Każda nowa płyta wyjątkowego Nate’a Wooleya warta jest
miliona słów na tej stronie. Warta być może jest kolejnego miliona, jeśli
weźmiemy pod uwagę, iż na jego drodze – pewnej kwietniowej nocy pięć lat temu,
być może niedaleko od niesfornego Manekin
Pis - stanęło dwóch absolutnie pewnych siebie kolesi, którzy mieli plan,
jak zdewastować ogarniające wszechświat poczucie spokoju i wiecznej
szczęśliwości. Przynajmniej na niwie muzyki improwizowanej. Prześledźmy legendę
popielną i na chwilę przywołajmy też pamięć zmarłego niedawno wybitnego
reżysera znad Wisły.
Legacy of Ashes
Czas i miejsce
zdarzenia: Kwiecień 2011, Salle des
Harpes, Bruksela. Wiele wskazuje na to, iż rejestracja odbyła się bez udziału
publiczności.
Ludzie i przedmioty:
Nate Wooley (trąbka i amplifikacje), Daniele Martini (saksofon tenorowy i
sopranowy), Joăo Lobo (perkusja). Pierwszy z muzyków nie wymaga na tej stronie
jakichkolwiek rekomendacji. Saksofonista pochodzi zaś z Włoch, a jest rezydentem
belgijskim. Perkusista to Portugalczyk. Obaj Panowie mają w dorobku kilka
wspólnych wydawnictw, m.in. w kwartecie Tetterapadequ (ostatnio - płyta dla
ForTune Records; inna ich ep-ka była recenzowana na Trybunie), czy MulaBanda. W obu tych formacjach występuje także
pianista Giovanni Di Domenico, z którym Daniele Martini pojawił się wspólnie na
doskonałej płycie Posh Scorch Nate’a
Wooleya, którą całkiem niedawno zachwycaliśmy się w tym miejscu.
Jak gramy: Wedle opisu
na okładce, muzyka została skomponowana przez całą trójkę muzyków. Wnikliwa
analiza materiału muzycznego wskazuje, iż komponowanie odbyło się – posiłkując
się metaforą Evana Parkera z jednej z jego solowych płyt – w … drodze
improwizacji, ewidentnej, dodajmy w tym miejscu.
Efekt finalny:
Siedem fragmentów opisanych długimi tytułami, trwających łącznie 35 minut.
Trafia do możnych tego świata za pośrednictwem wydawnictwa kompaktowego
Creative Sources Recordings, pod tytułem Legacy
of Ashes, firmowanego trojgiem nazwisk muzyków wyżej wymienionych.
Subiektywne wrażenia:
Ta jedyna bezksiężycowa noc w Chinach
zaczyna się nad wyraz spokojnie, niczym cisza przed burzą. Lobo delikatnie
znaczy teren werblem i stopą, czym przywołuje, jakże istotne dla dramaturgii
tej muzyki i poniekąd recenzji, skojarzenie z drummingiem Toma Bruno i jego legendarnej formacji Test. Uprzedźmy
wypadki – od tego skojarzenia nie uwolnimy się do końca tej niedługiej płyty. W
kolejnym fragmencie tej, początkowo jakże nieśpiesznej opowieści, Wooley uroczo
rozgrzewa ustnik swej trąbki na tle Lobo, szczotkującego, z uporem godnym
lepszej sprawy, membrany swego instrumentu. Odzywa się tenor Martiniego, który
natychmiast zostaje skomentowany przez szemrające
amplifikacje kolegi z lewej strony. Lobo lubi iść w rytmie marszowym, no i
ta stopa… niczym bijące serce wojownika, bez nadziei choćby na kroplę wody. Ptasia operacja atakuje nas wyniosłym
szczebiotem sopranu (nie inaczej!), któremu wtóruje trębacz, brzmiący jakby
tubę miał na podorędziu, a nie zgrabną trąbeczkę. Lobo – trans maszyna, ucieka w obłoki swojej wulgarnej wyobraźni i chlasta
po potylicy obu właścicieli instrumentów dętych. Nate czuje się dotknięty i
wjeżdża na scenę z odrobinę egzotycznym brzmieniem (co to za tłumik?!) i ma
ochotę na krwistą dyskusję z perkusistą. Sopran nie zwalnia, jak zwinna i
pyskata, rogowata jaszczurka wgryza się statywy zestawu perkusyjnego. Pyskówka
robi się z tego niczego sobie… I znów powraca Test-owe skojarzenie. Drummer
trzyma się miejsca po środku, atakowany z obu flanek przez oszalałe dęciaki. Po
przebyciu siedmiu dolin, jedziemy już
tylko pieprznie i na ostro.
Korpulentne, otrzaskane w boju, na wpół żywe byki, tuż przed nosem pijanego
torreadora, robią miny i są zdolne do wszystkiego. Ten środkowy ma już na
drugie imię Tom i nic tej oczywistej konstatacji nie jest w stanie zmieniać.
Ekspresji nie zabraknie do ostatniego dźwięku. Martini, którego onegdaj
odsyłałem na kursy do ECM, jakby mnie słyszał, teraz śmieje się w twarz pełną
gębą, dymiąc tenor do ostatniej kropli krwi. Energia, co tam – wulkan energii!
Gdyby Bruno żył, Martini musiałby zostać jego jurnym rumakiem. Lobo! On tu
łapie za ogon wszystkie sroki, też może już śmiało przybierać
reinkarnacyjną rolę. Tytan! A Wooley? Niby to nie jego bajka, ale gdy w
trzeciej sekundzie tej zabawy łapie sens incydentów dźwiękowych w głębokiej
estetyce rasowego free, nie biorącego jeńców, chwyta byka za rogi i po raz sto
pięćdziesiąty dziewiąty raz udowadnia, jak doskonałym jest muzykiem. Pod koniec
tej eskapady idziemy naturalnie wedle tej
samej rzeki. Nie zabraknie przy okazji ciekawych dysonansów akustycznych w
momencie, gdy Nate gotuje wodę, Daniele kwili na boku, a Joăo szlifuje brzegi
werbla. Doświadczamy czegoś na kształt Stevensowskiego Sustained Piece… który naturalnie trwa jedynie do momentu, gdy Lobo
nie zacznie dewastować rzeczywistości zastanej i nie wyśle nas do wszystkich diabłów. A to dopiero 35 minuta…. Czas
skurczył się do wymiaru jednego Diamentu.
A Popiół? Popielniczki wszak dawno
opróżnione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz