Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

poniedziałek, 23 maja 2016

SwitchbackI Chancey! Reed! – chicagowskie dożynki 2016, wersja udana


Trybuna z radością donosi, iż jej Autor nareszcie miał okazje uczestniczyć w koncertach muzyki improwizowanej w swym matczynym Poznaniu!

Okazja chwalebna, albowiem właśnie w miniony weekend odbyła się XI edycja festiwalu Made In Chicago. Impreza to specyficzna i poniekąd wyjątkowa, choć po prawdzie jej idea, a także atrakcyjność przeszła już raczej do historii, zapewne wraz ze śmiercią jej twórcy i animatora dobrej kultury, Wojtka Juszczaka. Choć miasto Chicago należy do bardzo dużych aglomeracji świata współczesnego, trudno wypełniać program festiwalu wyłącznie jej muzykami, przez drugą już dekadę.

Zresztą moja obecność na kolejnych edycjach, już po roku 2010, bywała raczej śladowa. W pamięci tego okresu migoczą mi jedynie dwa genialne koncerty - Henry Threadgilla (2011) i duetu Roscoe Mitchell/ Mike Reed (2013).

Tegoroczne chicagowskie muzykowanie – pomimo powyższych ambiwalencji – pozostawiło wszakże w mojej głowie wyłącznie pozytywne konotacje. Uległ zmianie termin festiwalu (z listopada, który co roku w naszym zacnym kraju obfituje w mnogość podobnych spędów, takich jak Krakowska Jesień Jazzowa, czy wrocławski Jazztopad), trochę zmieniła się formuła (kilka nowych miejsc do grania i słuchania), wreszcie na okoliczność imprezy w programie pojawiły się nazwiska nie tylko muzyków z Chicago.




Pierwszy dzień, nazwany pokrętnie Club Tour, obfitował w cztery koncerty, w czterech różnych miejscach, odbywające się godzina po godzinie. Pomysł na pewno nowatorski, choć w praktyce, po stronie publiczności, praktycznie niemożliwy do realizacji (czyli niech rękę podniesie ten, kto zdołał zobaczyć wszystkie koncerty w całości!). Nie wspomnę już, że na tych, którzy zdecydowali się zobaczyć je wszystkie, grosza nie zarobili lokalni barmani (czas pomiędzy koncertami przyjmował wartości ujemne).

Najpierw solo piano w sklepie z fortepianami (Jeremy Khan był tu tytułem wykonawczym), ale bez udziału Waszego Autora. Zacząłem w Scenie na Piętrze, do niedawna arenie głównej dożynek chicagowskich. Na scenie dwóch stałych uczestników tej zabawy (Harrison Bankhead i Avreeyal Ra), pianista nierozpoznawalnej nacji i korpulentna starsza Pani na tenorze - Julie Wood. W repertuarze evergreeny chicagowskiej historii. Pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia. Hmm…. Chociaż śpiewający przez moment Harrison był na swój sposób uroczy.



Potem już szybki sprint do Dragona (na szczęście jakieś 66 metrów w linii prostej) i bardzo smakowity kwartecik, powołany do życia właśnie na tę okoliczność koncertową. Weteran wielu bojów, jeszcze u boku wspaniałego Sun Ra i jego Arkestry, doskonały waltornista Vincent Chancey zabrał ze sobą na małą klubową scenę trójkę równie kompetentnych graczy – klarnecistę basowego Josha Steina (lat temu dziesięć męczył się w pewnym zupełnie niedanym projekcie Kena Vandermarka, Bridge 61), kontrabasistę Jasona Roebke (znamy się świetnie!) i naszego rodzimego drummera Kubę Suchara (kiedyś wyjątkowy Robotobibok, teraz Mikrokolektyw chociażby). Choć Panowie grali ze sobą pewnie pierwszy i być może ostatni raz, efekt końcowy był bardziej niż wyśmienity. Grająca bardzo melodyjnie waltornia pięknie kreowała przestrzeń dla improwizacji całej czwórki. Doskonale radził sobie Stein (chyba jednak ma na rozkładzie wspólne granie z Chanceyem, bo rozumieli się jak bracia syjamscy), piekielnie precyzyjnie pracowała sekcja. Roebke, wiadomo – klasa światowa, Suchar – nie chciał być gorszy i choć nie miał wiele okazji, by pograć na swój ulubiony drum’n’basowy sposób, to ani na moment nie pozostawał w tyle za amerykańskimi przyjaciółmi. Godzina minęła w mgnieniu oka i znów trzeba było uciekać na inny koncert!



Tym razem już na stojąco (inni byli szybsi!), w sporym tłumie, w pewnej odległości od sceny (szczęśliwie wzrost mam ponadprzeciętny i coś widziałem). Na scenie klubu Las (kompleks Off Garbary!) kwartet, który miłośnicy rasowego free jazzu znają z jednej płyty wydanej w tutejszym Multikulti, czyli Switchback. Międzynarodowe towarzystwo, mieszanka krwi niemieckiej, wschodnio i środkowoamerykańskiej, a także polskiej. Sekcja Klaus Kugel – Hilliard Greene zabiła nas swoimi kompetencjami na niejednej już płycie absolutnie modelowego free. Mars Williams – torpeda o wzroście siedzącego psa *) – to postać niewymagająca referencji, przy okazji pierwszy saksofonowy współpartner Kena Vandemarka w jego epokowym The Vandermark 5. Muzyk, który fonograficznie nie ujawnia się światu zbyt często, nad czym winniśmy nieustannie ubolewać. Wreszcie Wacław Zimpel, mimo wciąż młodego wieku, po prawdzie już ikona polskiej muzyki improwizowanej. Płyta wydana dwa lata temu, nagrana została w okolicznościach koncertowych i muzyka na niej zawarta już wtedy kipiała nieprawdopodobną energią. Spotkanie piątkowe, energetyczność tą zmultiplikowało po wielokroć. Ogromna chemia na linii Williams – Zimpel niesie ten kwartet naprawdę wysoko, czemu bardzo sprzyja dosadność i korpulentność sekcji. Doskonały koncert. I ciekawa refleksja osobista: w wielu ujawnieniach muzycznych Zimpela, brakuje mi nieco energii i ekstrawertyki. Tu, w switchbackowej konwencji, czuję jej tyle, że wszelkie ambiwalencje rozpływają się w obłokach ich absurdalności. Prawdziwy wulkan klarnetu!



Festiwalowa sobota, to dwa koncerty w Sali Wielkiej lokalnego CK Zamek. Osobiście pofatygowałem się na pierwszy z nich. W zapowiedziach wyglądało to dość groźnie - Flesh and Bone. Po pierwsze będzie to projekt (uff), po drugie na temat konfliktów rasowych ze słowem mówionym (matko, ratuj!), po trzecie w sumie aż oktet muzyków, zatem pewnie dużo nutek na pulpitach i ogrom bezczelnej zadumy. Rzeczywistość okazała się zdecydowanie bardziej przyjazna. Ośmiu muzyków – fakt, w tym dwóch operujących jedynie głosem, po części mówionym – fakt, pięciolinie na pulpitach – fakt, ale efekt całości… naprawdę zaskakujący. Cztery dęciaki, w tym wczorajszy bohater Josh Stein i inny, znamy nam z tego festiwalu, świetny alcista Greg Ward, na kontrabasie znów Jason Roebke, a na perkusji lider i pomysłodawca całego zamieszania, Mike Reed. Plus dwóch spokenwordowców - pierwszy z nich, czarnoskóry, w niedbale zapiętej koszuli, także śpiewający, drugi recytujący tekst w tempie karabinu maszynowego, biały gangsta rapper z trudniejszej dzielnicy. Dynamiczna, jazzowa, rzekłbym nawet freejazzowa propozycja, poparta świetnymi improwizacjami, częściej w podgrupach niż solowymi. Słowo mówione nienachalne i świetnie (aktorsko) podane, doskonale skorelowane z bardzo konkretnym, świetnie zagranym materiałem muzycznym. Choć mnóstwo elementów tej niebywałej układanki było zaplanowane, czy zaaranżowane, cały koncert aż kipiał energią. Muzyka była tak dobra, że… po prawdzie darowałem sobie odbiór werbalny dzieła (dodam jedynie, że ani przez moment nie zdał mi się pretensjonalny). Po godzinie i paru minutach pozostało tylko wstać i ostro bić brawo. Co też uczynili wszyscy.

Niedziela, to koncerty plenerowe w mieście. Myślę, że było interesująco.

Podziękowania dla Piotra za piątkowe współuczestnictwo i czujną opiekę!


*) Niech mi Mars wybaczy ten drobny epitet. Zaciągnąłem go z określenia, jakim obdarowany został kiedyś przez Hirka Wronę w radiu publicznym, niedawno zmarły Prince. Panowie mają/ mieli podobny wzrost.
**) fotografie ubarwiające relacje z festiwalu ze strony wydawcy płyty Switchback

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz