Nowy miesiąc w kalendarzu, to wystarczający powód, by Czytelnikom Trybuny zaproponować kolejną zbiorówkę recenzji świeżutkich płyt z muzyką improwizowaną. Dzisiejsza układanka jest siedmioelementowa i silnie kotwiczy nasze zainteresowania w szeroko rozumianym jazzie. Będzie free jazzowa petarda, open jazz bazujący na kompozycji, kameralistyka, która końce palców macza w jazzie, także swobodna improwizacja, która jako jedyna w tym zbiorze zdarzeń fonicznych korzysta ze wsparcia dźwięków syntetycznych, a na finał multi-trackowy saksofon solo, improwizujący w wielkiej, opuszczonej fabryce!
Zaczniemy w Londynie, choć trochę po australijsku, potem
szwedzkie trio i duet włosko-szwajcarski wydane w Polsce, w dalszej kolejności znów
Londyn i to nie jeden raz, także Genua i belgijskie Leuven, ważny akcent
krajowy z Ostromecka, a na koniec kilka fraz z Barcelony. Zapraszamy śmiało na podróż
po bezdrożach jazzu!
Cyclone Trio The
Clear Revolution (577 Records, CD 2021)
Saksofon wsparty dwoma zestawami perkusyjnymi! Trudno
wyobrazić sobie lepszą konfigurację dla krwistego free jazzu! Tim Green i Tony
Irving na perkusjach oraz Massimo Magee na saksofonie tenorowym, altowym i sopranino,
a także ... srebrnej grzechotce. Trzy skomponowane
improwizacje, 51 minut muzyki, zarejestrowanej w Londynie, w okolicznościach
studyjnych, w marcu ubiegłego roku.
Rezydujące w australijskim Brisbane Cyclone Trio zaprasza
nas na spektakl szczególny, nagranie, które zdaje się na nowo nadawać sens free
jazzowej podróży z nieznane. Muzyka, która stawia na żywe, emocjonalne dźwięki,
skoncentrowana jest jednak nie na ich eskalowaniu, tudzież typowym, free
jazzowym krzyku, ale na misternym budowaniu, przez aktywnie pracujące perkusje,
nieograniczonego pola działania dla improwizującego saksofonisty. Ten ostatni
pozostaje tu w centrum uwagi od pierwszego do ostatniego dźwięku. Ale i on buduje
swój flow z dużym rozsądkiem, ciągle szuka
ciekawych brzmień, a nade wszystko nigdzie się nie śpieszy. Raz śle nam brudne
i gorące oddechy, innym razem suche i dalece wystudzone westchnienia, czasami efektownie
błyszczy, by za moment kreślić matowe bohomazy.
Powiedzieć, że saksofonista stosuje rozszerzone techniki gry na instrumencie
dętym, to jakby nic nie powiedzieć. Całe trio świetnie dywersyfikuje intensywność
swojej improwizowanej wypowiedzi. Hałas, to być może ostatni kierunek, jak skłonni
byliby wybrać Jeźdźcy Cyklonu. Wolą dynamiczną
medytację, popadanie w trans, który pozwala zatracać się w dźwiękach. The Clear Revolution jest z pewnością
dalece metaforycznym tytułem, ale płytę tę polecamy przede wszystkim tym, którzy
zatracili już wiarę w moc klasycznego free jazzu.
Na początek muzycy serwują nam blisko 25-minutową ekspozycję
saksofonu tenorowego, którego dwie nadpobudliwe perkusje niosą chwilami
naprawdę wysokim wzgórzem. Utwór zdaje się być doskonale skonstruowany. Artyści
z mozołem budują emocjonalną narrację, po czym w połowie nagrania robią pętlę i
zaczynają wszystko od nowa. Dynamika nagrania faluje, ale rzadko przyjmuje
formę galopu. Co ciekawe, w wielu momentach saksofon frazuje jakby o tempo wolniej
niż obie perkusje. Druga, nieco krótsza część (10-minutowa) pokazuje kolejne
oblicze saksofonisty. Najpierw jego instrument brzmi niczym samotny król
puszczy, który zwołuje czeredę pobratymców na rykowisko. Strumień dźwięków
formuje się w dron, który szuka punktu zaczepienia na werblach i tomach
partnerów. Po fazie dobrze zaplanowanego spowolnienia saksofonista sięga po alt
i zaczyna swingować niczym najlepsza wersja Charlie Parkera. W pierwszej fazie ostatniej,
ponad 16-minutowej improwizacji, trio stawia niemal na klasyczny free jazz dance. Lekkie, frywolne
sopranino i rozhulane, pełnowymiarowe zestawy perkusyjne sieją tu prawdziwe
spustoszenie. W połowie utworu następuje spowolnienie, krótkie expo perkusistów i wymiana saksofonu na
tenorowy. Ale i teraz muzycy nie skaczą w ogień free jazu, ale szukają nowych
rozwiązań. Dęciak przez moment brzmi
nawet, jak zmutowana syrena alarmowa. Ostatnie minuty, to rodzaj gry na małe
pola, plejada short-cuts, znów pokazująca,
że możliwości muzyków Cyclone Trio zdają sią nie mieć końca. Brawo!
Christer Bothén 3 Omen (Bocian
Records, LP 2021)
Spotkanie ze szwedzkim weteranem improwizacji, tu w
towarzystwie lokalnej młodzieży, dostarczy nam dużo jazzowych wrażeń,
budowanych w oparciu o kompozycje lidera tria, ale też sporo ponad stylistycznych
zaskoczeń i smaczków. Okoliczności studyjne, marzec 2019 roku, a na liście
płac: Christer Bothén – klarnet basowy i kontrabasowy oraz kompozycje, Konrad
Agnas – perkusja i Vilhelm Bromander – kontrabas. Muzycy w trakcie 36 minut z
sekundami prezentują nam pięć utworów, ułożonych w dwie suity (Omen i 77), każda na swojej stronie czarnego krążka.
Zarysowany bardzo precyzyjnie temat pierwszego utworu
podawany jest w bystrym, marszowym tempie, początkowo z niebanalnymi pauzami
ciszy, które dobrze budują dramaturgię spektaklu. Oto jazz, w którym kontrabas
szuka emocji i dynamiki, perkusja ewidentnie swinguje, co rusz wplątując się w
efektowne synkopy, a klarnet basowy ma prawo do wszelkich zachowań – może
śpiewać wysokim tembrem, ale i burczeć z niezadowolenia. Wystarczy jeden
sygnał, a narracja wpada tu we freejazzową kipiel, kolejny – tłumi się niemal
do poziomu ciszy. Oczywiście pojawia się smyczek, a muzycy potrzebują ledwie
kilku sekund, by zatopić się w klimatach free
chamber. Po paru pętlach, niepozbawionych solowych incydentów, kontrabas na
powrót wpycha opowieść w ramiona jazzu. Tym razem jednak tempo jest zdecydowanie
leniwe i pachnie dobrym bluesem. Na koniec flow
wraca do marszowego tematu i gaśnie w tubie klarnetu, pełnej zmysłowego szumu.
W drugiej części płyty pojawia się klarnet kontrabasowy, który determinuje po części dynamikę wydarzenia, ale także sieje niepokój i wprowadza ciekawe dysonanse. Te ostatnie w zderzeniu zarówno z basem, jak i perkusją, tu mniej skorą do jazzowej gimnastyki. Szczególnie udane jest samo intro, ryjące bruzdy w podłodze, czynione bez perkusji. Dynamika rodzi się tu leniwie, na samym dnie, budowana klarnetowymi dronami i matowymi pomrukami kontrabasu, pracującego w trybie pizzicato. Muzycy stawiają na open jazz, mocno sterowany, ale realizowany z dużą klasą. W ramach repryzy pojawia się marszowy rytm, ale cechą zasadniczą tej części winyla jest … ciągła zmiana. Najmasywniejszy z klarnetów dba o nasze emocje bez chwili wytchnienia. Pozwala sobie nawet na chwilę galopady, tu w wysokim rejestrze, do którego dobrze dostraja się kontrabas. Na finał opowieść znów haczy o leniwego bluesa, a kończy się minimalistycznymi podrygami basu z błyszczącymi talerzami w tle.
Nimitta Polyptyque (Bocian Records, LP 2020)
Duet włosko-szwajcarski o nazwie własnej spotykamy w
Genewie, w okolicznościach studyjnych, latem 2017 roku. Kontrabas w dłoniach Massimo
Pincy i saksofon sopranowy w ustach Christophe’a Bertheta wykonują dla nas
dziewięć kompozycji własnych, przy bliższym poznaniu, noszącym znamiona całkiem
swobodnych improwizacji, trwających łącznie około 32 minuty.
Kameralna narracja na początku kreowana jest przez zadziorny
smyczek, który ochoczo piłuje struny i delikatny saksofon sopranowy, który
tańczy nad nim z pewną dozą smutku w głosie. Spokojnie, acz zmysłowo, z
subtelnym posmakiem klasyki - wszystko podawane jest tu dość matowym, lekko
szemrzącym brzmieniem. Druga opowieść zdaje się pogłębiać wątek pierwotny, ale
już trzecia stawia nas do pionu masywnym pizzicato,
które wypuszcza w taniec smukły saksofon. Muzycy gubią posmak chamber, a sam kontrabas nie może się
zdecydować, czy jednak nie grać arco.
Efekt finalny, dalece intrygujący, realizowany jest rytmicznie, z ciągłymi
powtórzeniami. Kolejna opowieść, to znów szarpanie strun, tym razem wsparte
smugami cienia z tuby dęciaka. Całość
nabiera mroku i niepokoju. Piąta część bazuje na dysonansie - kontrabas znów
szyje mroczne frazy, podczas gdy sopran zdaje się śmiać do rozpuku i tańczy
wokół własnej osi.
Szósta opowieść, najdłuższa na płycie, nie szczędzi nam
doznań. Zaczyna ją dron basu i delikatnie preparowany saksofon. Dark chamber’ ambient smakuje nam
bardzo, zwłaszcza, iż jest posadowiony wyjątkowo blisko ciszy. Muzycy, być może
niepotrzebnie, sięgają po bardziej jazzowe frazy, rysowane gęstym pizzicato basu. Na finał stawiają jednak
na minimalizm, czym ratują wysoką ocenę utworu. Siódemka, to miniatura, która
kontynuuje wątek jazzowy, ale już ósemka, choć równie krótka, śmiało może
kandydować do miana najlepszego fragmentu płyty – akcenty perkusjonalne na
gryfie i świetna partia saksofonu, która buduje dron i szuka dla niego
odpowiedniej porcji echa. Wreszcie finał, początkowo kreowany niemal
samodzielnie przez saksofon. Bas akcentuje swoją obecność drobnymi szarpnięciami
za struny. Na ostatniej prostej powraca posmak kameralistyki - na gryfie
kontrabasu pojawia się smyczek, a saksofon przypomina, iż w formule minimal czuje się, jak ryba w wodzie.
Martin
Hackett/Daniel Thompson/Philipp Wachsmann
ha th wa (Empty Cage Records, DL 2021)
Czas na naszą ulubioną, w pełni swobodną improwizację, ale
czynioną w odrobinę nietypowych realiach. Oto zapraszamy na koncert, który
sumuje dźwięki dwóch akustycznych instrumentów z syntezatorem analogowym.
Molekularne subtelności bez zasilania vs. syntetyka w dość topornym wydaniu,
ale - jak się okazuje - i tu efekt potrafi być zaskakujący. A zatem: Martin
Hackett – syntezator analogowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna oraz
Philipp Wachsmann – skrzypce. Owo dalece międzypokoleniowe trio muzykowało w
londyńskim klubie Iklectik w maju 2019 roku. Pięć improwizacji - około 26
minut.
Otwarcie koncertu dość dobrze pokazuje nam, czego możemy się
spodziewać po takim, a nie innym zestawie instrumentów, a przede wszystkim – po
klasie improwizatorów. Garść strunowych subtelności, od startu wchodzących w
zwinne, a nawet zadziorne relacje i wątłe, rzecz można, nawet nieśmiałe plamy
syntetyki. Te ostatnie szybko potrafią jednak nabrać wiatru w żagle i dobrze
konweniować z akustyką. Muzycy lubią wchodzić w okazjonalne duety, zdają się
bez trudu mnożyć byty tej improwizacji, dobrze pracują metodą call & responce. Każdy z muzyków ma
tu władzę ustawodawczą, a demokracja zdaje się być ich podstawowym narzędziem
działania. Operujący syntetyką Hackett, co rusz zaskakuje – nie jest tłem,
potrafi przejąć inicjatywę, stymulować akcje zaczepne, a nawet rysować basowe
drony. Gitarzysta, obok kreowania abstrakcyjnych fraz, dobrze się czuje także w
budowaniu zwinnych akordów, skrzypek lubi zaś pozostawiać na stronie i ciekawie
preparować dźwięk.
W drugiej części akustycy rozciągają struny, a syntezator
gra brudne dźwięki, które świetnie wgryzają się w zastaną rzeczywistość. Krótka
faza fake sounds dobrze robi naszej
percepcji słuchowej. Trzecia opowieść, to garść pytań i odpowiedzi budowana
niemal ćwierćdźwiękami gitary i skrzypiec, bardzo stylowo komentowana niemal
szemrającym syntezatorem. W kolejnej części trio rozwija skrzydła i brzmi, jak
udana imitacja Spontaneous Music Ensemble. Akustyczne struny budują pajęczynę,
a syntezator zaczyna śpiewać. Narrację kreują wyłącznie zdrowe emocje! Czas na
krótki finał tego równie krótkiego koncertu – otwiera ją gitara, syntezator
podłącza się niskimi frazami, a skrzypce gaworzą na stronie. Znów kilka fraz realizowanych
w podgrupach, równie udane preparacje gitary, wreszcie zmysłowe gaszenie
płomienia narracji, nie bez kolejnych subtelności ze strony syntezatora.
Sverdrup
Balance Arcturus (FMR Records, CD
2020)
Wskazane w tytule trio słuchaliśmy całkiem niedawno, przy
okazji jego poprzedniej płyty. Sverdrup
Balance, to Jean-Michel Van Schouwburg – głos, Yoko Miura – fortepian i
melodeon oraz Lawrence Casserley - signal
processing instrument. Tym razem Belg, Japonka i Anglik prezentują
nam zwarty raport dźwiękowy z trasy koncertowej, jaką odbyli jesienią 2019 roku
w Belgii (Leuven), we Włoszech (Genua) i Anglii (Londyn). Fragmenty trzech,
swobodnie improwizowanych koncertów znajdujemy na płycie wymieszane pod
względem chronologii, podane w ośmiu odcinkach, ciekawie ułożonych pod względem
dramaturgicznym i trwających łącznie 58 i pół minuty.
Międzynarodowe trio spersonalizowane w preambule recenzji
zaprasza nas na spektakl teatru nieoczywistości i permanentnych zaskoczeń.
Każdy z muzyków przynosi na scenę ogrom pomysłów, dużo kreatywności, szczyptę
brawury i pełne prawo do popełniania błędów. I dodajmy od razu – każdy z nich
korzysta z tego arsenału bez skrupułów. Muzykom wszakże trzeba oddać, co boskie
– ich możliwości generowania dźwięków zdają się nie mieć granic (zwłaszcza wokal!),
ich umiejętności budowania ekspresyjnych szczytów narracyjnych, a zwłaszcza ich
gaszenia budzi nasz nieskrępowany podziw. Jeśli w tym tyglu zdarzeń coś
mielibyśmy muzykom wytknąć, to na pewno czas trwania płyty. Definitywnie
potwierdzamy, iż swobodna improwizacja najlepiej broni się w obrębie niepełnych
trzech kwadransów! Nie czas wskazywać tu na fragmenty nieco słabsze (po
prawdzie najbardziej podoba nam się utwór … najdłuższy), ale jeśli już, to
zauważmy, iż improwizacja w drugiej części płyty zbyt często kreowana jest
przez rytm piana, który chwilami sprawia wrażenia produktu zastępczego, pomysłu,
który kryje mielizny narracji. Ale dość tych ambiwalencji, zdecydowanie wskażmy
na najlepsze fragmenty tej koncertowej epopei.
Wspominany już najdłuższy fragment płyty, czwartą
improwizację zaczyna ambient Casserleya, który plami minimalistyczne piano
Miury i wokalne kołysanki Van Schouwburga. Muzycy instynktownie budują bardzo
mroczną atmosferę. Głos nie stawia tu na wirtuozerię i eksperymenty, ale buduje
klimat. Piano znaczy teren rytmem (nomen
omen!), ale akurat czyni to w najlepszym z możliwych momentów. Narracja
nabiera meta bluesowego posmaku, na
tle którego wybudza się dziki kot wokalistyki! Wyjątkowo efektowna eksplozja
Van Schouwburga kończy swe życie w oparach minimalizmu. W kolejnej części znów
wokalista wiedzie prym. Najpierw kracze jak wrona, potem odmienia głoskę k przez wszystkie przypadki. Swoje robi
tu masywne piano, ale najlepiej wypadają strzępy głosu, wplątanego w
elektronikę. Po stronie ewidentnych plusów zapisujemy też krótką etiudę
zapisana pod numerem siódmym. Narracja tkana z drobiazgów, bystrze
skonstruowana, a na koniec przyozdobiona elektroakustycznymi fajerwerkami.
Rdza Panopticum
(Muzyka z Mózgu, CD 2021)
Czas na zapowiadany akcent krajowy - damsko-męski kwartet pod
szyldem Rdza, który znamy już ze smakowitej płyty Yass Improvisation, poczynionej jednak w dużo większym składzie.
Rdza, zredukowana do czterech muzyków, ciągle zmysłowo improwizuje, wszakże w
tej wersji dużo czerpie ze współczesnej kameralistyki (silny wpływ strony
damskiej) i jednocześnie nie krępuje się sięgać do skarbnicy post-jazzowych
grepsów (tu prym wiedzie pierwiastek męski, zwłaszcza kontrabasista, który
rzadko sięga po smyczek). Jesień ubiegłego roku, Pałac Stary w Ostromecku i
czwórka muzyków: Martyna Liliana Kabulska – skrzypce, Anna Jędrzejewska –
fortepiany, Jacek Buhl - perkusja i perkusjonalia oraz Jarosław Majewski –
kontrabas, przy okazji facet, któremu do nazwy Rdza jest zdecydowanie najbliżej.
Na płycie dostajemy dziesięć improwizacji, które trwają 47 minut z sekundami.
Artyści zaczynają swoją podróż sięgając po akcenty jazzowe,
które zdają się jednak prowadzić narrację w rejony bardziej kameralne. Rodzaj
zwinnego, akustycznego rozgardiaszu, który łapie ciekawą, dalece niekameralną
dynamikę. Sekcja czuje tu swing, piano zna całą historię klasyki, a skrzypce
zdolne są wejść w ten tygiel emocji każdymi drzwiami. Druga część zapomina o małym
strunowcu i proponuje jazzową
przebieżkę w trio. Świetna robotę czyni tu drummer,
choćby bystrze preparuje dźwięk talerzy. Trzecia część staje w opozycji do
poprzedniczki – akustyczny ambient, przepełniony minimalistycznymi akcjami szukającymi
abstrakcyjnej ciszy. Czwarty epizod zostaje oddany wyłącznie w kobiece ręce i
być może jest momentem najwyższej jakości. Piano koncentruje się na budowaniu meta rytmu i powtarzalności, skrzypce
brną w kameralną, molekularną narrację. Całość zdaje się być wyjątkowo udaną wariacją
na temat Different Trains Steve’a Reicha.
Kolejna opowieść też tapla się w wyzwolonej kameralistyce, choć realizowana
jest już pełnym kwartetem.
Szósta improwizacja budowana jest urywanymi, wystudzonymi frazami.
Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, ale po nabraniu dynamiki muzyk wraca
do swojego ulubionego pizzicato.
Kolejną część otwierają kobiety, które kreują piękny chamber na zaciągniętym ręcznym. Panowie są konsekwentni – lub…
spoglądają w kierunku post-jazzu. W ósmej części pióro recenzenta aż drży z
emocji, taki dobry to moment Panopticum.
Drobne preparacje, oddech ciszy, minimal piano
i mikro drumming. Zdaje się, że słyszymy
dwa smyczki! Dziewiątka stawia nas jednak do pionu. Dynamiczny, męski free jazz
z podkręconymi potencjometrami. Panie nie mają z tym najmniejszych problemów!
Wreszcie finał, kolejna perełka w rdzawej
kolekcji – szemrzące perkusjonalia, delikatnie szarpane struny kontrabasu,
niemal bezdźwięczne preparacje skrzypiec, no i piano, przybywające z dalekiego
kosmosu. Rezonujący, atrakcyjny, niemal ambientowy chamber, niczym spacer we mgle, u progu złotej, delikatnie rdzawej jesieni.
Marcel·lí
Bayer La Filatura (bandcamp’
self-release, DL 2021)
Na finał dzisiejszej jazzowej zbiorówki, ciepły, chill-outowy saksofon (altowy lub
barytonowy), umieszczony w dużej, opuszczonej hali fabrycznej, z sufitu której
nieustannie kapie woda. Muzyk jest jeden, Marcel·lí Bayer, ale saksofonów całe
mnóstwo – od jednego do czterech, w zależności od utworu. Osiem improwizacji
(zapewne szczegółowo zaplanowanych), trwających mniej więcej dwa kwadranse.
Nagranie z lata ubiegłego roku, zapewne z Katalonii.
Na początek Bayer proponuje nam trzy wątki saksofonowe, głównie
altowe. Dwa dęciaki posadowione na
flankach grają jeden rytm, a ten środkowy zdaje się być silnie pogrążony w
zadumie. Dźwięki pracują w niesamowitej przestrzeni, a pogłos jest cudownie
naturalny. W drugiej części saksofon barytonowy bawi się w slow dance, a wtórujące mu inne saksofony płyną jeszcze cieplejszym
strumieniem. W kolejnej części baryton rytmicznie podryguje, a reszta
instrumentów szuka melodii w głuchej poświacie fabryki. Zaraz potem mamy jakby
powtórkę sytuacji, choć brzmienie saksofonów zdaje się być już bliźniacze,
klejone pogłosem.
Piąty epizod zapisujemy zdecydowanie po stronie atutów
płyty. W grze uczestniczą trzy barytony, które budują wyjątkowo molową
narrację. Zmysłowe dark reeds in slow
motion. W szóstej części występuje tylko jeden baryton i śpiewa jeszcze
smutniejszą piosenkę. Siódma improwizacja, i znów kciuk recenzenta zostaje
uniesiony ku górze! Barytony budują drony, ale pojawiają się na scenie jeden po
drugim, bystrze stopniując napięcie. Na finał Bayer proponuje nam melodyjny
temat, do wykonania którego potrzebuje aż czterech saksofonów. Smukła ballada z
ostatnią łzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz