taśmy, zaczynają intrygująco lepić post-ambientowy strumień
dźwięków. Flow gęstnieje, zaczyna się
zmysłowo syntetyzować i po czasie przeformatowywać w zwalisty dron. Na początku
kolejnej części elektronika bierze sprawy w swoje zapocone dłonie i daje do
wiwatu. Masywna, zwalista, chwilami silnie usterkująca syntetyka drąży skałę. Szczęśliwe
kolejna partycja kompozycji daje jakby nowe życie akustycznym dźwiękom. Opowieść
nabiera rozmachu każdym swoim elementem składowym. Słyszymy akcenty percussion, dęte podmuchy i szarpane
struny. Mimo przewagi mocy nad fonicznymi subtelnościami, bez trudu
przedostajemy się do części szóstej koncertu.
Tu koncepcja Paterasa stawia na intensywność – basowe plamy,
wyjątkowo wzdęte saksofony i klarnety, pobłyskujące perkusjonalia, wreszcie mnogość
akustycznych fraz, która zostaje natychmiast dekonstruowana strumieniem elektroniki.
Monumentalność narracyjna godna pochwały, acz znacząco determinująca możliwości
poznawcze odbiorcy. Wojna świata żywych i syntetycznych zdaje się nie mieć tu końca,
a uporczywa repeta piana jeszcze dolewa oliwy do ognia. Ten fragment koncertu
kończymy definitywnie w ciszy, pozwalającej na wzięcie oddechu
przed finałem koncertu. Zaczyna go nieco oniryczna post-elektronika, smukłe
piano, plamy strunowych dźwięków, saksofonowe podrygi - wszystko podszyte
tajemniczym pulsem. Oto konglomerat żywej akustyki zmiksowanej z nagraną akustyką,
podlany gęstym sosem usterkowej, chwilami wręcz plądrofonicznej elektroniki. Im
dalej brniemy w tę dźwiękową otchłań, tym bardziej mamy wrażenie, że arsenał
dostępnych środków jest tu tak duży, iż mag
kompozytor, mag nieistniejący
dyrygent nie może zapanować na emocjami swojej nadkreacji. Wielka orkiestra pod batutą brnie aż do samego końca, a recenzent
notuje w swym wygniecionym kajeciku, iż najbardziej podobał mu się pierwszy
kwadrans koncertu w Krakowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz