Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

sobota, 28 maja 2016

Gjerstad, Dragdör, LUME, Frith, Malaby, Starlite Motel, Daisy, Reed, Swell, Kaiser, Fire! Orchestra, Crispell – …2016 jednak trwa, czyli zbiorówka majowa


Rok 2016 bezczelnie trwa, muzycy sceny improwizowanej tworzą nutki na potęgę, zatem jest na czym codziennie zawiesić ucho. Dla niektórych stanowi to przy okazji wystarczający powód do plecenia opowieści o przewadze urody nad mądrością, stymulujące chęć posiadania zmaterializowanej formy dźwiękowej tychże muzycznych prokreacji. O tak! są tacy, którzy wciąż wydają pieniądze na muzykę, co więcej – na ich niezwykle poręczną formą kompaktową!

Wasz Autor, z pomocą rubryki Odsłuchy Premierowe – wstępne rekomendacje, smaga te wszystkie nowe produkcje bardzo ograniczoną paletą kolorów, poczynając od krwiście czerwonego low (słabizna!), poprzez swojską żółć middle (takie sobie…), aż po kojącą zieleń high (jest dobrze!).

Tegoroczny maj, jak i cały 2016 rok, nieźle wywija, także w aspekcie kalendarzowym – niespodziewanie mamy w nim drugi już długi weekend! Podczas pierwszego z nich popełniłem tzw. zbiorówkę kwietniową, dziś zatem czas – co oczywiste – na zbiorówkę majową. Czyli wszystko to, co trafiło do moich odtwarzaczy w trakcie ostatnich czterech tygodni, niech stanie na baczność! Będziemy stawiać cenzurki!!!


Frode Gjerstad Trio  Steam In The Casa (PNL Records, 2016)

Frode Gjerstad i jego norweska edycja tria (Strom, Nilssen-Love) w nieustannej podróży. W ostatnich latach była i Japonia, i Rosja, i USA (co wynika choćby z listowania miejsc, gdzie trio rejestrowało koncerty, wydawane później na płytach). Tym razem pora na Kanadę i jedno z ulubionych miejsca do grania Frode’ego – Casa Del Popolo w Montrealu. Spotkanie bardzo świeże, bo z końca listopada ubiegłego roku.




Ta dźwiękowa pocztówka z podróży przynosi niewiele ponad 37 minut muzyki (ewentualne dłużyzny szybko zatem zyskały status delated files), podzielonej na pięć zgrabnie zatytułowanych opowieści. Panowie znają się jak łyse konie, zatem jakość interakcji, wewnętrznej chemii i uzasadnionej działaniem w grupie synergii - na poziomie zdecydowanie ponadprzeciętnym. Choć osobiście, w tej trzyosobowej zabawie w stosunkowo swobodną improwizację, ciągle oczekiwałbym więcej od kontrabasu Jona Rune Stroma. Po prawdzie lokalna edycja tria Gjerstada bardziej rwała mi trzewia, gdy za struny podobnego instrumentu szarpał jego poprzednik, Oyvind Storesund (choćby na genialnym St. Louis).

I ciekawy przyczynek do bogatego już zbioru opowieści o losach muzyka w trasie – na lotnisku uszkodzeniu ulega ulubiony saksofon altowy Gjerstada (strata w postaci trzech dolnych „piór”). Próby na pożyczonym sprzęcie nie satysfakcjonują muzyka – postanawia grać na uszkodzonym. Efekt końcowy zadowala zarówno jego, jak i tych, którzy słyszą dokumentację dźwiękową na udanym kompakcie, który bezdyskusyjnie znaczymy mocno zielonym high.


Dragdör  Escape Velocity (Self Released, 2016)

A teraz skromna wycieczka w nieznane…Muzycy, których personalia są mi całkowicie obce, chyba młodzi (tak wychodzą na fotach), prawdopodobnie z niemieckiego obszaru językowego i formacja o kapitalnie brzmiącej nazwie Dragdör. Ingo Weiss na saksofonach  i żywej elektronice, Alexander Holtz na analogowych syntezatorach, Leon Lissner na kontrabasie i Kuno Wagner na perkusji. Płyta wydana własnym sumptem, na której pomieściła się opowieść w trzech częściach.




Wyjątkowo nieśpieszna to opowieść, za to twardo osadzona na rdzeniu sekcji, która rżnie rzeczywistość studyjną na nierówne części. Kilka szumiących kabli, interesująco mutowany saksofon, analogowy sound klawiszy – wszystkie te dźwięki plotą na tle owego rdzenia pajęczynę małych wojenek improwizacyjnych. Warto się wgryźć w tę zabawę i absolutnie nie odpuszczać po pierwszym podejściu (być może dość trudnym). Muzycy bezczelnie drwią sobie z naszych przyzwyczajeń i zbyt prostych skojarzeń. Sporo tu zaskoczeń i nieoczywistych pomysłów. No i ta fantastyczna okładka. High bez dyskusji!


LUME (Lisbon Underground Music Ensemble) Xabregas 10 (Clean Feed Records, 2016)

Pozostajemy w strefie dużego niedoinformowania, albowiem także nazwiska muzyków, którzy sformowali Zespół Muzyki Podziemnej z Lizbony, niewiele mówią Waszemu Autorowi. Może niektóre wydają się nieco znajome, ale chyba spotykamy tu jedynie młodszych braci i takież siostry (imiona jakoś mniej pasują do nazwisk).
Cztery zatytułowane historie prezentuje nam naprawdę rozbudowany aparat wykonawczy – aż szesnastu muzyków, którzy dzierżą w swych upoconych dłoniach 3 trąbki, 3 puzony, 5 saksofonów, flet, klarnet, a do tego bardzo elektryczna, trzyosobowa sekcja. Xabregas 10 zarejestrowano na festiwalu lizbońskim Jazz Em Agosto dwa lata temu.




Bardzo dynamiczna to muzyka, mocno tkwiąca w aspekcie rytmicznym w prostych metrach, charakterystycznych dla muzyki rockowej, czy mniej zobowiązującego fussion. Wszakże gigantyczna sekcja dęta robi swoje i nie pozwala, byśmy stracili zapał do tej produkcji. Całość jest dość precyzyjnie zaaranżowana, przestrzeni na improwizacyjne szaleństwa nie za wiele, ale bardzo sprawnie tupie się przy tej muzyce nogą i ma się nieodpartą chęć, by zrobić coś pozytywnego dla umęczonego świata codziennego. A i trzy kwadranse koncertu mijają w mgnieniu oka, zwłaszcza w kontekście niezwykle szalonego i hałaśliwego finału.

Mimo gigantycznej sympatii dla Lizbony i wszystkiego, co jej dotyczy, pozostajemy przy rekomendacji middle, przy okazji mając nadzieję na uczestnictwo w tegorocznym Jazz Em Agosto (psssst!).


Fred Frith/ Darren Johnston  Everybody’s Somebody’s Nobody (Clean Feed Records, 2016)

Weteran rockowej awangardy, gitarzysta Fred Frith nigdy nie stronił od grania muzyki swobodnie improwizowanej, także w kooperacjach z bardziej wymagającym sortem improwizatorów (by przypomnieć Anthony Braxtona). Szczególnie w bieżącej dekadzie nie brakuje ambitnych duetów z jego udziałem (Lotte Anker, Barry Guy, John Butcher – cytuję z pamięci). Tym razem randka we dwoje z amerykańskim trębaczem Darrenem Johnstonem. Z tym ostatnim zetknąłem się przy okazji tria Spectral, gdzie wpuszczony pomiędzy tygrysie saksofony Dave’a Rempisa i Larry’ego Ochsa, spokojnie daje sobie radę (dwie edycje, które warte są kilku ciepłych słów na Trybunie – zapewne niebawem).



Na krążku dla portugalskiego Clean Feed, Darren gra czystym tonem, nie stosuje amplifikacji, zatem zdany jest w żmudnym procesie improwizacji wyłącznie na własny pomyślunek. Z tym ostatnim – w konfrontacji z delikatnie przynudzającym na gitarze elektrycznej Frithem – nie jest niestety najlepiej. Na płycie o nieco pokracznym tytule mamy aż jedenaście zwartych, acz niegalopujących dokądkolwiek opowiastek, ale nawet w tych dość krótkich interwałach, muzycy nie są mnie w stanie porwać, ani czymkolwiek, choćby na moment zachwycić. Frith, jak to bywa często w jego improwizacjach, wydaje się dość przewidywalny, Johnstone zaś chyba nie do końca ma pomysł na ten duetowy eksces. Rockowiec szuka uparcie rytmicznej bazy, a jazzman pretekstu do improwizacji. Rzadko ich wysiłki odnajdują punkty wspólne. Rekomendacja zatem nie może być inna – ledwie middle, mocno pikujące w kierunku low.


Tony Malaby Paloma Recio  Incantations (Clean Feed Records, 2016)

Bardzo jazzowa, nowojorska produkcja z Tony Malabym, jako zasadniczym tytułem wykonawczym. Temu już nie młodemu saksofoniście przypiąłem onegdaj łatkę bardzo kompetentnego rzemieślnika i niech tak już pozostanie. Do kwartetu Paloma Recio zaprosił sprawną sekcję (Opsvik, Waits) i ciekawego gitarzystę z prądem Ben Mondera. Z jego chwilami bardzo nieśpieszną narracją zetknąłem już jakieś dwadzieścia lat temu, gdy jako początkujący fan dźwięków nieoczywistych, z lubością zachwycałem się nowojorską sceną Downtown.




Inkantacje przynoszą cztery fragmenty improwizacji o jasno zarysowanych parametrach i bez zbędnych niedomówień, pozwalają z łatwością przez siebie przebrnąć. Po prawdzie dziwna i nierówna to płyta. Nieznośnie swingujące i banalnie serwowane tematy (o zgrozo, bliskie krainie łagodności nieomal!), potrafią przeradzać się w bardzo intrygujące improwizacje, zwłaszcza w duecie sax-gitara. Raz potrafią osiągnąć intensywność iście free jazzową, okraszoną naprawdę piorunującymi improwizacjami (Malaby!), innym razem – wykorzystując ową nieśpieszną narrację Mondera – potrafią pięknie odjechać w odmęty, pachnącej odrobiną szaleństwa, smakowitej psychodelii. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć… Mam taki program do cięcia plików muzycznych, może wykroję z trzech kwadransów Incantations jakiś genialny mini longplay! W pełnym wszakże rozmiarze – jedynie middle.


Starlite Motel  Awosting Falls (Clean Feed Records, 2016)

Uwaga, będzie gęsto! Oczywiście mam na myśli ilość dźwięków na centymetr sześcienny czasoprzestrzeni! Kristoffer Berre Alberts - alt i tenor, Jamie Saft – hamondy i moogi, także gitara, Ingebrigt Haker Flaten - basy elektryczne i inne szaleństwa w niskich częstotliwościach, wreszcie Gard Nilssen – perkusja i stosowna elektronika.




Już sama lektura instrumentarium tych czterech muzyków wiele nam powie o tej muzyce. I tak jest w rzeczy samej! Siedem fragmentów opatrzonych tytułami, nagranych studyjnie półtora roku temu. Panowie drapieżnie wydzierają sobie przestrzeń, jest głośno (wbrew tytułowi trzeciego fragmentu, The Art Of  Silence), nie brakuje drobnego przekrzykiwania. Kompletnie nic do powiedzenia nie ma saksofonista (świetnie pasowałby do wszelkich rockowych projektów Matsa Gustafssona!). Zapewne znajdą się tacy, którym adrenalina pójdzie w górę przy takiej dawce emocji. Ja raczej pozostanę na pozycji lekko wycofanej i nie padnę z zachwytu, pozostając przy wstępnej, żółtej rekomendacji (middle), nawet bez spoglądania w kierunku zielonym.


Trio Red Space (Jeb Bishop/ Mars Williams/ Tim Daisy)  Fields Of Flat (Relay Recordings, 2016)

Tim Daisy nie jest może jakimś szczególnie wybitnym perkusistą, ani nadmiernie genialnym improwizatorem, ale z pewnością niebywale ambitny i pracowity to artysta. Nagrywając jedną płytę na tydzień z takim Kenem Vandermarkiem, prowadząc kilka własnych, czasami całkiem udanych projektów, mam też czas, by w ramach prywatnego labelu Relay Recordings bawić się w komponowanie, powoływanie nowych inicjatyw muzycznych, czy korelowanie ze sobą zupełnie przyzwoitego sortu improwizatorów (być może drobny przegląd działań Tima w ramach RR przydałby się na Trybunie).




Przykładem właśnie tych ostatnich działań jest Trio Red Space, gdzie dynamiczne i melodyjne bębnienie Tima (czyli tak, jak lubi najbardziej) stanowi inspirującą bazę dla kolektywnych improwizacji puzonu Jeba Bishopa i tenoru, tudzież sopranu Marsa Williamsa (wydaje mi się, że w tym gronie nie musimy przypominać artystycznego dorobku obu Panów).

Nagranie – jak wiele na RR – dostępne jest jedynie w wersji elektronicznej, a trwa mniej niż dwa kwadranse, zatem cieszyć się winniśmy każdym pojedynczym dźwiękiem. I tak jest – bez dwóch zdań. Williams w formie równie wyśmienitej, jak tydzień temu, na  poznańskim koncercie Switchback, Bishop piłuje aż miło, a Daisy dodaje ognia. Mimo pierwotnych wątpliwości – rekomendujemy na zielono (high!).


Mike Reed’ s People, Places & Things  A New Kind Of Dance (482 Music, 2015)

Mike Reed, częsty bywalec poznańskiego Made In Chicago, to niezwykle aktywny i pracowity muzyk. Jego doskonały tegoroczny koncert na rzeczonym festiwalu (Flesh and Bones), skutkował u mnie osobiście m.in. wejściem w stan posiadania stosunkowo świeżego krążka Nowy Rodzaj Tańca, jego stałego w sumie projektu (przepraszam, nie znam lepszego określenia) – Ludzie, Miejsca i Sprawy. Tak się bowiem składa, że Reed nie zwykł nagrywać płyt bez powodu. Tzn. bez jasnego pomysłu na to, o czym ona będzie. Innymi słowy, Mike gra na temat i tego się trzymajmy. Ten akurat przypadek, to pokłosie refleksji, jak naszła Reeda w kontekście śmierci ojca free jazzu, Ornette Colemana. Otóż jego ulubioną płytą tego muzyka jest Dancing In Your Head, skąd inąd doskonała harmolodyczna muzyka do … tańca (druga połowa lat 70.).




A New Kind Of Dance – to zbiór bardzo tanecznych, jazzowych piosenek, zarówno skomponowanych przez Reeda, jak i paru innych, nawet bardziej historycznie zasłużonych (taki Ellington), podanych wszakże bardzo nowocześnie i smakowicie wyimprowizowanych. Bo kolega Reed, przy natłoku różnych mniej lub bardziej szalonych pomysłów, ma także właściwych ludzi do ich realizacji, takich jak choćby Jason Roebke (b) i Greg Ward (as). Obu panów miałem okazję podziwiać na tegorocznej edycji festiwalu MIC i dałem temu wyraz w poprzednim poście Trybuny. Tu odnajdziemy także choćby Matthew Shippa, który zgrabnie dynamizuje swoim fortepianem kilka fragmentów płyty.

Oczywiście ta taneczna propozycja Mike’a Reeda nie zrewolucjonizuje współczesnej sceny jazzowej, ba, nawet nie doczeka się u mnie zielonej rekomendacji, ale słucha się jej wyśmienicie, zwłaszcza w aucie, np. w trakcie dramatycznego korka, który do niczego konstruktywnego nie prowadzi. Czyli mocne middle, jakkolwiek!


Steve Swell Kanreki: Reflection & Renewal (Not Two Records, 2015)

Dziwna to płyta - nie do końca zrozumiały zamysł wydawcy i wybór nagrań muzyka. Trochę jakby Steve Swell, nasz ulubiony free jazzowy puzonista i stały uczestnik edytorskiej inicjatywy Marka Winiarskiego - Not Two Records, wygrzebał z szafy (komputera) zapomniane nagrania, których nikt do tej pory nie chciał wydać, a następnie dotargał je do Krakowa, celem umieszczenia na płycie.

Na dwóch dyskach znalazło się aż siedem różnych okazji, tak koncertowych, jak i studyjnych, powstałych w latach 2011-14. Na liście płac - aż 18 muzyków. W sumie why not? Jedyny mój problem z tym wydawnictwem jest w sumie taki, że trudno je pochłonąć na raz i to wcale nie dlatego, że muzyka jest jakaś szczególnie trudna. Diabeł tkwi w ogromnym rozrzucie stylistycznym poszczególnych nagrań (od ostrego free, przez nudnawy mainstream, po kameralistyczne zabawy na improwizujący kwartet klarnetów, wreszcie surowe i piękne free improvisation), a także w sposobie ich segregacji.




Kanreki zaczyna się ponad półgodzinnym, koncertowym hałasem, jaki wygenerował kwartet Dragonfly Breath (znany ze studyjnej rejestracji, także Not Two). Jeśli przetrwamy ten interwał, wiedzmy, że wszystko, co najgorsze, jest już za nami -  a dalej będzie tylko lepiej, a nawet chwilami wspaniale!

Pominę może drobny kwintet z udziałem Kena Vandermarka i Magnusa Broo, bo siedmiominutowy pasus nie daje w ogóle pojęcia, czym to spotkanie mogłoby być.
Od trzeciego fragmentu Kanreki, ostro wkraczamy w świat kameralistyki i wolnej improwizacji. Najpierw, wspomniany już wcześniej, kwartet klarnetowy (Swell w roli dyrygenta), potem smakowity duet puzonu z wokalistą (Thomas Buckner). Drugi dysk, to już prawdziwe perły. Zaczynamy od drobnego incydentu na puzon solo. Zaraz potem wyśmienite trio – Steve Swell, Fred Lonberg Holm (c), Guillermo Gregorio (cl) - w aż trzech fragmentach koncertowych. Wreszcie na koniec niemniej frapujący kwintet na puzon, alt i instrumenty strunowe. Miód!

Reasumując – trudno ocenić ten krążek jako całość. Początek w oczywisty dla mnie sposób mieni się wieloma odcieniami czerwieni (low!), potem lekko przechodzimy przez spektra koloru żółtego (middle!), by pod koniec dysku pierwszego śmiało wkroczyć w obszar zieloności (high!). Cały drugi krążek mieni się tą barwą okrutnie. Kanreki to materiał na co najmniej dwa samodzielne krążki. Czas zatem na prywatną kompilację tych nagrań. Nawet mój starodawny komputer winien dać sobie z tym radę.


Chris Cogburn/ Henry Kaiser/ Steve Parker/ Damon Smith  Nearly Extinct (Balance Point Acoustics, 2016)

Spotkanie czterech muzyków, poczynione zdecydowanie w celu uprawiania swobodnej improwizacji, opatrzone zostało w procesie edytorskim tytułem Nearly Extinct. Gitarzysta Kaiser jest osobą, z którą nawet początkujący fan muzyki improwizowanej musiał się choć raz zetknąć. Podobnie rzecz się ma z kontrabasistą Damonem Smithem (tu: amplifikuje swój instrument). Trochę inaczej sprawa wygląda w przypadku pozostałych uczestników tego spotkania. Z perkusistą Chrisem Cogburnem, mimo bardzo kowbojskiego nazwiska, spotykam się raczej po raz pierwszy, podobnie jak z puzonistą Steve’em Parkerem.




W trakcie studyjnego spotkania w Texasie, muzycy zrealizowały siedem improwizacji, które po opatrzeniu stosownymi tytułami wylądowały na srebrnym na krążku wydawnictwa Balance Point Acoustic (wydaje trochę nagrań Henry Kaisera). Wbrew nazwie labelu, zgodnie wszakże z naszą pamięcią, rzeczony Kaiser operuje na gitarze z prądem. Zabawa improwizacyjna jest zwarta, zadziorna, choć zazwyczaj w tempach popołudniowych. Gitarzysta ciekawie ucieka w drobną psychodelię, w czym wtóruje mu sążnisty sound basu – uwaga! oba instrumenty lubią pohałasować i potaplać się w przesterach. Puzonista – subtelny dysonans! - kwili czystym dźwiękiem, stojąc przyczajony pomiędzy membranami ciekawie wibrującej perkusji.

W tym kardynalnie udanym spotkaniu na polu swobodnej improwizacji, niewątpliwie godna uwagi jest … okładka płyty, którą uznać można za skromny przewodnik po świecie muzyki improwizowanej, zdecydowanie w historycznym ujęciu. Kto rozszyfruje wszystkie terminy bez wspomagania się siecią globalną, dla tego gigantyczny szacunek i ocean satysfakcji! A przy okazji  - okładka ta mogłaby spokojnie stanowić logo Trybuny. Bardzo celne tropy! Rekomendacja? Bez cienia wątpliwości pozostajemy przy high.


Fire! Orchestra  Ritual (Rune Grammofon, 2016)

Orkiestra Ogniowa to rozbudowana personalnie wersja noisowo-rockowego pomysłu Matsa Gustafssona - Fire! Rytuał zaś, to trzecia edycja płytowa. Na deskach stockholmskiego studia aż 21 osób, mniej lub bardziej znanych muzyków skandynawskich (z wisienką na torcie w postaci portugalki Susany Santos Silvy!). Muzycznie biegamy wg wyraźnie wyznaczonego toru rytmicznego (to rock!!!), który podawany tak przeludnionym aparatem ludzkim brzmi doprawdy potężnie. Wszystko inkrustowane jest drobnymi popisami solowymi, podczas których przez ułamki sekund możemy przypomnieć sobie, że grają tu… jednak wytrawni muzycy improwizujący. I mógłbym w tym momencie zacząć długi proces narzekania, wychodząc z punktu widzenia fana, który oczekuje więcej. Ale w sumie po co…




Ritual po prawdzie…. bardzo mi się podoba. Być może to jedna z bardziej komunikatywnych i fajnych w odbiorze płyt, jakie trafiły na majową zbiorówkę. Można potańczyć, można pozdzierać gardło, można usłyszeć prawdziwie metalową gitarę, a w końcu silnie zachwycić się wokalnymi popisami dwóch panien (pań?) – Mariam i Sofii – które po prostu pięknie i niezwykle dynamicznie śpiewają (co zresztą udanie koreluje z ekspresyjną muzyką, konstruowaną przez pozostałą dziewiętnastkę muzyków). Te śpiewy, te czupurne i lekko psychodeliczne wokale śmiało przywołują w mojej pamięci debiut Return To Forever Chica Corei sprzed ponad 40 lat. Ale jazda!!!

Z czystej przekory pozostaję przy rekomendacji middle, ale ze zdecydowaną zieloną podpórką!


Marilyn Crispell/ Erwin Ditzner/ Sebastian Gramss  Free Flight (Fixel Records, 2016)

Richard Poole/ Marilyn Crispell/ Gary Peacock  In Motion (Intakt Records, 2016)

Na koniec naszej nieco rozgadanej zbiorówki majowej, dwa tria fortepianowe, czyli ekspozycje leżące na ogół niezwykle daleko od - z pozoru  nieograniczonych - pokładów mojej muzycznej atencji. Skoro jednak w odtwarzaczu wylądowały dwie rejestracje z udziałem dawno niesłyszanej, wspaniałej amerykańskiej pianistki, Marylin Crispell, to nie możemy ich nie podsumować kilkoma choćby zdaniami.
Historia muzyki improwizowanej nigdy nie zapomni Marylin lat jej cudownego terminowania w genialnym kwartecie Anthony Braxtona (1983-1995). Czyni ją to absolutnie nieśmiertelną, przynajmniej na polu zainteresowań Trybuny.




Pierwsze z nagrań jest koncertową okolicznością, zrealizowaną w Niemczech w listopadzie 2010r., drugie zaś okazją studyjną, poczynioną w Stanach ciągle Zjednoczonych, w listopadzie 2014r. Muzycy towarzyszący Crispell w obu incydentach, z mojego punktu widzenia, zdają się dalece nieistotni, choć nazwisko takiego Gary’ego Peacocka mówi nam przecież wiele. Zresztą duch tria Keitha Jarretta, który wyniósł nudę do rangi sztuki jakieś 40 lat temu, istotnie panuje nad drugą z omawianych tu płyt. Pozwólcie zatem, że komentowanie In Motion zakończę na tym epitecie.




Zdecydowanie mniejszą stratą czasu jest słuchanie, czy wręcz zasłuchiwanie się we Free Flight – w każdym razie tytuł, jak najbardziej stosowny. Niespełna 50 minutowy zapis naprawdę udanego koncertu, pokazujący dobitnie, jak Crispell świetnie radzi sobie w dalece swobodnej, acz kameralnej i wyczulonej na pojedynczy dźwięk, improwizacji. I rzadka cecha u pianisty w formule free – umiejętność operowania ciszą, zaniechaniem, oczekiwaniem na ruch współpartnera. Mam nieodpartą ochotę na skromne high, wszakże z lekką podpórką middle.


poniedziałek, 23 maja 2016

SwitchbackI Chancey! Reed! – chicagowskie dożynki 2016, wersja udana


Trybuna z radością donosi, iż jej Autor nareszcie miał okazje uczestniczyć w koncertach muzyki improwizowanej w swym matczynym Poznaniu!

Okazja chwalebna, albowiem właśnie w miniony weekend odbyła się XI edycja festiwalu Made In Chicago. Impreza to specyficzna i poniekąd wyjątkowa, choć po prawdzie jej idea, a także atrakcyjność przeszła już raczej do historii, zapewne wraz ze śmiercią jej twórcy i animatora dobrej kultury, Wojtka Juszczaka. Choć miasto Chicago należy do bardzo dużych aglomeracji świata współczesnego, trudno wypełniać program festiwalu wyłącznie jej muzykami, przez drugą już dekadę.

Zresztą moja obecność na kolejnych edycjach, już po roku 2010, bywała raczej śladowa. W pamięci tego okresu migoczą mi jedynie dwa genialne koncerty - Henry Threadgilla (2011) i duetu Roscoe Mitchell/ Mike Reed (2013).

Tegoroczne chicagowskie muzykowanie – pomimo powyższych ambiwalencji – pozostawiło wszakże w mojej głowie wyłącznie pozytywne konotacje. Uległ zmianie termin festiwalu (z listopada, który co roku w naszym zacnym kraju obfituje w mnogość podobnych spędów, takich jak Krakowska Jesień Jazzowa, czy wrocławski Jazztopad), trochę zmieniła się formuła (kilka nowych miejsc do grania i słuchania), wreszcie na okoliczność imprezy w programie pojawiły się nazwiska nie tylko muzyków z Chicago.




Pierwszy dzień, nazwany pokrętnie Club Tour, obfitował w cztery koncerty, w czterech różnych miejscach, odbywające się godzina po godzinie. Pomysł na pewno nowatorski, choć w praktyce, po stronie publiczności, praktycznie niemożliwy do realizacji (czyli niech rękę podniesie ten, kto zdołał zobaczyć wszystkie koncerty w całości!). Nie wspomnę już, że na tych, którzy zdecydowali się zobaczyć je wszystkie, grosza nie zarobili lokalni barmani (czas pomiędzy koncertami przyjmował wartości ujemne).

Najpierw solo piano w sklepie z fortepianami (Jeremy Khan był tu tytułem wykonawczym), ale bez udziału Waszego Autora. Zacząłem w Scenie na Piętrze, do niedawna arenie głównej dożynek chicagowskich. Na scenie dwóch stałych uczestników tej zabawy (Harrison Bankhead i Avreeyal Ra), pianista nierozpoznawalnej nacji i korpulentna starsza Pani na tenorze - Julie Wood. W repertuarze evergreeny chicagowskiej historii. Pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia. Hmm…. Chociaż śpiewający przez moment Harrison był na swój sposób uroczy.



Potem już szybki sprint do Dragona (na szczęście jakieś 66 metrów w linii prostej) i bardzo smakowity kwartecik, powołany do życia właśnie na tę okoliczność koncertową. Weteran wielu bojów, jeszcze u boku wspaniałego Sun Ra i jego Arkestry, doskonały waltornista Vincent Chancey zabrał ze sobą na małą klubową scenę trójkę równie kompetentnych graczy – klarnecistę basowego Josha Steina (lat temu dziesięć męczył się w pewnym zupełnie niedanym projekcie Kena Vandermarka, Bridge 61), kontrabasistę Jasona Roebke (znamy się świetnie!) i naszego rodzimego drummera Kubę Suchara (kiedyś wyjątkowy Robotobibok, teraz Mikrokolektyw chociażby). Choć Panowie grali ze sobą pewnie pierwszy i być może ostatni raz, efekt końcowy był bardziej niż wyśmienity. Grająca bardzo melodyjnie waltornia pięknie kreowała przestrzeń dla improwizacji całej czwórki. Doskonale radził sobie Stein (chyba jednak ma na rozkładzie wspólne granie z Chanceyem, bo rozumieli się jak bracia syjamscy), piekielnie precyzyjnie pracowała sekcja. Roebke, wiadomo – klasa światowa, Suchar – nie chciał być gorszy i choć nie miał wiele okazji, by pograć na swój ulubiony drum’n’basowy sposób, to ani na moment nie pozostawał w tyle za amerykańskimi przyjaciółmi. Godzina minęła w mgnieniu oka i znów trzeba było uciekać na inny koncert!



Tym razem już na stojąco (inni byli szybsi!), w sporym tłumie, w pewnej odległości od sceny (szczęśliwie wzrost mam ponadprzeciętny i coś widziałem). Na scenie klubu Las (kompleks Off Garbary!) kwartet, który miłośnicy rasowego free jazzu znają z jednej płyty wydanej w tutejszym Multikulti, czyli Switchback. Międzynarodowe towarzystwo, mieszanka krwi niemieckiej, wschodnio i środkowoamerykańskiej, a także polskiej. Sekcja Klaus Kugel – Hilliard Greene zabiła nas swoimi kompetencjami na niejednej już płycie absolutnie modelowego free. Mars Williams – torpeda o wzroście siedzącego psa *) – to postać niewymagająca referencji, przy okazji pierwszy saksofonowy współpartner Kena Vandemarka w jego epokowym The Vandermark 5. Muzyk, który fonograficznie nie ujawnia się światu zbyt często, nad czym winniśmy nieustannie ubolewać. Wreszcie Wacław Zimpel, mimo wciąż młodego wieku, po prawdzie już ikona polskiej muzyki improwizowanej. Płyta wydana dwa lata temu, nagrana została w okolicznościach koncertowych i muzyka na niej zawarta już wtedy kipiała nieprawdopodobną energią. Spotkanie piątkowe, energetyczność tą zmultiplikowało po wielokroć. Ogromna chemia na linii Williams – Zimpel niesie ten kwartet naprawdę wysoko, czemu bardzo sprzyja dosadność i korpulentność sekcji. Doskonały koncert. I ciekawa refleksja osobista: w wielu ujawnieniach muzycznych Zimpela, brakuje mi nieco energii i ekstrawertyki. Tu, w switchbackowej konwencji, czuję jej tyle, że wszelkie ambiwalencje rozpływają się w obłokach ich absurdalności. Prawdziwy wulkan klarnetu!



Festiwalowa sobota, to dwa koncerty w Sali Wielkiej lokalnego CK Zamek. Osobiście pofatygowałem się na pierwszy z nich. W zapowiedziach wyglądało to dość groźnie - Flesh and Bone. Po pierwsze będzie to projekt (uff), po drugie na temat konfliktów rasowych ze słowem mówionym (matko, ratuj!), po trzecie w sumie aż oktet muzyków, zatem pewnie dużo nutek na pulpitach i ogrom bezczelnej zadumy. Rzeczywistość okazała się zdecydowanie bardziej przyjazna. Ośmiu muzyków – fakt, w tym dwóch operujących jedynie głosem, po części mówionym – fakt, pięciolinie na pulpitach – fakt, ale efekt całości… naprawdę zaskakujący. Cztery dęciaki, w tym wczorajszy bohater Josh Stein i inny, znamy nam z tego festiwalu, świetny alcista Greg Ward, na kontrabasie znów Jason Roebke, a na perkusji lider i pomysłodawca całego zamieszania, Mike Reed. Plus dwóch spokenwordowców - pierwszy z nich, czarnoskóry, w niedbale zapiętej koszuli, także śpiewający, drugi recytujący tekst w tempie karabinu maszynowego, biały gangsta rapper z trudniejszej dzielnicy. Dynamiczna, jazzowa, rzekłbym nawet freejazzowa propozycja, poparta świetnymi improwizacjami, częściej w podgrupach niż solowymi. Słowo mówione nienachalne i świetnie (aktorsko) podane, doskonale skorelowane z bardzo konkretnym, świetnie zagranym materiałem muzycznym. Choć mnóstwo elementów tej niebywałej układanki było zaplanowane, czy zaaranżowane, cały koncert aż kipiał energią. Muzyka była tak dobra, że… po prawdzie darowałem sobie odbiór werbalny dzieła (dodam jedynie, że ani przez moment nie zdał mi się pretensjonalny). Po godzinie i paru minutach pozostało tylko wstać i ostro bić brawo. Co też uczynili wszyscy.

Niedziela, to koncerty plenerowe w mieście. Myślę, że było interesująco.

Podziękowania dla Piotra za piątkowe współuczestnictwo i czujną opiekę!


*) Niech mi Mars wybaczy ten drobny epitet. Zaciągnąłem go z określenia, jakim obdarowany został kiedyś przez Hirka Wronę w radiu publicznym, niedawno zmarły Prince. Panowie mają/ mieli podobny wzrost.
**) fotografie ubarwiające relacje z festiwalu ze strony wydawcy płyty Switchback

piątek, 20 maja 2016

Dudu Pukwana/ John Stevens – Mbizo Radebe: Strzelali, by zabić!


Nieznane są dokładne okoliczności śmierci Johnny’ego Mbizo Dyaniego. Niewątpliwe fakt ów miał miejsce 24.10.1986 roku w Berlinie,  w niedługi czas po koncercie. Niewątpliwie śmierć nastąpiła nagle. Nieudokumentowany jest fakt udziału sprawczego osób trzecich w tym wydarzeniu.

W niespełna trzy miesiące później Dudu Pukwana i John Stevens spotkali się w The Glass Trap w Middlesex i zarejestrowali materiał muzyczny, poczyniony w hołdzie zmarłemu przyjacielowi. Płytę zatytułowali: (Mbizo) Radebe – They Shoot To Kill (Strzelali, by zabić). Zatem - wiedzieli więcej.  A ponieważ od lat już nie żyją, ewentualną wiedzę detektywistyczną zabrali ze sobą do grobu *).

Szczęśliwie, całkiem już współcześnie, Wasz Autor wszedł w posiadanie tego krążka i pragnie w tym miejscu podzielić się wrażeniami z odsłuchu. Kupiony na aukcji internetowej format CD,  po prawdzie jest jedynie cdr-em, ale za to ładnie wydanym (z okładką winyla, nie zaś edycji kompaktowej). A dokumentacja zdjęciowa kilku edycji nagrania ze stycznia 1987 roku niech ubarwi dzisiejszą opowieść.




Mbizo Radebe

Spotkanie Dudu i Johna zaowocowało 55 minutową rejestracją w dwóch częściach. Pukwana zaczyna na pianie, by potem pięknie snuć na alcie (a chwilami na sopranie) zwartą opowieść, niepozbawioną szorstkości i konstruktywnych kantów. Wtóruje mu na pełnym, jazzowym zestawie perkusyjnym Stevens, kreśląc zmyślne synkopy. Mimo, iż muzyka jest dość swobodnie improwizowana, całość zdecydowanie trzyma rytm i nie wpada na jakiekolwiek mielizny. John w tle delikatnie wokalizuje, a pod koniec części pierwszej sięga po swoją mini-trąbkę, nie przestając grać na perkusji (stopa trzyma rytm!). Dudu dobrze odnajduje się w tak wolnej formule muzykowania, choć to być może jego jedyne nagranie w takiej konwencji. W połowie drugiej części, sięga po swój kolejny niewątpliwy atut w postaci mocnego, głębokiego głosu (jakże pięknie skalującego na typowo afrykański sposób). JD! JD! JD! Mbizo! - mantrycznie zawodzi, przywołując ducha zmarłego przyjaciela (Mbizo – po polsku „tak się nazywam”). W wokalne popisy, Dudu wplata także bardzo rytmiczne piano. Piękny fragment! Na finał dostajemy stosowne wyciszenie z odrobiną zadumy.


Inne historie

Zupełnie przy okazji spotkania z duetem Pukwana/ Stevens, dokonałem drobnego przeglądu swojego stanu posiadania, jeśli chodzi o dokonania muzyczne emigrantów z Republiki Południowej Afryki, którzy ponad pół wieku temu, uciekając ze szponów apartheidu, trafili do Europy i trochę w niej muzycznie namieszali. Kilka skromnych rekomendacji i drogowskazów dla poszukiwań na własną rękę, już teraz.

Muzycy z południa Afryki trafili do Europy w roku 1964 (okazja, to Festiwal Jazzowy w Antibes) i zostali w niej na lata, by nie rzec – na zawsze. Tworzyli oni wówczas grupę o nazwie The Blue Notes, którą zresztą uważa się za pierwszy w pełni zintegrowany afrykański jazz band. Personalnie byli to: Mongezi Feza (trąbka), Dudu Pukwana (saksofon altowy), Nikele Moyake (saksofon tenorowy), Chris McGregor (piano), Louis Moholo-Moholo (perkusja) i Johnny Dyani (bas). W sumie jedynie tenorzysta nie zapisał się szczególnie dobitnie w historii europejskiego jazzu/ free jazzu (nic nie nagrał pod własnym nazwiskiem, ale i życie zakończył ledwie dwa lata po przybyciu na stary kontynent).



The Blue Notes przez lata ewoluowało pod względem osobowym, a główna przyczyna tego stanu rzeczy była niestety dość makabryczna. Feza umiera już roku 1975, ledwo dożywając 30-i, Dyani dekadę później, niedługo po 40. urodzinach. Pukwana i McGregor szczęśliwie przekraczają 50-ę, ale i tak u progu lat 90. ubiegłego stulecia z całego zestawu The Blue Notes przy życiu pozostaje jedynie Moholo (i szczęśliwie jest tak do dziś).

W dokumentowaniu nagrań muzyków południowoafrykańskich specjalizuje się angielskie wydawnictwo Ogun Records. Prawie cała spuścizna muzyczna The Blue Notes jest obecnie dostępna w formacie CD i bywa w sklepach, a już na pewno w sieci. W 2008 roku Ogun opublikował pięciopłytowy box The Blue Notes The Ogun Collection, zawierający wszystkie wcześniej opublikowane nagrania (w tym także koncert z Antibes z 1964r.!). A w roku 2012 kolekcję powyższą uzupełniła rejestracja koncertu z Belgii, z lipca 1979r. - Before The Wind Changes.




Kontakty Johna Stevensa z tą grupą muzyków były częste, a ich początek miał miejsce już wiosną 1966r., gdy John na moment zastąpił w The Blue Notes Louisa Moholo (rejestracja radiowa dla World Service Broadcast). Jeszcze tego samego roku razem z Fezą Stevens gra w zespole Johna Tchicaia. Trzy lata później przez kilka miesięcy stałym członkiem Spontaneous Music Ensemble zostaje Johnny Dyani, który m.in. uczestniczy w nagraniu kompozycji Oliv (obecnie dostępna na płycie SME Oliv & Familie, Emanem 2014). W tymże samym roku Dyani gra także koncert w ramach formacji Amalgam, a Mongezi Feza uczestniczy w publicznych wystąpieniach SME oraz koncertuje w duecie ze Stevensem. W latach 1982-86 Dyani razem ze Stevensem i Frode Gjerstadem tworzą wyjątkową formację Detail (na dużą opowieść o tej grupie zapraszam na Trybunę niebawem). Po śmieci tego pierwszego, wraz z Pukwaną – obok płyty, która jest głównym przedmiotem tej opowieści - Stevens animuje także formację Fast Colour, która przez wiele miesięcy koncertuje z programem Tribute to Johnny Mbizo Dyani (po tym wydarzeniu pozostaje płyta Fast Colour, Loose Torque).




Szczególną postacią w tym gronie był pianista i kompozytor Chris McGregor (dodajmy, jedyny biały muzyk The Blue Notes). Jego najbardziej znaną formacją był duży skład Brotherhood Of  Breath, w nagraniach której, na przestrzeni dwóch dekad, przewinęła się cała śmietanka europejskiego i światowego free. Polecam szczególnie koncert z Tuluzy, dostępny pod tytułem Procession (Ogun, LP 1978, CD 2013), z udziałem m.in. Evana Parkera. Tenże Parker - także Barre Philips i John Surman - nagrywali pod egidą Septetu McGregora już w drugiej połowie lat 60. – dowodem doskonała, free jazzowa petarda Up To Earth (Fledg’ling Records, 2008). Równie krwiste jest wydawnictwo The Chris McGregor Group Very Urgent (Polydor, LP 1968, CD m.in. Soundvision 2013), w którym uczestniczy prawie cały skład The Blue Notes, uzupełniony o saksofonistę Ronnie Beera.

Wracając do Johnny’ego Dyaniego… Z tego grona był chyba najbardziej utalentowany i skory do czynienia wydawcy szansy na … komercyjny sukces, oczywiście w jazzowym, mainstreamowym wydaniu. Bardzo melodyjna gra na kontrabasie, duża łatwość i umiejętność pisania zgrabnych kompozycji, powodowała, że Dyani łatwo realizował proces od nagrania do wydania. Na przełomie lat 70. i 80. kilka lat spędził w Szwecji i wydał sporo całkiem dobrych jazzowych płyt dla świetnie znanego, np. na łamach takiego Jazz Forum, duńskiego SteepleChase Records. Do uważnej lektury polecam szczególnie nagrania kwartetowe – w tym prawdziwą perłę Song For Biko (1979, z Donem Cherrym i Dudu Pukwaną), a także Mbizo (1982, także z Pukwaną). Warto też pamiętać, iż znacznie wcześniej – jesienią 1972r. – Dyani koncertował z triem Music For Xaba, skład którego uzupełniali Mongezi Feza i turecki perkusista Okay Temiz. Muzycy pozostawili po sobie trzy czarne krążki (Music For Xaba Vol. 1 & 2, Rejoice).




Na stronie epatującej znaczącymi produkcjami światowego free jazz/free improv ostatnich 50 lat, wskazywanie kim jest i czego dokonał doskonały perkusista i perkusjonalista Louis Moholo-Moholo, byłoby co najmniej nie na miejscu. Wszakże z interesującego nas dziś punktu widzenia, warto przywołać formację Viva La Black, gdzie w towarzystwie młodszych i mniej znanych kolegów z Afryki Południowej, Moholo kultywuje free jazz oparty o skale i harmonie zaczerpnięte z ziemi mu ojczystej. Myślę tu np. o winylu o Viva La Black (Ogun, 1988). W przebogatym dorobku Moholo koniecznie trzeba zarekomendować jeszcze przynajmniej dwie pozycje, choćby dlatego, że zostały one poczynione przy wydatnym udziale Evana Parkera – kompilacja dwóch winyli na podwójnym CD: Louis Moholo-Moholo Septet/ Octet Bra Louis/ Spirits Rejoice (Ogun, 2006), a także genialny kwintet Louis Moholo/ Evan Parker/ Pule Pheto/ Gibo Pheto/ Barry Guy Bush Fire (Ogun, 1996).

Na sam koniec pozostał nam jeszcze współbohater dzisiejszej opowieści, alcista (a także okazjonalnie pianista i wokalista) Dudu Pukwana. Jego nazwisko padło już dziś tyle razy, że może ograniczę się do wskazania dwóch formacji, które niezwykle głęboko osadzone były w muzyce afrykańskiej, tak pod względem melodyki, jak i jej niebywałej taneczności. W latach 70. była to grupa Spear, którą winni znać pełnokrwiści wyznawcy kultu Johna Stevensa, bo to on właśnie uczestniczył w nagraniu winyla Flute Music (Caroline, 1975). W kolejnej dekadzie taneczną muzykę jazzową w skalach afrykańskich, Pukwana realizował w grupie Zila. Pozostały po niej m.in. dwa urocze, czarne krążki – Sound Zila (Jika Records, 1981) i Zila 86 (Jika Records, 1986).




Dedykacja końcowa

Na początku stycznia 1992r. Louis Moholo-Moholo zorganizował koncert na cześć swoich zmarłych przyjaciół z Afryki, w tym w szczególności kolegów z The Blue Notes. Na tę okoliczność zawiązała się szczególna formacja - The Dedication Orchestra, a w jej skład weszli doprawdy wszyscy znaczący muzycy ówczesnej, improwizującej sceny brytyjskiej (i nie tylko). Dokument fonograficzny tego spotkania odnajdziecie pod tytułem: The Dedication Orchestra Spirits Rejoice (Ogun, 1992). Na dołączonych fotografiach piękna dedykacja Louisa i lista uczestników spotkania.




*) Prawda historyczna jest trochę mniej spektakularna. Dyani zmarł z powodu niedoczynności wątroby (hepatitis), jakkolwiek nagle. Z tego samego powodu życie zakończył także Dudu Pukwana. Czy te wypadki wynikały z „trybu” życia muzyków, niech pozostanie tajemnicą, dodatkowo zupełnie nieistotną, z dzisiejszego punktu widzenia. Co do tytułu samej płyty: nazwisko Radebe jest dość popularne w Afryce Południowej, zatem być może odniesienie się do niego w kontekście tytułu i strzelania, by zabić miało bardziej metaforyczny wydźwięk i było jedynie protestem muzyków przeciwko apartheidowi, który w momencie powstania nagrania miał się w tamtym kraju całkiem dobrze.

Redagując ten przypis posiłkowałem się pamięcią Frode Gjerstada (Thanx Frode for your good memory!!!).



wtorek, 17 maja 2016

Anthony Braxton – nadprodukcja echa w lustrzanym domu


O idei muzyki tworzonej nie tylko przez żywe instrumenty, ale także podłączone do nich odtwarzacze z gotowymi plikami muzycznymi, czyli Echo Echo Mirror House Music, pisałem już na tej stronie dwukrotnie.

Pamiętamy zapewne świetnie, iż Anthony Braxton, jeden z najwybitniejszych współczesnych muzyków improwizujących, chciałby kiedyś posłuchać wykonania wszystkich swoich kompozycji…. jednocześnie. Idea EEMHM pcha go w tym kierunku.

Parę tygodni temu omówiłem dwie płyty wydane z taką właśnie muzyką. Jedna na duży skład (Echo Echo Mirror House (NYC) 2011), druga na standardowy septet Braxtona (Echo Echo Mirror House, Victoriaville, 2011), z którym realizuje on swoje szalone pomysły muzyczne od wielu już lat. Recenzując te pozycje prosiłem o odrobinę cierpliwości, sugerowałem odpowiedni poziom zaangażowania w trakcie odsłuchu.

Teraz trafia do nas kolejne wydawnictwo z „lustrzaną” muzyką, tym razem wydane nie przez macierzysty New Braxton House, ale nowojorski Firehouse 12 Records (nota bene, label powstały dekadę temu, w celu wydania … dziewięciopaku Braxtona z jego koncertowymi nagrania dużego składu 12+1).




A zatem dziś w naszej opowieści trzypłytowy zestaw 3 Compositions (EEMHM) 2011. Ciągle pozostajemy – zauważmy - w tymże samym 2011 roku. Na scenie klubu Firehouse 12 sami znajomi – Taylor Ho Bynum (kornet, flugelhorn, trąbko-puzon), Mary Halvorson (gitara), Jessica Pavone (skrzypce i wiola), Jay Rozen (tuba), Aaron Siegel (perkusja, wibrafon), Carl Tesla (kontrabas, klarnet basowy) i oczywiście sam Braxton (saksofony - alt, sopran i sopranino). Rzecz jasna, każdy z muzyków podłączony jest do ipoda (albo… odwrotnie), na którym zapisano – być może – cały, blisko 50-letni dorobek artystyczny Braxtona. Na warsztacie kompozycje 372, 373 i 377 (każda, trwająca blisko godzinę, wypełni po jednym dysku).

Nowojorski klub Firehouse, to nie jest miejsce, w którym nadmiar dźwięków dobrze radzi sobie w czasoprzestrzeni. Ich mała selektywność, to zdecydowanie pierwsze wrażenie płynące z odsłuchu koncertującego Septetu. Implikuje ona zresztą ważny aspekt całego przedsięwzięcia. Oto bowiem słuchacz przez większą część koncertu ma ogromny problem z rozróżnieniem, który dźwięk jest grany na żywo, a który odtwarzany z ipoda. Być może, gdybyśmy nie byli pozbawieni wizji i widzielibyśmy, co się dzieje na scenie, nasza percepcja byłaby lepsza. A tak stoimy pod ścianą, wijąc się konwulsjach dalece ograniczonych możliwości zapanowania nad nadmiarem wrażeń. Ilość generowanych przez wszystkich muzyków sampli jest tak duża, że doświadczamy wrażenia … dużego chaosu, co więcej – osobiście – czułem (słyszałem?) już po kilku chwilach obcowania z tym muzycznym wyzwaniem, jakby na scenie były … wyłącznie ipody!




Siedmiu muzyków nie szczędzi nam dźwięków, dodatkowo doświadczamy zderzania się kilku sampli równocześnie, co skutecznie wypełnia przestrzeń naszej półkuli mózgowej, tej odpowiedzialnej za myślenie abstrakcyjne (niektóre sample są dobrze rozpoznawalne, na szczęście dla tych, który znają muzykę Braxtona). Samplowane są zarówno melodie (te z kwartetów z lat 70. rozkosznie umilają walkę z rzeczywistością akustyczną koncertu), jak i fragmenty improwizowane, głosy ludzkie (Braxton pisał także opery!), dźwięki publiczności, oklaski, a nawet konferansjerka (co już trąci lekką megalomanią).
Po kilkunastu minutach Kompozycji 372 miałem wrażenie, że zaczynam trochę nad tym wszystkim panować (udało mi się wyłowić kilka wątków granych na żywo), ale po upływie kolejnego kwadransa, atakowany absolutnie nieprzyswajalną dawką bodźców, znów poczułem, że topię się w niekończącej się magmie wielodźwięków (są tu zapewne momenty, gdy każdy z muzyków jednocześnie gra i uruchamia ipoda – jakby nie było, 14 źródeł dźwięku, każde na swoim terytorium, każde trochę jakby na przekór pozostałym, z trudno dostrzegalnym związkiem przyczynowo-skutkowym).

Jeśli jakimś cudem, wyjątkowi odporni słuchacze dotarli do drugiego dysku (a prawdziwi szaleńcy – do trzeciego!), spotkała ich skromna nagroda. Materiał zawarty na tychże dyskach jest … nieco spokojniejszy. Narracja prowadzona jest w sposób bardziej ciągły, w zdecydowanie wolniejszym tempie, przez co rosną – choćby minimalnie – szanse na ogarnięcie całości przedsięwzięcia. Drobiny przyjemności dotykają naszych uszu zwłaszcza pod koniec dysku drugiego, gdy klimat się delikatnie wycisza, a nastrój robi lekko oniryczny.

Echo Echo Mirror House, to winien być prawdziwy raj dla klanu braxtonofili (sam się do nich zaliczam, jako samozwańczy prezes koła zachodniopolskiego), ale forma zdecydowanie przerosła treść. Poprzednie edycje tej koncepcji miały odpowiednio wyważone proporcje. Sample były intrygującym zaproszeniem do improwizacji. W trakcie koncertów w Firehouse stały się celem samym w sobie. Zdominowały koncepcję, przegniotły muzyków. A może Septet stanął na baczność, a ipody same zdecydowały o obrazie całości? Rwana narracja, ewidentna nadprodukcja dźwięków, czyli ipody tworzące własny świat, przejmujące władzę nad człowiekiem.

Całość brzmi, jakby to był ostatni koncert Anthony’ego Braxtona, a każdy niewykorzystany dźwięk utracony zostanie bezpowrotnie.

Na szczęście minęło już 5 lat od tego wydarzenia, a sam zainteresowany ma się całkiem dobrze.



piątek, 13 maja 2016

Trevor Watts i John Stevens – zagubione krążki z wyjątkowych lat 70. The Lost 70’s!


Zdążyliśmy już na tej stronie poznać dokonania Trevora Wattsa i Johna Stevensa na polu absolutnie swobodnej improwizacji (Spontaneous Music Ensemble), nie uniknęliśmy wyczerpujących opowieści o przygodach obu panów w sferze jazzu elektrycznego (lubimy też określenie fussion), czynione pod szyldami Amalgam i Away. Czas zatem stosowny, by omówić inne, równie istotne incydenty z udziałem saksofonisty i perkusisty, ciągle wszakże pozostając w zabawnych (z dzisiejszej perspektywy) latach 70. ubiegłego stulecia.


Warm Spirits, Cool Spirits

Naszą dzisiejszą opowieść zaczniemy od krążka wyjątkowego, z paru zresztą powodów. Po pierwsze, stanowi on dokumentację pierwszego od ponad 5 lat – licząc od ostatniego koncertu Kwartetu SME (patrz: post z 5 maja br.) – muzycznego spotkania Trevora Wattsa i Julie Tippetts, na polu swobodnej improwizacji, w małym składzie. Po drugie, co nietypowe w tym zestawie, w nagraniu nie bierze udziału perkusista, zatem możemy domniemywać, iż wkład Stevensa w nagranie Gorących i Zimnych Duchów miał charakter jedynie … duchowy. No i wreszcie, sesja ta - w przeciwieństwie do poniższych – nie została udostępniona światu w jakiejkolwiek innej formie poza pierwotnym winylem, wydanym pod szyldem Vinyl Records.
A całe spotkanie miało miejsce w londyńskim Riverside Studios, dokładnie 15 grudnia 1976r. Obok Trevora i Julie, wzięli w nim udział - pianista Keith Tippett (małżonek, a jakże) i elektryczny basista Colin McKenzie, już wtedy stały członek formacji Amalgam. Kwartet zarejestrował 10 fragmentów, które na okładce określone zostały jako kompozycje autorstwa wszystkich muzyków biorących udział w sesji. Śmiało w tym miejscu uznać je możemy za swobodne i kolektywne improwizacje, przy czym w wypadku czterech z nich, mamy do czynienia z solowymi miniaturkami (każdy z muzyków po jednej). Elektryczne wiosło Colina wprowadza do nagrania drobny ferment, który można zaliczyć do plusów sesji i element wzmacniający jej oryginalność, ja wszakże lepiej bym tu odebrał instrument akustyczny. Oczywiście z osobistego punktu widzenia, powodem wzmożonej eksploracji akurat tego krążka, jest występ duetu Trevor-Julie. Od razu dodajmy, że ich wspólna, jak zwykle empatyczna i silnie zintegrowana improwizacja ma inny smak, niż ta w Kwartecie SME. Rzekłbym, że jest mniej zwiewna, mniej melodyczna, bardziej ucieka w dysonanse i drobną agresję, ze strony zarówno saksofonu, jak i głosu (Julie nie gra w tej sesji na gitarze, używa jedynie skromnych perkusjonalii), zatem nie brakuje krzyku i wysokoskalowych pasaży altu i sopranu. Całość spowija trochę oniryczny klimat. Pan Tippett gra oszczędnie i raczej wyczekuje na to, co małżonka poczyni z Trevorem. Dość śmiało kreuje też lekko rockową, czy wręcz popową estetykę w improwizacji numer 4 (Bye Mongs – dedykacja dla właśnie zmarłego Mongezi Fezy!). Zwieńczeniem sesji (choć nie ostatnim fragmentem na płycie) jest kompozycja/ improwizacja Seek, gdzie z offu recytowane są podziękowania za muzyczne inspiracje, czynione prawdopodobnie głosem Keitha. Ten zaś, niejako przy okazji, delikatnie wtóruje na akustycznej harfie śpiewnemu altowi Wattsa (Thank You… Steve Lacy, Africa, Miles, Ornette…). Resumując – bardzo zwarta, udana opowieść. Gdyby zamienić bas na kontrabas, a być może dodać…np. Stevensa, odczuwalny byłby z pewnością posmak arcydzieła.





Przy okazji tego krążka, pora na wyjaśnienie niuansów związanych z nazwiskiem Keitha i Julie Tippett/ Tippetts. W wielu źródłach, ich nazwisko kończy się na literę „s”, na innych jest tejże litery pozbawione. A zatem jaki jest stan faktyczny? Otóż On w dowodzie ma wpisane Keith Graham Tippetts, jednak w wymiarze artystycznym stosuje wersję skróconą, a zatem zawsze… Tippett. Ona – po tymże mężu przyjmując nazwisko – nazywa się metrykalnie… oczywiście Tippetts. Na płytach, w dyskografiach, w necie – nazwisko Julie jest stosowane zamiennie. Na tym krążku … nazywa się Tippett.


Chemistry

Teraz cofnijmy się o kilkanaście miesięcy. Jest listopad roku 1975. John i Trevor paręnaście dni wcześniej grają koncert w berlińskim Quartier Latin, rejestrując debiutancki krążek nowej formacji Away (a może kolejny Amalgam – ten dylemat roztrząsaliśmy onegdaj na Trybunie). W najpopularniejszym podówczas studiu londyńskim (Riverside) melduje się piątka prawdziwych wyjadaczy. Obok naszych bohaterów – Kenny Wheeler (tr, fh), już po miesiącach terminowania w genialnym kwartecie Anthony Braxton (co słychać!), Jeff Clyne (b) i Ray Warleigh, doskonały i mocno niedoceniany, tak dziś, jak i wtedy, skromny alcista. Na pulpicie Johna i muzyków (to on będzie tu pełnił rolę przywódcy stada, i głównego tytułu wykonawczego), lądują trzy partytury jego autorstwa – Bass Is, Coleman i The Bird (dodajmy nigdy już potem niewykorzystane w trakcie płytowych rejestracji). To urzekające swym pięknem, gigantyczne free jazzowe perły – niebywała dynamika, krwiste improwizacje, często bardzo kolektywne. Istotnie kluczowe eksplozje emocji. Ogień i sperma na ścianach. Trudno wskazać, który z trójki Wheeler – Watts – Warleigh bardziej wbija nas w fotel. Clyne rwie deski z podłogi niesamowitym walkingiem swego kontrabasu, a wszystko trzyma w ryzach torpeda perkusyjna Stevensa. Chemistry! Chemia!!!! Jakże adekwatny tytuł. Oczywiste inspiracje Ornette Colemanem, a po części także śpiewnością altu Charlie Parkera i duchowością Alberta Aylera. Być może najwybitniejsza i najbardziej szczera płyta free jazzu tamtych czasów. Poziomem emocji i żarliwości porównać ją możemy chyba jedynie do … debiutu Amalgam (Prayer for Peace).
A tydzień później, tenże sam Warleigh, a także Watts i Stevens nagrywają sesję radiową dla Jazz in Britain jako…. Amalgam. Co to były za czasy!!!!




Istotne szczegóły edytorskie: Chemistry wydaje Vinyl Records. Po dwóch dekadach Konnex wydaje ją na CD, jako…. dodatek do pierwszej strony winyla SME Big Band and Quartet, pod szyldem John Stevens Works.


Love’s Dream

Uciekamy w przestrzeń historyczną i lądujemy na osi czasu w roku 1973, tym razem na okres tygodniowego koncertowania w Paryżu, pewnego bardzo nas interesującego kwartetu. Oto i gorący dla Stevensa i Wattsa interwał jesienno-zimowy (zakończony – przypomnijmy – genialnym Quintessence, a w jej trakcie także duetowy debiut Face To Face). W Europie – nie po raz pierwszy, nie ostatni - rezyduje amerykański trębacz Bobby Bradford. Martin Davidson (wraz z małżonką) zabierają go do rzeczonego Paryża, by trochę pomuzykował. Na partnerów dobrani zostają Stevens, Watts i Kent Carter (b). Fragmenty dwóch koncertów Davidson kompiluje na jednym winylu i wydaje w Emanem Records jako Bobby Bradford Love’s Dream




Po latach reedytuje nagranie na CD, dodając kolejne fragmenty. Dziś możemy to śmiało odpalać na naszych odtwarzaczach i tupać przy tym nogami … do tańca. Kompozycje Bradforda, bardzo bebopowe, aż zachęcają do aktywności ruchowej. Nie umieszczamy tej pozycji wprawdzie na najważniejszej naszej półce, ale radochy z odsłuchu jest co nie miara. Spokojnie można by to wydać w jednym boksie razem z drugą płytą Amalgam Play Blackwell and Higgins.


No Fear & Application, Interaction and…

Te dwie pozycje wskazywałem już podczas opowieści o Amalgam, jako przykład uprawiania rasowego free jazzu przez Wattsa i Stevensa w drugiej połowie lat 70. Na tę okoliczność funkcjonowali oni w trio z Barry Guyem. Oba krążki wydała Spotlite Records, a po latach na CD wznowiła Hi4Head Records.
Pierwsza sesja pochodzi w roku 1977 i zawiera pięć jakże konkretnych odcinków stuprocentowego free jazzu, skomponowanych głównie przez Stevensa, w tym jego hymniczne songi No Fear i Ah!, a także przez Wattsa. Dynamika, ekspresja, polot, czyli niemal śmiertelna dawka uzasadnionych emocji. Znakomita pozycja.






Drugi krążek, to także studyjne spotkanie, poczynione rok później. Zawiera bardziej improwizowany materiał. Dynamika i ekspresja pozostaje bez zmian, jedynie Panowie częściej bawią się w kolektywne interakcje, niebazujące na gotowych schematach do śpiewania. Wszystko byłoby tu cudowne, gdyby nie fatalne brzmienie każdego z instrumentów i ogólna jakość zapisu dźwięku. Mamy wrażenie, że odsłuchujemy źle nagłośniony koncert (ostro przesterowany bas!), nagrany monofonicznym kaseciakiem, a nie efekty pracy trójki muzyków w studiu nagraniowym. Inne wersje utworów z sesji wcześniejszej posłuchać możemy na dodatkowym krążku, wydanym już w tym wieku (Mining The Seam. The Rest Of The Spotlite Sessions).


Endgame


Na koniec tej opowieści znów krążek dość szczególny. Czwarty miesiąc roku 1979 i  okoliczności studyjne w niemieckim Ludwigsburgu. Przy instrumentach nasi bardzo dobrzy znajomi. Wattsowi (alt, sopran) i Stevensowi (perkusja) towarzyszy Barry Guy (kontrabas) i Howard Riley (piano). Panowie realizują pięć utworów, stanowiących kompozycje wspólne muzyków. I znów czas na ciekawostkę dyskograficzną. Choć płyta jest absolutnie demokratycznym tworem kwartetowym, na ogół zwykło się tę pozycję przypisywać Barry Guyowi. Być może dlatego, że jego nazwisko umieszczone jest na okładce jako pierwsze (muzycy są uszeregowani alfabetycznie, jeśli szukamy klucza), być może powody są inne. Pogłębiona analiza sesjografii Stevensa wskazuje jednak, iż muzycy ci w samym tylko roku 1979 spotykali się wspólnie wielokrotnie, w przeróżnych układach personalnych. Co więcej, miesiąc wcześniej Stevens, Riley i Watts grali kwartet z kontrabasem Rona Hermana, a w parę miesięcy później – Paula Rogersa. W każdym razie fonograficznym efektem tych spotkań jest jedynie Endgame, czyli płyta, którą właśnie omawiamy. 




Zostawmy wszakże te dylematy, a skupmy się na samej muzyce. Pięć fragmentów Gry Końcowej to improwizacja w oparciu o stricte jazzowe środki wyrazu, pozostawiająca jednak muzykom dużo swobody interpretacyjnej.  To muzyka, w której dominują raczej chwile zadumy niż dynamiczne ucieczki przed zastaną rzeczywistością. Watts gra jak zwykle śpiewnie, ale stosunkowo zachowawczo (jedzie ewidentne na zaciągniętym ręcznym), Stevens operuje głośno i na pełnym zestawie perkusyjnym (jak pamiętamy z innych opowieści o nim, tak zwykł postępować w przypadku grania… jazzu), Guy często rozpoczyna utwór i poniekąd zakreśla ramy konkretnej improwizacji, operując lekko zabrudzonym soundem. No i Riley, pianista o ciekawym dorobku, ale dla mnie rzadko odkrywczym. Gra czysto i bez nadmiernie szaleńczych pomysłów. Im dłużej trwa płyta, tym więcej go słyszymy, tym bardziej przejmuje od Guya pałeczkę przodownika-prowodyra. Refleksja końcowa – ta muzyka jest bardzo ecm-owska w klimacie, dynamice, czy poziomie kreacji. I nie jest to komplement, zwłaszcza w moich ustach. Płytę wydał Japo Records Manfreda Scheffnera, którego katalog niedługo potem został przejęty przez inny monachijski label - ECM, no i jesteśmy w domu…. By nie pozostawić niepotrzebnych wątpliwości – zdecydowanie jedna z najsłabszych płyt w dorobku Wattsa i Stevensa.

wtorek, 10 maja 2016

Kjaer! Cirera! Malfon! Azaiez! Vicente! Schultze! Andorra! Prats! – The Youth Are Getting Restless! *


Uwaga! Nazwiska muzyków wylistowane w tytule dzisiejszej opowieści być może mówią nam jeszcze niewiele. Być może – o, zgrozo! – nie mówią jeszcze zupełnie nic. A zatem błąd kardynalny na samym wstępie.

Przynajmniej czworo z nich wnikliwi obserwatorzy Trybuny mieli okazję już poznać. Pierwszą z tych okoliczności było roczne resume 2015 (odnajdziecie je na liście najpopularniejszych postów tego bloga), na którym pojawiły się – skąd inąd doskonałe – produkcje Alberta Cirery i Luisa Vicente.  Drugie spotkanie, to skromna opowieść o kilku smakowitych produkcjach netowego labelu z Barcelony – Discordian Records (przy okazji absolutny hit wśród postów, zresztą za sprawą jednego wpisu na najpopularniejszym portalu społecznościowym, poczyniony przez muzyka z Katalonii, który zaskoczony został faktem, iż w dalekiej Polsce ktoś w ogóle słucha jego muzyki). To tu zetknąć się można było z personaliami Ramona Pratsa, Dona Malfona i – ponownie – Alberta Cirery.

Dość jednak tych wynurzeń redakcyjnych, które zasadniczo kręcą jedynie Autora. Czas przejść do meritum i rzucić w wir rzeczywistości wirtualnej kilka ważnych wydawnictw, które bezwzględnie należy wysłuchać. Oczywiście istotny jest wspólny mianownik dla sześciu poniższych pozycji. Padł zresztą w tytule tej opowieści.

Idzie młodość, także na scenie free improv/free jazz. I niech nam szacunek dla naszych wspaniałych weteranów, w wieku naszych rodziców, nie przesłania oglądu rzeczywistości zdecydowanie non-wirtualnej. W Europie gra się mnóstwo wspaniałej muzyki, a grają ją także muzycy (na ogół przed lub w okolicach czterdziestych urodzin), których nazwiska mówią nam stanowczo zbyt mało.




Julie Kjaer 3 (with John Edwars & Steve Noble)  Dobbeltgaenger (Label Clean Feed, 2016)

Zacznijmy od młodej i temperamentnej Dunki, z którą być może ktoś zetknął się już przy okazji Large Unit Paala Nilssena-Love (ten jest z nami od lat, ale rocznikowo spokojnie można go zaliczyć jeszcze do kasty młodych). Krążek wydany dla portugalskiego wydawcy jest po prawdzie jej debiutem pod własnym nazwiskiem. Panna (Pani?) nie idzie na łatwiznę i debiut ów popełnia nie gdzie indziej, jak w londyńskim Vortexie, mając przy boku prawdziwie już posągowe postaci europejskiego free improv – Johna Edwardsa i Steve’a Nobla. Materiał muzyczny – podany w sześciu odcinkach – to dość uporządkowana improwizacja, realizowana w oparciu o kilka gotowych pomysłów, głównie ze strony Julie (pod jednym fragmentem widnieją podpisy wszystkich muzyków). Bazą dla tych nieskromnych igraszek muzycznych jest zdecydowanie rytm. To wokół niego koncentrują się, chwilami bardzo kolektywne, improwizacje całej trójki. Permanentne ogrywanie rytmu jest tu zajęciem podstawowym. Kjaer robi to doprawdy wyjątkowo interesująco, łamiąc co chwila metra, skale i środki wyrazu. Rzekłbym, że jej gra, nawet jak na kanony free, jest zmyślnie pokrętna, a dodatkowo nie jest bynajmniej obfita w długie, solowe kawalkady akordów. Dwójka Brytyjczyków myśli podobnie, przeto efekt końcowy musi być więcej niż bardzo dobry.
Dokonania Julie będziemy pilnie śledzić, zwłaszcza, iż jest ona obecnie w trakcie rejestracji nagrań w trio z ciekawymi Pannami (Paniami?) z Great Britain, które poznaliśmy przy okazji opowieści o Kwintecie i Sekstecie Alexa Warda – Hannah Marshall i Rachel Musson.

  


Albert Cirera/ Carlos Zingaro  Croniques 4 (Discordian Records, 2016)

To już czwarta część Kronik Alberta Cirery, katalońskiego saksofonisty, przy okazji rezydenta lizbońskiego. Po trzech duetowych spotkaniach rówieśniczych (vs. saksofon, vs. „wiolonczelo-skrzypce”, vs. kontrabas), tym razem trzy kwadranse skromnego zwarcia z prawdziwym weteranem, Carlosem Zingaro i jego improwizującymi skrzypcami. I znów jest to piękna opowieść. Nieśpieszna narracja, raczej w spokojnych klimatach Alfamy, z dala od zgiełku i natrętnej nowoczesności Oriente i mostu Vasco Da Gama (uwaga! jesteśmy w Lizbonie), choć nie brakuje też ostrych wymian zadań, kwitowanych pociesznymi przekomarzaniami ojca i syna. Najdosadniej wybrzmiewa molowe Suffering, gdy w grze obu muzyków aż skowycze tytułowe cierpienie, choć nie popadamy w klimaty saudade znad brzegów Tejo (tu gramy free improvisation na 110%, dodam dla jasności sytuacji).
Kolejna doskonała Kronika w wykonaniu Cirery, który w każdym z wymienionych spotkań gra inaczej, stosuje inne środki artystycznego wyrazu i niemal wchodzi w skórę swego interlokutora. Na Czwórce gra używając saksofonu (jak zawsze), a brzmi jakby grał … na skrzypcach!




Don Malfon/ Nuno Rebelo/ Ramon Prats  Inner Mechanics (Discordian Records, 2015)

Parę ciepłych słów o Malfonie padło już na tych łamach, gdy polecałem jego bardzo udany duet z Agusti Fernandezem (także dostępny via. Discordian). Tym razem Don w towarzystwie zdecydowanie bardziej rówieśniczym – Nuno gra na gitarze elektrycznej, a Ramon uroczo bębni w powierzchnie płaskie. On sam dmie ochoczo i bardzo osobistym soundem w saksofon altowy i barytonowy. Niegwałtowna, czyniona raczej spacerowym krokiem, pikantna improwizacja. Jak to często bywa u diskordianistów, opowieść bardzo krótka (niewiele ponad dwa kwadranse), zatem bez zbędnych dłużyzn. Trzy przyczajone kocury trą pazurami o szybę. Nie wpuszczajcie ich do środka, bo zrobią demolkę!




Agustí Fernández/ Yasmine Azaiez/ Núria Andorra  Future Memories (Discordian Records, 2016)

I jakby nam było mało, raz jeszcze kataloński Discordian. Tym razem ich najnowsza produkcja. Najbardziej znanemu muzykowi free z Katalonii Agusti Fernandezowi - jak zwykle na pianie, i to silnie preparowanym - towarzyszą w trakcie kreowania Wspomnień Przyszłości dwie młode i dalece interesujące Panie (Panny?) – Yasmine Azaiez na skrzypcach i Nuria Andorra na perkusjonaliach. Ta pierwsza (zdecydowanie przed 30-ą) po prawdzie debiutuje na scenie muzyki improwizowanej, druga zaś ma w dorobku diskordianowym ledwie dwie skromne ekspozycje (obie w doskonałym towarzystwie Toma Chanta) i nic nie wskazuje na to, by dyskografia obu była bardziej rozbudowana. A zatem Papa Agusti i dwie nieskromne pretendentki. Ponad 50 minut swobodnej improwizacji, o wielu wszakże obliczach. Z jednej strony absolutnie free improv na bazie silnych preparacji pianisty i perkusistki, z drugiej sporo fragmentów kameralistycznej zadumy w całkiem współczesnym wydaniu, kreowanych czystymi akordami skrzypiec i fortepianu. Opowieść w trzech fragmentach, w których nie brakuje dynamicznych kooperacji i śmiałych ucieczek w plądrofoniczny wręcz wymiar obcowania z powierzchniami płaskimi, skromnego zestawu percussion. I wisienka na torcie, czyli Tunezyjka Yasmin, która zaskakuje naprawdę wielowymiarowo. Strach pomyśleć, jakie dźwięki będą wydobywały jej skrzypce, gdy głowa osiągnie przynajmniej minimalny poziom doświadczenia.




Simon Rose/ Stefan Schultze  The Ten Thousand Things (Red Toucan Records, 2015)

Czas na niemiecki wątek w naszej dzisiejszej opowieści, dodatkowo w silnej kooperacji z naszym ulubionym Zjednoczonym Królestwem. Z pianistą znad Sprewy spotykam się rzecz jasna po raz pierwszy i od razu mam nadzieję, że nie ostatni. Skoro Stefan tak ostro preparuje swój niewdzięczny instrument, to istnieje spora szansa, że zwróci uwagę Waszego Autora. I tak się dzieje, również z powodu uczestnictwa w procesie muzycznym bardzo kompetentnego saksofonisty zza Kanału La Manche, Simona Rose’a. Niekrótka opowieść w aż jedenastu częściach zarejestrowana w Lofcie Kolońskim (znane miejsce!). Rose gra nieśpiesznie i lubi najpierw szczegółowo omówić temat, by potem z radością dotrzeć do puenty. Zdecydowanie bardziej komunikatywny zdaje się tu być Schultze, który bardzo często fortepian zamienia w dynamiczny instrument perkusyjny i to właśnie wtedy jest najciekawiej.




John Dikeman/ Luis Vicente/ Dirk Serries/ George Hadow/ Martina Verhoeven  Live At Zaal 100 (Nachtstück Records, 2016)

Na finał tego ożywczego powiewu młodości na europejskiej scenie muzyki improwizowanej, drobny kwintet ewidentnie free improv, w dość jednak… jazzowym zestawie instrumentalnym – dwa dęciaki, instrument harmoniczny, bas i perkusja. Niespełna 40 minutowa relacja z koncertu w holenderskim Klubie Zaal 100, poczyniona, jak domniemuję na początku bieżącego roku. W tym zestawie personalnym postacią chyba najbardziej rozpoznawalną jest holenderski Amerykanin, saksofonista John Dikeman, który nie dość, że gra na temat i z wyobraźnią, to ma nawet w dorobku krążek dla naszego rodzimego Not Two (Cactus Truck Seizures Palace). Nas w tym konglomeracie młodych lub stosunkowo młodych improwizatorów szczególnie interesuje postać portugalskiego trębacza, Luisa Vicente ( i nie zawodzimy się choćby na moment). Ciekawie i w nieoczywisty sposób improwizuje gitarzysta elektryczny Dirk Serries (bo i korzeniami tkwi on raczej w elektronicznej awangardzie). Oko – na dłuższą chwilę – zawieszamy także na kontrabasistce, Pani (Pannie?) Martinie Verhoeven, która swą śmiałą grą uroczo puentuje, bardzo rozbudowany w tej opowieści, wątek feministyczny.


* ) tytuł posta jest przy okazji tytułem koncertowej płyty Bad Brains, hardcore/punk załogi z New York D.C., jakieś ćwierć wieku temu