Zapraszamy do portugalskiej Coimbry na koncert będący częścią ubiegłorocznej edycji Festiwalu Jazz ao Centro. Rzecz działa się w październiku, w trakcie drugiej fali pandemii, zatem nie mamy pewności, czy muzykom na scenie towarzyszyła jakakolwiek żywa publiczność. Wydawca nam tej niewiedzy nie koryguje, albowiem nagranie pozbawione zostało w trakcie edycji oklasków, o ile takowe miały miejsce.
Sami artyści zasłużyli w każdym razie na całe morze gromkich
oklasków, z pewnością nawet na emocjonalne standing
ovation. Tworzą bowiem jedną z najważniejszych formacji współczesnej muzyki
improwizowanej, który bazuje na rozwiązaniach bliskich estetyce swobodnej
kameralistyki, co sugeruje jej jakże adekwatna nazwa – Chamber 4! Swoim trzecim
wydawnictwem płytowym zdają się ów status intensywnie podkreślać.
Przed nami, być może także przed obliczem publiczności zgromadzonej
w obiekcie sakralnym Antiga Igreja do
Convento S. Francisco, pojawia
się czterech doskonale nam znanych muzyków z Francji i Portugalii: Théo
Ceccaldi na skrzypcach, Luís Vicente na trąbce, Valentin Ceccaldi na
wiolonczeli oraz Marcelo dos Reis na gitarze akustycznej. Trzy swobodne
improwizacje w procesie edycji przybrały postać dźwiękową, która trwa łącznie
niespełna 41 minut. Krążek w wygodnym formacie CD dostarcza JACC Records, a
zwie się on Dawn to Dusk.
Pierwsza improwizacja trwa prawie 25 minut, muzycy zdają się
zatem mieć mnóstwo czasu na budowanie narracji. Budzą się do życia bardzo
leniwymi, delikatnymi, jakże drobnymi, post-balladowymi frazami. Skrzypce i
wiolonczela spokojnie łkają, trąbka melodyjnie zawodzi, a gitara powtarza
pojedynczy akord budując pierwszą meta
dynamikę tego wieczoru. Portugalskie saudade
z francuskim posmakiem wydaje się idealnie komponować z naszymi oczekiwaniami,
co do początkowej fazy kameralnego koncertu, prowadzonego – póki co! – w bardzo
wolnym tempie. Garść pierwszych trębackich preparacji, kilka żwawszych ruchów cello, wszystko wszakże podane z rzewnym,
smutnym zaśpiewem, pełnym melancholijnego ukołysania. Z czasem opowieść nabiera
intensywności dzięki niebanalnym frazom trąbki, post-rockowemu drylowi gitary i
gęstniejącemu chamber Francuzów, z
których jeden gra pizzicato, a drugi arco. W efekcie, w okolicach 12 minuty, flow osiąga stan względnego galopu, po
czym efektownie traci moc i spływa do koryta smutku po upływie kwadransa. Kolejne
fragmenty improwizacji, to zwinny, bardzo minimalistyczny duet skrzypiec i
gitary, potem zaś kolektywne poszukiwanie nieco bardziej zadziornych fraz - swoista
wymiana poglądów, coś na kształt real-time' call and responce. Dużo piękna, ale i emocji dodają w tym właśnie
fragmencie skrzypce. Nim ta rozbudowana opowieść wygaśnie, dostajemy jeszcze
krótkie duo trąbki i gitary, niezwłocznie wsparte agresywnymi riffami cello. Finałowa dynamika zmysłowo
resumuje opowieść i stylowo ginie w ciszy.
Druga improwizacja, dla odmiany, trwa niespełna sześć minut.
Jest zwarta, nerwowa, jakby muzycy czegoś się obawiali, jakby niecierpliwie
spoglądali w niebo. Najpierw gitara, potem drżąca wiolonczela, wreszcie bystre short-cuts trąbki i skrzypiec. Muzycy szukają
tu dynamiki, ale niespodziewanie gubią jej parametry i zaczynają błąkać się w
melancholii iberyjskiego zaniechania. Pięknie śpiewa trąbka, akompaniują jej cello i skrzypce, a gitara frazuje
post-klasycznie. Całość dogorywa bardzo subtelnie.
Finałowa improwizacja, blisko dwunastominutowa, rodzi się w jakże
kameralnych, znów delikatnie portugalskich klimatach. Melodyjny smutek,
przeciągle frazy i … gitarowa dyscyplina chwili. Łagodne dźwięki zdają się
podprowadzać narrację pod zmysłowy głos … Teresy Salgueiro! Muzycy nie każą
sobie jednak czekać na rozwój madredeusowych
skojarzeń. Pierwsze oznaki fermentacji strumienia dźwiękowego docierają do nas
ze strony cello, które brudzi swoje
brzmienie. W sukurs idą prychające frazy trąbki. Każdy z muzyków dokłada coś od
siebie, zarówno w zakresie emocji, jak i kreatywności. Nie brakuje zwinnych,
kocich ruchów. Post-Madredeus wystawia swój rockowy pazur i akcja nabiera
rumieńców! Dynamika idzie znów od strony gitary, ale także od bojowo
nastawionych skrzypiec. Muzycy nie potrzebują dużo czasu, by osiągnąć fazę
galopu z fajerwerkami. Gitara frazuje kwaśnym
Velvet Underground, co dodatkowo wzmaga emocje na scenie. Narracja zaczyna
umierać mniej więcej dwie minuty przed końcem nagrania. Mistrzowska dramaturgia
- przeciągnięte frazy, repetytywne riffy gitary i improwizacja gasnąca niemal do
poziomu pojedynczych dźwięków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz