Przypomnijmy – Seven
Storey Mountain to kompozycja-idea, stworzona przez Nate’a Wooleya,
wybitnego nowojorskiego trębacza, do wielokrotnego wykonywania z udziałem
rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach. To próba
odnalezienia osobnych sposobów kreacji na bazie tych samych, prostych
muzycznych idei – manipulowania taśmą, czy stosowania długich form muzycznych z
delikatnie zarysowanym schematem działania.
Cztery pierwsze wykonania utworu zostały szczegółowo
omówione na Trybunie w opowieści z 8 marca br. o nieco prowokacyjnym tytule Jazz is Dead! … czyli improwizacja inaczej.
Dwa pierwsze spotkania w celu realizacji kompozycji-idei
odbyły się w składach trzyosobowych. Edycja trzecia zgromadziła na scenie
siedmiu muzyków, czwarta zaś… dwunastu (w tym Tilt Brass Sextet). W najnowsze
wykonanie Siedmiopiętrowej Góry
zaangażowanych zostało dziewiętnastu muzyków (w tym Tilt Brass Octet). Do
podwójnego zestawu perkusyjnego i wibrafonowego, skrzypiec, trąbki oraz
elektroniki, znanych z poprzedniego spotkania, Wooley dodał drugie skrzypce i
aż trzy instrumenty dęte (saksofon basowy, klarnet kontrabasowy i tuba).
Rozbudowany został do oktetu, wywodzący się z muzyki współczesnej, zespół
Tilt Brass. Zauważmy, iż o ile filharmonicy grają tu akustycznie, o tyle
pozostali muzycy amplifikują swoje instrumenty, innymi słowy – emitują dźwięki ze
wzmocnieniem sygnałem. Nagranie zarejestrowano w Abrons Art Center (New York
City) 9 maja ubiegłego roku. Na
krążku CD zwie się to Seven Storey Mountain V (Pleasure Of
The Text Records, 2016). Tyle fakty.
Wspinaczkę na Siedmiopiętrową
Górę rozpoczyna nieco pompatycznie oktet puzonowo-trąbkowy, grając
zaaranżowany motyw, którego nie powstydziłby się sam Joe Williams, gwiazda
hollywoodzkiej muzyki filmowej. Oczywiście ten lekko groteskowy wstęp nie trwa
długo – do gry wchodzą zwielokrotnione amplifikacjami dźwięki nieakustycznych
improwizatorów, którzy z lekką szyderą
wskazują filharmonikom miejsce w szeregu. Perkusiści zdzierają szczoteczkami
powierzchnie swych membran, tworząc mało przyjazny klimat. Z dalekiego świata
docierają do nas … akordy piana, choć takiego instrumentu nie mamy w rozpisce.
Wchodzimy delikatnie, ale stanowczo w dubowaną
rzeczywistość i w tej solidnej poświacie permanentnego pogłosu zostaniemy do
samego finału. Zrujnowany przed momentem nastrój zgrabnie odbudowuje duet
wibrafonów, wspierany pasażami elektroniki. By jednak nie było zbyt pięknie, z
góry atakuje nas dron parawokalny,
budując trajektorię dla ostrego ataku pary skrzypiec, zmutowanych prądem o
dużym natężeniu. W międzyczasie wciąż wiszący nad głowami muzyków dron, rozszarpywany
jest incydentami akustycznymi w podgrupach. Złośliwe skrzypce nie chcą
odpuścić, elektronika dorzuca swoje trzy
grosze, a amplifikowane dęciaki ryją rzeczywistość akustyczną w wyjątkowo
niskich rejestrach (klarnet kontrabasowy!). Każdy instrument dociera do naszych
uszu z oddali, a nastrój oniryczności niespodziewanie staje się naszym
udziałem. Wciąż przybywa przestrzeni, demoniczny klimat dubowy jakby się
multiplikował. Mamy nad sobą ścianę dźwięku, ale jednocześnie czujemy jej
lekkość i nieoczywistość. Muzyka narasta, jak natrętny motyw w ravelowskim Bolero. W ten pozorny chaos, z gracją
baletnicy, wdziera się Tilt Brass i ułożonymi frazami pięknie porządkuje
sceniczny hałas. W oddali słychać już przygotowania do wielkiego finału, które
potęguje delikatnie zarysowujący się rytm – okazuje się, że w tej nieoczywistej
rzeczywistości nawet filharmonicy mają ochotę pohałasować. I robią to! Wraca
dron parawokalny i przywołuje całą
zgraję do porządku. Pomaga mu wibrafon. Możemy powoli stawać na baczność i w
skupieniu czekać na wybuch oklasków po drugiej strony sceny. Po kilku
podejściach śmiało osiągamy nasz cel. Brawo!!!!
Ta niebywała podróż trwa blisko 50 minut i warto wybrać
się w nią przynajmniej kilka razy. Wciąga jak pasjonująca lektura i nie pozwala
zasnąć snem sprawiedliwego. Myślę, że warto wybrać się także w rozbudowaną wersję
podróży, poczynając od części I, a kończąc na V. Jeśli znajdę dość czasu, by ją
odbyć, z pewnością opowiem, jak było.
****
Rok bieżący, jak dotąd, nie epatuje nadmierną ilością nowych
nagrań Nate’a Wooleya. Jakkolwiek, przynajmniej kilka nowych tytułów warto w
tym miejscu wskazać. Drugiego wydawnictwa doczekała się formacja Icepick,
tworzona przez trębacza z pasjonującą sekcją Ingebrigt Haker-Flaten (b) i Chris
Corsano (dr). Po monofonicznej kasecie (!?!) Hexane (Monofonus Press,
2014), czas na … czarny krążek Amaranth (Astral Spirits, 2016).
Rzeczonego winyla jeszcze nie posiadam, a na nagraniu kasetowym niewiele
słychać, więc póki co, temat jakości muzycznej inicjatywy Icepick musimy
znacząco przemilczeć.
Na innym winylu ukazała się nie pierwszą już płyta Wooleya z
Chrisem Corsano i portugalskim kontrabasistą Hugo Antunesem. Najpierw był
kwintet Posh Orch (LP Orre, 2013), z dodatkiem piana i elektroniki,
potem doskonałe trio Malus (LP NoBusiness Records, 2014),
teraz zaś trafia do nas znów wersja kwintetowa Purple Patio (LP
NoBusiness Records, 2016), gdzie bazowe trio zostało rozbudowane o dwie
dodatkowe perkusje!
Krążek Argonautica (Firehouse 12 Records, …nareszcie
CD, 2016), to nowy, elektryczny pomysł Wooleya, stworzony w hołdzie i z
udziałem Rona Milesa, trębacza kojarzonego przede wszystkim z muzyką fussion.
Dwie trąbki, dwie perkusje, elektryczne piano i … akustyczne piano. Opis płyty
sugeruje muzykę improwizowaną. Pożyjemy, zobaczymy…
Na koniec tej niedługiej opowieści o nowościach płytowych
Nate’a Wooleya, słowo… o jego debiucie. Do niedawna żyłem w przeświadczeniu, że
trębacz (rocznik 1974) przed rokiem 2000 nie poczynił nagrań, które później
dotarłyby na jakikolwiek nośnik. Jakże zatem spore było moje zaskoczenia, gdy
po kolejnej udanej aukcji internetowej, wszedłem w posiadanie płyty formacji
Sangha Trio Frantically Frantically Being At Peace (Slippery Slope, 1997).
Obok Nate’a muzyczne ostrogi zdobywali tu jego rówieśnicy – basista Eric Warren
i perkusista Charlie Doggett. Na krążku, obok dwóch znanych standardów, młodzi
amerykanie grają muzykę skomponowaną
przez grupę poprzez wolną improwizację. Muzyka jest doprawdy wyśmienita,
gra Wooleya – już wtedy, prawie 20 lat temu – rzuca na kolana, a koledzy też
radzą sobie całkiem dobrze. Co ciekawe – mimo szperania po sieci – nie
znalazłem jakichkolwiek śladów ich przyszłej aktywności. Zatem Nate został bogiem, a koledzy raczej poświęcili się
karierze naukowej, albo zostali zwykłymi pijakami. Płyta wszakże – absolutnie do
polecenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz