Czas najwyższy na wiosenny pakiet nowości amerykańskiego Relative Pitch Records! Cztery albumy, każdy wydaje się zupełnie inny, zatem nudy nie uświadczymy!
Dla każdego coś miłego: rozbudowany skład Scotta Fieldsa,
który nie pierwszy raz zaskakuje artystycznym rozmachem, trans-atlantyckie trio
Glass Triangle w obsadzie niemal gwiazdorskiej, mocno doposażone w łobuzerskie obiekty, zgrabny duet skrzypiec i
perkusjonalii, wreszcie włoska (choć z Francji) porcja wyjątkowo hałaśliwej
ściany dźwięku! Welcome!
Scott Fields Ensemble Sand
Alte Feuerwache,
Kolonia, luty 2022: Axel Lindner i Carolin Pook – skrzypce, Annegret
Mayer-Lindenberg – altówka, Katharina Hoffmann i Scott Roller – wiolonczele,
Jonas Gerigk i Miles Perkin – kontrabasy, Tal Botvinik, Sergio Sorrentino i David
Stackenäs – gitary elektryczne, Daniel Agi i Norbert Rodenkirchen – flety, Frank
Gratkowski – klarnet, Salim Javaid – saksofon altowy, Matthias Schubert –
saksofon tenorowy, Udo Moll – trąbka, Matthias Muche – puzon, Melvyn Poore –
tuba, Shiau-Shiuan Hung i Arturo Portugal – instrumenty perkusyjne, Tamara
Lukasheva, Hanna Schörken i Sophie Tassignon – głosy oraz Scott Fields –
dyrygentura i kompozycje. Dziewięć utworów, 73 minuty.
Dwudziestu instrumentalistów, trzy głosy kobiece i dyrygent,
to aktorzy dzieła nazwanego Piasek.
Towarzystwo międzynarodowe, pod wodzą amerykańskiego gitarzysty, muzykuje w
niemieckiej Kolonii, realizując dalece epickie przedsięwzięcie. Składa się nań
dziewięć modularnie skonstruowanych, mozaikowych kompozycji, często wyposażonych
w melodie i niekiedy skrajne tonacje, pozostawiających wszakże sporo przestrzeni
dla improwizacji. Całość zgrabnie spina iście matematyczna precyzja kompozytora.
Nagranie chwilami przypomina naszą ulubioną braxtonowską złożoność, czasami
zdaje się być skoczne, meta
melodyczne, niczym nagrania Henry Threadgilla. Gdyby tylko z prawie pięciu
kwadransów nagrania usunąć kilka przesłodzonych, post-kameralnych momentów ze
śpiewem, wyszłaby płyta niemalże doskonała.
Album otwierają wystudzone, wibrafonowo brzmiące perkusjonalia,
także głos, smyczki, mała gitara i filigranowe dęciaki. Kameralny nastrój zostaje
tu zburzony prądem gitar elektrycznych. Drugi utwór jest skoczny, melodyjny, doposażany
wtrętami post-barokowymi, tudzież urokliwymi preparacjami instrumentów dętych i
strunowych. Trzecia narracja bazuje na wielogłosie, zwinnie kontrapunktowanym
instrumentalnie. Do kameralnie strwożonej narracji swoje dokładają tu gitary i
flety. W kolejnej opowieści prym wiodą tuba i flety. Roztańczoną opowieść wzmacniają
orkiestrowe, iść braxtonowskie przełomy.
W drugiej fazie nagrania do głosu dochodzą saksofon i perkusja, dzięki czemu scenę
opanowuje gęsty klimat post-jazzu. Piątą, dość spokojną opowieść otwierają z
kolei gitary. Znów sporo wokali i ciekawe, nisko podwieszone pasaże strunowe.
Gdy do gry wchodzi tuba i wibrafonowe brzmienia, nagranie ciekawie rymuje się z
braxtonowską koncepcją Ghost Trance Music.
Szósty utwór stawiamy na czele listy ulubionych momentów albumu. Dużo ekspresji
na starcie (flety!), sporo gry na małe pola i udane akcje wokalne. Jest faza
swobodnie improwizowana, ciekawy dwugłos śpiewu i gitarowe pasaże, wreszcie
dynamiczna finalizacja, realizowana prawdopodobnie całym zestawem instrumentalnym.
Siódemka, to krótki odpoczynek przy chyboczących się frazach strunowych i
głosowych. Ósma narracja, to kolejne albumowe crème de la crème. Smyczki, frazy grane pizzicato, wielogłos i dużo dobrej mocy w niskich partiach. Dźwięki
preparowane i ekspresja gitar elektrycznych, wreszcie bogate zakończenie, nie
bez jazzowych wtrętów. Ostatnia opowieść na starcie zdaje się być pożegnalną
balladą, ale niespodziewanie nabiera formę bogato instrumentalizowanego strumienia
dźwiękowego granego unisono. Z czasem
zaczyna to przypominać koncepcję Sustained
Piece Johna Stevensa. Ostatnia prosta pełna jest zaskakujących wydarzeń,
ale skłania się ku bardziej kameralnym incydentom.
Glass Triangle Blue and Sun-lights
Figure 8 Recording,
Nowy Jork (?), czas akcji nieznany: Zeena Parkins – harfa elektryczna, obiekty,
Mette Rasmussen – saksofon, obiekty, głos oraz Ryan Sawyer – perkusja, obiekty.
Dziesięć utworów, 51 minut.
Legenda nowojorskiej awangardy, kompetentny, post-rockowy drummer często muzykujący z Nate’em
Wooleyem i skandynawska, jakże gorąca postać ekspresyjnego saksofonu zagrali ze
sobą nie po raz pierwszy. Ich poprzednia płyta podobała nam się, zatem sięgając
po nową liczyliśmy na dalszy krok w kreowaniu ciekawych, improwizowanych sytuacji.
W ocenie niżej podpisanego tak się jednak nie stało. Poszczególne utwory mają
mnóstwo intrygujących rozwiązań na wejściu, natomiast w toku narracji okazuje
się, że muzyków rozsadza nadmiar pomysłów. Często zmieniają tempa, żonglują stylistykami,
pod drodze gubiąc umiejętność budowania zwartej dramaturgii. I jeszcze można odnieść
wrażenie, że w wielu momentach pośród muzyków nie ma zgody, co do poziomu
ekspresji, z jaką wykonują dany utwór, czy nawet jego fragment. W potoku
powyższych ambiwalencji skupmy się zatem na fragmentach, dla których warto jednak
po tę płytę sięgnąć.
W pierwszym utworze szczególnie intrygująco brzmi harfa,
która przypomina gitarę pracującą na dubowym pogłosie. Narracja dość szybko zaczepia
się tu o rytm i mimo licznych zmian w zakresie frazowania, zwłaszcza harfy, udanie
realizuje zamysł dramaturgiczny. W drugiej odsłonie pojawia się posmak nowojorskiego
Downtown typowy dla lat 90. ubiegłego stulecia. Stylowy post-jazz kreowany
wieloma metodami. W trzeciej części artyści sięgają po atrybuty godne free
jazzu i czują się w tej roli całkiem swobodnie. Bardzo zmysłowa wydaje się
czwarta opowieść, mroczna, post-ambientowa, pełna rezonansu i post-gitarowych
flażoletów harfy. W piątej części, szczególnie w fazie początkowej, flow budują drony i preparacje. Ostatnia
z tych kategorii dźwiękowych bogaci narrację także w utworze siódmych i
dziewiątym, gdy harfa efektownie frazuje na gitarowych pick-upach. Końcowa opowieść trwa ponad dziesięć minut i konsumuje
ambiwalencje wyartykułowane w poprzednim akapicie. W fazie środkowej osiąga
interesujący poziom dynamiki i zdaje się być najlepszą częścią utworu.
Nava Dunkelman & Gabby Fluke-Mogul Likht
GSI Studios,
Manhattan, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Nava Dunkelman – instrumenty
perkusyjne oraz Gabby Fluke-Mogul – violin. Jedenaście improwizacji, 44 minuty.
Skrzypce i perkusja (tu zwana, nie wiedzieć czemu, skromnym percussion), to nieczęsty duet w muzyce
swobodnie improwizowanej. Dlatego lubimy takie sytuacje! Dużo emocji,
ekspresji, niekiedy folkowych, niekiedy wręcz rockowych, kilka momentów
kameralnego zatrwożenia (z dużą dawką dźwięków preparowanych!) i dużo naprawdę
dobrego muzykowania. Co ciekawe, recenzentowi podobają się szczególnie utwory
parzyste!
Artystki wchodzą w album z przytupem– ekspresyjny drumming i rozhuśtane skrzypce, wsparte gardłową melorecytacją. Druga narracja stawia na delikatność i dużą frywolność w sposobie budowania dramaturgii, z kolei trzecia – bardzo rozciągnięta w czasie – syci się różnymi emocjami. Nie brakuje w niej suspensu, brudnych, preparowanych fraz, nieco lamentu w skrzypcowym zaśpiewie i dalece ekspresyjnego finału. Czwarta improwizacja, to pierwsza z tych wyjątkowo udanych sekwencji parzystych – tu z dynamiką godną rockowego bandu! Piąta odsłona, to miniatura, zgrabny przerywnik, podczas gdy szósta stawia na mechanikę tarcia i rezonujące metale. Siódma część, to garść post-folkowych emocji realizowanych prostymi metodami, z kolei ósma, to filigranowe perkusjonalia i skrzypcowe zgrzytanie zębami, pełne boleści, posadowionych dość blisko ciszy. W części dziewiątej skrzypce śpiewają i łkają, a perkusjonalia świszczą jak czmiele. Wreszcie dziesiąta opowieść, chyba w tej konfiguracji najpiękniejsza. Początek syci się estetyką muzyki dawnej, przypomina ukrzyżowanie grzeszników. Dźwięki balansują na linie i budzą egzystencjalną niemalże grozę. Finałowa improwizacja zdaje się być repryzą gemu otwarcia. Dynamika, soczysty drumming, skrzypcowe riffowanie i post-folkowe emocje.
Melting Mind At Grnd Zero
Lyon, październik 2019: Virginia Genta – amplifikowany i
procesowany saksofon sopranowy, Michele Mazzani – gitara elektryczna i
elektronika, David Vanzan – elektronika oraz Matteo Poggi – elektronika. Jeden
utwór, 31 minut.
Włosi we francuskim Lyonie zagrali dziewięćdziesięciominutowy
set. W pierwszej jego sekundzie zbudowali elektroniczną ścianę dźwięku, inkrustowaną
przetworzonym rykiem saksofonu, tudzież gitary i trwali w niej (najprawdopodobniej)
aż do ostatniej sekundy swego performance’u. Nie mamy w tym zakresie
stuprocentowej pewności, albowiem muzykom udało się zarejestrować jedynie 31
minut tego egzystencjalnego wrzasku. Nagrywali koncert na kasecie magnetofonowej
i … zapomnieli przełożyć ją na drugą stronę.
Z czysto muzycznego punktu widzenia nie da się o tym
nagraniu wiele napisać. Gigantyczna porcja hałasu, w której raz na milion
sekund można usłyszeć dźwięki, które być może nie są efektem działań elektroniki,
a pochodzą z tuby saksofonu, czy też gryfu gitary. To wielki zakład przemysłowy
w płomieniach, gdzie zarówno natura już martwa, jak i ta, jeszcze żywa dokonuje
swojego żywota. Kto wskaże, czym 12 minuta nagrania rożni się tu choćby od 24
minuty, liczyć może na sowitą nagrodę. Pozostaje zatem być szczęśliwym, iż Włosi
zapomnieli przełożyć kasetę na drugą stronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz