Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 21 czerwca 2016

Nate Wooley – Siedmiopiętrowa Góra, Księga Piąta


Przypomnijmy – Seven Storey Mountain to kompozycja-idea, stworzona przez Nate’a Wooleya, wybitnego nowojorskiego trębacza, do wielokrotnego wykonywania z udziałem rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach. To próba odnalezienia osobnych sposobów kreacji na bazie tych samych, prostych muzycznych idei – manipulowania taśmą, czy stosowania długich form muzycznych z delikatnie zarysowanym schematem działania.

Cztery pierwsze wykonania utworu zostały szczegółowo omówione na Trybunie w opowieści z 8 marca br. o nieco prowokacyjnym tytule Jazz is Dead! … czyli improwizacja inaczej.

Dwa pierwsze spotkania w celu realizacji kompozycji-idei odbyły się w składach trzyosobowych. Edycja trzecia zgromadziła na scenie siedmiu muzyków, czwarta zaś… dwunastu (w tym Tilt Brass Sextet). W najnowsze wykonanie Siedmiopiętrowej Góry zaangażowanych zostało dziewiętnastu muzyków (w tym Tilt Brass Octet). Do podwójnego zestawu perkusyjnego i wibrafonowego, skrzypiec, trąbki oraz elektroniki, znanych z poprzedniego spotkania, Wooley dodał drugie skrzypce i aż trzy instrumenty dęte (saksofon basowy, klarnet kontrabasowy i tuba). Rozbudowany został do oktetu, wywodzący się z muzyki współczesnej, zespół Tilt Brass. Zauważmy, iż o ile filharmonicy grają tu akustycznie, o tyle pozostali muzycy amplifikują swoje instrumenty, innymi słowy – emitują dźwięki ze wzmocnieniem sygnałem. Nagranie zarejestrowano w Abrons Art Center (New York City) 9 maja ubiegłego roku. Na krążku CD zwie się to Seven Storey Mountain V (Pleasure Of The Text Records, 2016). Tyle fakty.




Wspinaczkę na Siedmiopiętrową Górę rozpoczyna nieco pompatycznie oktet puzonowo-trąbkowy, grając zaaranżowany motyw, którego nie powstydziłby się sam Joe Williams, gwiazda hollywoodzkiej muzyki filmowej. Oczywiście ten lekko groteskowy wstęp nie trwa długo – do gry wchodzą zwielokrotnione amplifikacjami dźwięki nieakustycznych improwizatorów, którzy z lekką szyderą wskazują filharmonikom miejsce w szeregu. Perkusiści zdzierają szczoteczkami powierzchnie swych membran, tworząc mało przyjazny klimat. Z dalekiego świata docierają do nas … akordy piana, choć takiego instrumentu nie mamy w rozpisce. Wchodzimy delikatnie, ale stanowczo w dubowaną rzeczywistość i w tej solidnej poświacie permanentnego pogłosu zostaniemy do samego finału. Zrujnowany przed momentem nastrój zgrabnie odbudowuje duet wibrafonów, wspierany pasażami elektroniki. By jednak nie było zbyt pięknie, z góry atakuje nas dron parawokalny, budując trajektorię dla ostrego ataku pary skrzypiec, zmutowanych prądem o dużym natężeniu. W międzyczasie wciąż wiszący nad głowami muzyków dron, rozszarpywany jest incydentami akustycznymi w podgrupach. Złośliwe skrzypce nie chcą odpuścić, elektronika dorzuca swoje trzy grosze, a amplifikowane dęciaki ryją rzeczywistość akustyczną w wyjątkowo niskich rejestrach (klarnet kontrabasowy!). Każdy instrument dociera do naszych uszu z oddali, a nastrój oniryczności niespodziewanie staje się naszym udziałem. Wciąż przybywa przestrzeni, demoniczny klimat dubowy jakby się multiplikował. Mamy nad sobą ścianę dźwięku, ale jednocześnie czujemy jej lekkość i nieoczywistość. Muzyka narasta, jak natrętny motyw w ravelowskim Bolero. W ten pozorny chaos, z gracją baletnicy, wdziera się Tilt Brass i ułożonymi frazami pięknie porządkuje sceniczny hałas. W oddali słychać już przygotowania do wielkiego finału, które potęguje delikatnie zarysowujący się rytm – okazuje się, że w tej nieoczywistej rzeczywistości nawet filharmonicy mają ochotę pohałasować. I robią to! Wraca dron parawokalny i przywołuje całą zgraję do porządku. Pomaga mu wibrafon. Możemy powoli stawać na baczność i w skupieniu czekać na wybuch oklasków po drugiej strony sceny. Po kilku podejściach śmiało osiągamy nasz cel. Brawo!!!!

Ta niebywała podróż trwa blisko 50 minut i warto wybrać się w nią przynajmniej kilka razy. Wciąga jak pasjonująca lektura i nie pozwala zasnąć snem sprawiedliwego. Myślę, że warto wybrać się także w rozbudowaną wersję podróży, poczynając od części I, a kończąc na V. Jeśli znajdę dość czasu, by ją odbyć, z pewnością opowiem, jak było.


****

Rok bieżący, jak dotąd, nie epatuje nadmierną ilością nowych nagrań Nate’a Wooleya. Jakkolwiek, przynajmniej kilka nowych tytułów warto w tym miejscu wskazać. Drugiego wydawnictwa doczekała się formacja Icepick, tworzona przez trębacza z pasjonującą sekcją Ingebrigt Haker-Flaten (b) i Chris Corsano (dr). Po monofonicznej kasecie (!?!) Hexane (Monofonus Press, 2014), czas na … czarny krążek Amaranth (Astral Spirits, 2016). Rzeczonego winyla jeszcze nie posiadam, a na nagraniu kasetowym niewiele słychać, więc póki co, temat jakości muzycznej inicjatywy Icepick musimy znacząco przemilczeć.




Na innym winylu ukazała się nie pierwszą już płyta Wooleya z Chrisem Corsano i portugalskim kontrabasistą Hugo Antunesem. Najpierw był kwintet Posh Orch (LP Orre, 2013), z dodatkiem piana i elektroniki, potem doskonałe trio Malus (LP NoBusiness Records, 2014), teraz zaś trafia do nas znów wersja kwintetowa Purple Patio (LP NoBusiness Records, 2016), gdzie bazowe trio zostało rozbudowane o dwie dodatkowe perkusje!

Krążek Argonautica (Firehouse 12 Records, …nareszcie CD, 2016), to nowy, elektryczny pomysł Wooleya, stworzony w hołdzie i z udziałem Rona Milesa, trębacza kojarzonego przede wszystkim z muzyką fussion. Dwie trąbki, dwie perkusje, elektryczne piano i … akustyczne piano. Opis płyty sugeruje muzykę improwizowaną. Pożyjemy, zobaczymy…




Na koniec tej niedługiej opowieści o nowościach płytowych Nate’a Wooleya, słowo… o jego debiucie. Do niedawna żyłem w przeświadczeniu, że trębacz (rocznik 1974) przed rokiem 2000 nie poczynił nagrań, które później dotarłyby na jakikolwiek nośnik. Jakże zatem spore było moje zaskoczenia, gdy po kolejnej udanej aukcji internetowej, wszedłem w posiadanie płyty formacji Sangha Trio Frantically Frantically Being At Peace (Slippery Slope, 1997). Obok Nate’a muzyczne ostrogi zdobywali tu jego rówieśnicy – basista Eric Warren i perkusista Charlie Doggett. Na krążku, obok dwóch znanych standardów, młodzi amerykanie grają muzykę skomponowaną przez grupę poprzez wolną improwizację. Muzyka jest doprawdy wyśmienita, gra Wooleya – już wtedy, prawie 20 lat temu – rzuca na kolana, a koledzy też radzą sobie całkiem dobrze. Co ciekawe – mimo szperania po sieci – nie znalazłem jakichkolwiek śladów ich przyszłej aktywności. Zatem Nate został bogiem, a koledzy raczej poświęcili się karierze naukowej, albo zostali zwykłymi pijakami. Płyta wszakże – absolutnie do polecenia!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz