Rok 2016 bezczelnie trwa, muzycy sceny improwizowanej tworzą
nutki na potęgę, zatem jest na czym codziennie
zawiesić ucho. Dla niektórych stanowi to przy okazji wystarczający powód do
plecenia opowieści o przewadze urody nad mądrością, stymulujące chęć posiadania
zmaterializowanej formy dźwiękowej tychże muzycznych prokreacji. O tak! są tacy,
którzy wciąż wydają pieniądze na muzykę, co więcej – na ich niezwykle poręczną
formą kompaktową!
Wasz Autor, z pomocą rubryki Odsłuchy Premierowe – wstępne rekomendacje, smaga te wszystkie nowe
produkcje bardzo ograniczoną paletą kolorów, poczynając od krwiście czerwonego low (słabizna!), poprzez swojską żółć middle (takie sobie…), aż po kojącą
zieleń high (jest dobrze!).
Tegoroczny maj, jak i cały 2016 rok, nieźle wywija, także w
aspekcie kalendarzowym – niespodziewanie mamy w nim drugi już długi weekend!
Podczas pierwszego z nich popełniłem tzw. zbiorówkę kwietniową, dziś zatem czas
– co oczywiste – na zbiorówkę majową. Czyli wszystko to, co trafiło do moich
odtwarzaczy w trakcie ostatnich czterech tygodni, niech stanie na baczność!
Będziemy stawiać cenzurki!!!
Frode Gjerstad Trio Steam
In The Casa (PNL Records, 2016)
Frode Gjerstad i jego norweska edycja tria (Strom,
Nilssen-Love) w nieustannej podróży. W ostatnich latach była i Japonia, i
Rosja, i USA (co wynika choćby z listowania miejsc, gdzie trio rejestrowało
koncerty, wydawane później na płytach). Tym razem pora na Kanadę i jedno z
ulubionych miejsca do grania Frode’ego – Casa
Del Popolo w Montrealu. Spotkanie bardzo świeże, bo z końca listopada
ubiegłego roku.
Ta dźwiękowa pocztówka z podróży przynosi niewiele ponad 37
minut muzyki (ewentualne dłużyzny szybko zatem zyskały status delated files), podzielonej na pięć
zgrabnie zatytułowanych opowieści. Panowie znają się jak łyse konie, zatem
jakość interakcji, wewnętrznej chemii i uzasadnionej działaniem w grupie synergii
- na poziomie zdecydowanie ponadprzeciętnym. Choć osobiście, w tej trzyosobowej
zabawie w stosunkowo swobodną improwizację, ciągle oczekiwałbym więcej od
kontrabasu Jona Rune Stroma. Po prawdzie lokalna edycja tria Gjerstada bardziej
rwała mi trzewia, gdy za struny podobnego instrumentu szarpał jego poprzednik,
Oyvind Storesund (choćby na genialnym St.
Louis).
I ciekawy przyczynek do bogatego już zbioru opowieści o
losach muzyka w trasie – na lotnisku uszkodzeniu ulega ulubiony saksofon altowy
Gjerstada (strata w postaci trzech dolnych „piór”). Próby na pożyczonym sprzęcie
nie satysfakcjonują muzyka – postanawia grać na uszkodzonym. Efekt końcowy zadowala
zarówno jego, jak i tych, którzy słyszą dokumentację dźwiękową na udanym kompakcie,
który bezdyskusyjnie znaczymy mocno zielonym high.
Dragdör Escape Velocity (Self Released,
2016)
A teraz skromna wycieczka w nieznane…Muzycy, których
personalia są mi całkowicie obce, chyba młodzi (tak wychodzą na fotach), prawdopodobnie z niemieckiego obszaru językowego
i formacja o kapitalnie brzmiącej nazwie Dragdör. Ingo Weiss na
saksofonach i żywej elektronice, Alexander Holtz na analogowych syntezatorach,
Leon Lissner na kontrabasie i Kuno Wagner na perkusji. Płyta wydana własnym
sumptem, na której pomieściła się opowieść w trzech częściach.
Wyjątkowo nieśpieszna to opowieść, za to twardo osadzona na
rdzeniu sekcji, która rżnie rzeczywistość studyjną na nierówne części. Kilka szumiących
kabli, interesująco mutowany saksofon, analogowy sound klawiszy – wszystkie te
dźwięki plotą na tle owego rdzenia pajęczynę małych wojenek improwizacyjnych.
Warto się wgryźć w tę zabawę i absolutnie nie odpuszczać po pierwszym podejściu
(być może dość trudnym). Muzycy bezczelnie drwią sobie z naszych przyzwyczajeń
i zbyt prostych skojarzeń. Sporo tu zaskoczeń i nieoczywistych pomysłów. No i
ta fantastyczna okładka. High bez dyskusji!
LUME (Lisbon Underground Music
Ensemble) Xabregas 10 (Clean Feed Records, 2016)
Pozostajemy w strefie dużego niedoinformowania, albowiem także
nazwiska muzyków, którzy sformowali Zespół
Muzyki Podziemnej z Lizbony, niewiele mówią Waszemu Autorowi. Może niektóre
wydają się nieco znajome, ale chyba spotykamy tu jedynie młodszych braci i takież
siostry (imiona jakoś mniej pasują do nazwisk).
Cztery zatytułowane historie prezentuje nam naprawdę
rozbudowany aparat wykonawczy – aż szesnastu muzyków, którzy dzierżą w swych
upoconych dłoniach 3 trąbki, 3 puzony, 5 saksofonów, flet, klarnet, a do tego bardzo
elektryczna, trzyosobowa sekcja. Xabregas
10 zarejestrowano na festiwalu lizbońskim Jazz Em Agosto dwa lata temu.
Bardzo dynamiczna to muzyka, mocno tkwiąca w aspekcie
rytmicznym w prostych metrach, charakterystycznych dla muzyki rockowej, czy
mniej zobowiązującego fussion.
Wszakże gigantyczna sekcja dęta robi swoje i nie pozwala, byśmy stracili zapał
do tej produkcji. Całość jest dość precyzyjnie zaaranżowana, przestrzeni na
improwizacyjne szaleństwa nie za wiele, ale bardzo sprawnie tupie się przy tej
muzyce nogą i ma się nieodpartą chęć, by zrobić coś pozytywnego dla umęczonego
świata codziennego. A i trzy kwadranse koncertu mijają w mgnieniu oka,
zwłaszcza w kontekście niezwykle szalonego i hałaśliwego finału.
Mimo gigantycznej sympatii dla Lizbony i wszystkiego, co jej
dotyczy, pozostajemy przy rekomendacji middle,
przy okazji mając nadzieję na uczestnictwo w tegorocznym Jazz Em Agosto (psssst!).
Fred Frith/
Darren Johnston Everybody’s Somebody’s Nobody
(Clean Feed Records, 2016)
Weteran rockowej awangardy, gitarzysta Fred Frith nigdy nie
stronił od grania muzyki swobodnie improwizowanej, także w kooperacjach z
bardziej wymagającym sortem improwizatorów (by przypomnieć Anthony Braxtona). Szczególnie
w bieżącej dekadzie nie brakuje ambitnych duetów z jego udziałem (Lotte Anker,
Barry Guy, John Butcher – cytuję z pamięci). Tym razem randka we dwoje z
amerykańskim trębaczem Darrenem Johnstonem. Z tym ostatnim zetknąłem się przy
okazji tria Spectral, gdzie wpuszczony pomiędzy tygrysie saksofony Dave’a
Rempisa i Larry’ego Ochsa, spokojnie daje sobie radę (dwie edycje, które warte
są kilku ciepłych słów na Trybunie –
zapewne niebawem).
Na krążku dla portugalskiego Clean Feed, Darren gra czystym
tonem, nie stosuje amplifikacji, zatem zdany jest w żmudnym procesie
improwizacji wyłącznie na własny pomyślunek. Z tym ostatnim – w konfrontacji z
delikatnie przynudzającym na gitarze elektrycznej Frithem – nie jest niestety
najlepiej. Na płycie o nieco pokracznym tytule mamy aż jedenaście zwartych, acz
niegalopujących dokądkolwiek opowiastek, ale nawet w tych dość krótkich
interwałach, muzycy nie są mnie w stanie porwać, ani czymkolwiek, choćby na
moment zachwycić. Frith, jak to bywa często w jego improwizacjach, wydaje się dość
przewidywalny, Johnstone zaś chyba nie do końca ma pomysł na ten duetowy
eksces. Rockowiec szuka uparcie rytmicznej bazy, a jazzman pretekstu do
improwizacji. Rzadko ich wysiłki odnajdują punkty wspólne. Rekomendacja zatem
nie może być inna – ledwie middle,
mocno pikujące w kierunku low.
Tony Malaby
Paloma Recio Incantations (Clean Feed
Records, 2016)
Bardzo jazzowa, nowojorska produkcja z Tony Malabym, jako
zasadniczym tytułem wykonawczym. Temu już nie młodemu saksofoniście przypiąłem
onegdaj łatkę bardzo kompetentnego rzemieślnika i niech tak już pozostanie. Do
kwartetu Paloma Recio zaprosił
sprawną sekcję (Opsvik, Waits) i ciekawego gitarzystę z prądem Ben Mondera. Z jego chwilami bardzo nieśpieszną narracją
zetknąłem już jakieś dwadzieścia lat temu, gdy jako początkujący fan dźwięków
nieoczywistych, z lubością zachwycałem się nowojorską sceną Downtown.
Inkantacje
przynoszą cztery fragmenty improwizacji o jasno zarysowanych parametrach i bez
zbędnych niedomówień, pozwalają z łatwością przez siebie przebrnąć. Po prawdzie
dziwna i nierówna to płyta. Nieznośnie swingujące i banalnie serwowane tematy
(o zgrozo, bliskie krainie łagodności
nieomal!), potrafią przeradzać się w bardzo intrygujące improwizacje, zwłaszcza
w duecie sax-gitara. Raz potrafią osiągnąć intensywność iście free jazzową,
okraszoną naprawdę piorunującymi improwizacjami (Malaby!), innym razem –
wykorzystując ową nieśpieszną narrację
Mondera – potrafią pięknie odjechać w odmęty, pachnącej odrobiną szaleństwa,
smakowitej psychodelii. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć… Mam taki
program do cięcia plików muzycznych, może wykroję z trzech kwadransów Incantations jakiś genialny mini
longplay! W pełnym wszakże rozmiarze – jedynie middle.
Uwaga, będzie gęsto! Oczywiście mam na myśli ilość dźwięków
na centymetr sześcienny czasoprzestrzeni! Kristoffer Berre Alberts - alt i
tenor, Jamie Saft – hamondy i moogi, także gitara, Ingebrigt Haker Flaten - basy
elektryczne i inne szaleństwa w niskich częstotliwościach, wreszcie Gard
Nilssen – perkusja i stosowna elektronika.
Już sama lektura instrumentarium tych czterech muzyków wiele
nam powie o tej muzyce. I tak jest w rzeczy samej! Siedem fragmentów
opatrzonych tytułami, nagranych studyjnie półtora roku temu. Panowie drapieżnie
wydzierają sobie przestrzeń, jest głośno (wbrew tytułowi trzeciego fragmentu, The Art Of
Silence), nie brakuje drobnego przekrzykiwania. Kompletnie nic do
powiedzenia nie ma saksofonista (świetnie pasowałby do wszelkich rockowych
projektów Matsa Gustafssona!). Zapewne znajdą się tacy, którym adrenalina
pójdzie w górę przy takiej dawce emocji. Ja raczej pozostanę na pozycji lekko
wycofanej i nie padnę z zachwytu, pozostając przy wstępnej, żółtej rekomendacji
(middle), nawet bez spoglądania w
kierunku zielonym.
Trio Red
Space (Jeb Bishop/ Mars Williams/ Tim Daisy)
Fields Of Flat (Relay Recordings, 2016)
Tim Daisy nie jest może jakimś szczególnie wybitnym
perkusistą, ani nadmiernie genialnym improwizatorem, ale z pewnością niebywale
ambitny i pracowity to artysta. Nagrywając jedną płytę na tydzień z takim Kenem
Vandermarkiem, prowadząc kilka własnych, czasami całkiem udanych projektów, mam
też czas, by w ramach prywatnego labelu Relay Recordings bawić się w
komponowanie, powoływanie nowych inicjatyw muzycznych, czy korelowanie ze sobą
zupełnie przyzwoitego sortu improwizatorów (być może drobny przegląd działań
Tima w ramach RR przydałby się na Trybunie).
Przykładem właśnie tych ostatnich działań jest Trio Red
Space, gdzie dynamiczne i melodyjne bębnienie Tima (czyli tak, jak lubi
najbardziej) stanowi inspirującą bazę dla kolektywnych improwizacji puzonu Jeba
Bishopa i tenoru, tudzież sopranu Marsa Williamsa (wydaje mi się, że w tym
gronie nie musimy przypominać artystycznego dorobku obu Panów).
Nagranie – jak wiele na RR – dostępne jest jedynie w wersji
elektronicznej, a trwa mniej niż dwa kwadranse, zatem cieszyć się winniśmy
każdym pojedynczym dźwiękiem. I tak jest – bez dwóch zdań. Williams w formie równie
wyśmienitej, jak tydzień temu, na poznańskim koncercie Switchback, Bishop piłuje
aż miło, a Daisy dodaje ognia. Mimo pierwotnych wątpliwości – rekomendujemy na
zielono (high!).
Mike Reed’ s People, Places & Things A New
Kind Of Dance (482 Music, 2015)
Mike Reed, częsty bywalec poznańskiego Made In Chicago, to
niezwykle aktywny i pracowity muzyk. Jego doskonały tegoroczny koncert na
rzeczonym festiwalu (Flesh and Bones),
skutkował u mnie osobiście m.in. wejściem w stan posiadania stosunkowo świeżego
krążka Nowy Rodzaj Tańca, jego
stałego w sumie projektu (przepraszam, nie znam lepszego określenia) – Ludzie, Miejsca i Sprawy. Tak się bowiem
składa, że Reed nie zwykł nagrywać płyt bez powodu. Tzn. bez jasnego pomysłu na
to, o czym ona będzie. Innymi słowy,
Mike gra na temat i tego się
trzymajmy. Ten akurat przypadek, to pokłosie refleksji, jak naszła Reeda w
kontekście śmierci ojca free jazzu, Ornette Colemana. Otóż jego ulubioną płytą
tego muzyka jest Dancing In Your Head,
skąd inąd doskonała harmolodyczna
muzyka do … tańca (druga połowa lat 70.).
A New Kind Of Dance
– to zbiór bardzo tanecznych, jazzowych piosenek, zarówno skomponowanych przez
Reeda, jak i paru innych, nawet bardziej historycznie zasłużonych (taki
Ellington), podanych wszakże bardzo nowocześnie i smakowicie
wyimprowizowanych. Bo kolega Reed, przy natłoku różnych mniej lub bardziej
szalonych pomysłów, ma także właściwych ludzi do ich realizacji, takich jak
choćby Jason Roebke (b) i Greg Ward (as). Obu panów miałem okazję podziwiać na
tegorocznej edycji festiwalu MIC i dałem temu wyraz w poprzednim poście Trybuny. Tu odnajdziemy także choćby
Matthew Shippa, który zgrabnie dynamizuje swoim fortepianem kilka fragmentów
płyty.
Oczywiście ta taneczna
propozycja Mike’a Reeda nie zrewolucjonizuje współczesnej sceny jazzowej, ba,
nawet nie doczeka się u mnie zielonej rekomendacji, ale słucha się jej wyśmienicie,
zwłaszcza w aucie, np. w trakcie dramatycznego korka, który do niczego konstruktywnego
nie prowadzi. Czyli mocne middle,
jakkolwiek!
Steve Swell
Kanreki:
Reflection & Renewal (Not Two Records, 2015)
Dziwna to płyta - nie do końca zrozumiały zamysł wydawcy i
wybór nagrań muzyka. Trochę jakby Steve Swell, nasz ulubiony free jazzowy puzonista
i stały uczestnik edytorskiej inicjatywy Marka Winiarskiego - Not Two Records,
wygrzebał z szafy (komputera) zapomniane nagrania, których nikt do tej pory nie chciał wydać, a następnie dotargał je do Krakowa, celem umieszczenia na
płycie.
Na dwóch dyskach znalazło się aż siedem różnych okazji, tak
koncertowych, jak i studyjnych, powstałych w latach 2011-14. Na liście płac - aż 18 muzyków. W sumie why not? Jedyny mój problem z tym
wydawnictwem jest w sumie taki, że trudno je pochłonąć na raz i to wcale nie dlatego,
że muzyka jest jakaś szczególnie trudna. Diabeł
tkwi w ogromnym rozrzucie stylistycznym poszczególnych nagrań (od ostrego
free, przez nudnawy mainstream, po kameralistyczne zabawy na improwizujący
kwartet klarnetów, wreszcie surowe i piękne free improvisation), a także w
sposobie ich segregacji.
Kanreki zaczyna
się ponad półgodzinnym, koncertowym hałasem, jaki wygenerował kwartet Dragonfly
Breath (znany ze studyjnej rejestracji, także Not Two). Jeśli przetrwamy ten
interwał, wiedzmy, że wszystko, co najgorsze, jest już za nami - a dalej będzie tylko lepiej, a nawet chwilami wspaniale!
Pominę może drobny kwintet z udziałem Kena Vandermarka i Magnusa
Broo, bo siedmiominutowy pasus nie daje w ogóle pojęcia, czym to spotkanie
mogłoby być.
Od trzeciego fragmentu Kanreki,
ostro wkraczamy w świat kameralistyki i wolnej improwizacji. Najpierw,
wspomniany już wcześniej, kwartet klarnetowy (Swell w roli dyrygenta), potem smakowity
duet puzonu z wokalistą (Thomas Buckner). Drugi dysk, to już prawdziwe perły. Zaczynamy
od drobnego incydentu na puzon solo. Zaraz potem wyśmienite trio – Steve Swell,
Fred Lonberg Holm (c), Guillermo Gregorio (cl) - w aż trzech fragmentach
koncertowych. Wreszcie na koniec niemniej frapujący kwintet na puzon, alt i
instrumenty strunowe. Miód!
Reasumując – trudno ocenić ten krążek jako całość. Początek
w oczywisty dla mnie sposób mieni się wieloma odcieniami czerwieni (low!), potem lekko przechodzimy przez
spektra koloru żółtego (middle!), by pod
koniec dysku pierwszego śmiało wkroczyć w obszar zieloności (high!). Cały drugi krążek mieni się tą
barwą okrutnie. Kanreki to materiał na co najmniej dwa samodzielne krążki. Czas zatem na prywatną kompilację tych
nagrań. Nawet mój starodawny komputer winien dać sobie z tym radę.
Chris
Cogburn/ Henry Kaiser/ Steve Parker/ Damon Smith Nearly Extinct (Balance Point
Acoustics, 2016)
Spotkanie
czterech muzyków, poczynione zdecydowanie w celu uprawiania swobodnej
improwizacji, opatrzone zostało w procesie edytorskim tytułem Nearly Extinct. Gitarzysta Kaiser jest
osobą, z którą nawet początkujący fan muzyki improwizowanej musiał się choć raz
zetknąć. Podobnie rzecz się ma z kontrabasistą Damonem Smithem (tu: amplifikuje
swój instrument). Trochę inaczej sprawa wygląda w przypadku pozostałych
uczestników tego spotkania. Z perkusistą Chrisem Cogburnem, mimo bardzo
kowbojskiego nazwiska, spotykam się raczej po raz pierwszy, podobnie jak z
puzonistą Steve’em Parkerem.
W trakcie studyjnego spotkania w Texasie, muzycy
zrealizowały siedem improwizacji, które po opatrzeniu stosownymi tytułami
wylądowały na srebrnym na krążku wydawnictwa Balance Point Acoustic (wydaje
trochę nagrań Henry Kaisera). Wbrew nazwie labelu, zgodnie wszakże z naszą
pamięcią, rzeczony Kaiser operuje na gitarze z prądem. Zabawa improwizacyjna jest zwarta, zadziorna, choć
zazwyczaj w tempach popołudniowych. Gitarzysta ciekawie ucieka w drobną psychodelię, w czym wtóruje mu sążnisty sound
basu – uwaga! oba instrumenty lubią pohałasować i potaplać się w przesterach.
Puzonista – subtelny dysonans! - kwili czystym dźwiękiem, stojąc przyczajony
pomiędzy membranami ciekawie wibrującej perkusji.
W tym kardynalnie udanym spotkaniu na polu swobodnej
improwizacji, niewątpliwie godna uwagi jest … okładka płyty, którą uznać można
za skromny przewodnik po świecie muzyki improwizowanej, zdecydowanie w
historycznym ujęciu. Kto rozszyfruje wszystkie terminy bez wspomagania się
siecią globalną, dla tego gigantyczny szacunek i ocean satysfakcji! A przy okazji
- okładka ta mogłaby spokojnie stanowić
logo Trybuny. Bardzo celne tropy! Rekomendacja?
Bez cienia wątpliwości pozostajemy przy high.
Fire! Orchestra Ritual
(Rune Grammofon, 2016)
Orkiestra Ogniowa
to rozbudowana personalnie wersja noisowo-rockowego pomysłu Matsa Gustafssona -
Fire! Rytuał zaś, to trzecia edycja
płytowa. Na deskach stockholmskiego studia aż 21 osób, mniej lub bardziej
znanych muzyków skandynawskich (z wisienką na torcie w postaci portugalki
Susany Santos Silvy!). Muzycznie biegamy wg wyraźnie wyznaczonego toru
rytmicznego (to rock!!!), który podawany tak przeludnionym aparatem ludzkim
brzmi doprawdy potężnie. Wszystko inkrustowane jest drobnymi popisami solowymi, podczas których przez ułamki sekund możemy przypomnieć sobie, że grają tu… jednak
wytrawni muzycy improwizujący. I mógłbym w tym momencie zacząć długi proces
narzekania, wychodząc z punktu widzenia fana, który oczekuje więcej. Ale w
sumie po co…
Ritual po
prawdzie…. bardzo mi się podoba. Być może to jedna z bardziej komunikatywnych i
fajnych w odbiorze płyt, jakie trafiły na majową zbiorówkę. Można potańczyć,
można pozdzierać gardło, można usłyszeć prawdziwie metalową gitarę, a w końcu
silnie zachwycić się wokalnymi popisami dwóch panien (pań?) – Mariam i Sofii –
które po prostu pięknie i niezwykle dynamicznie śpiewają (co zresztą udanie
koreluje z ekspresyjną muzyką, konstruowaną przez pozostałą dziewiętnastkę
muzyków). Te śpiewy, te czupurne i lekko psychodeliczne wokale śmiało przywołują
w mojej pamięci debiut Return To Forever
Chica Corei sprzed ponad 40 lat. Ale jazda!!!
Z czystej przekory pozostaję przy rekomendacji middle, ale ze zdecydowaną zieloną
podpórką!
Marilyn
Crispell/ Erwin Ditzner/ Sebastian Gramss
Free Flight (Fixel Records, 2016)
Richard
Poole/ Marilyn Crispell/ Gary Peacock In
Motion (Intakt Records, 2016)
Na koniec naszej nieco rozgadanej zbiorówki majowej, dwa
tria fortepianowe, czyli ekspozycje leżące na ogół niezwykle daleko od - z pozoru nieograniczonych - pokładów mojej muzycznej atencji. Skoro jednak w odtwarzaczu wylądowały dwie
rejestracje z udziałem dawno niesłyszanej, wspaniałej amerykańskiej pianistki,
Marylin Crispell, to nie możemy ich nie podsumować kilkoma choćby zdaniami.
Historia muzyki improwizowanej nigdy nie zapomni Marylin lat
jej cudownego terminowania w genialnym kwartecie Anthony Braxtona (1983-1995).
Czyni ją to absolutnie nieśmiertelną, przynajmniej
na polu zainteresowań Trybuny.
Pierwsze z nagrań jest koncertową
okolicznością, zrealizowaną w Niemczech w listopadzie 2010r., drugie zaś okazją studyjną, poczynioną w
Stanach ciągle Zjednoczonych, w listopadzie 2014r. Muzycy
towarzyszący Crispell w obu incydentach, z mojego punktu widzenia, zdają się
dalece nieistotni, choć nazwisko takiego Gary’ego Peacocka mówi nam przecież
wiele. Zresztą duch tria Keitha Jarretta, który wyniósł nudę do rangi sztuki
jakieś 40 lat temu, istotnie panuje nad drugą z omawianych tu płyt. Pozwólcie
zatem, że komentowanie In Motion zakończę
na tym epitecie.
Zdecydowanie mniejszą stratą czasu jest słuchanie, czy wręcz
zasłuchiwanie się we Free Flight – w
każdym razie tytuł, jak najbardziej stosowny. Niespełna 50 minutowy zapis
naprawdę udanego koncertu, pokazujący dobitnie, jak Crispell świetnie radzi
sobie w dalece swobodnej, acz kameralnej i wyczulonej na pojedynczy dźwięk,
improwizacji. I rzadka cecha u pianisty w formule free – umiejętność operowania ciszą, zaniechaniem, oczekiwaniem na
ruch współpartnera. Mam nieodpartą ochotę na skromne high, wszakże z lekką podpórką middle.