Jeśli do tej pory nie zetknęliście się z muzyką Alberta
Cirery, katalońskiego saksofonisty, od paru już lat rezydującego w Lizbonie, to
dobitnie świadczy to o tym, iż w ogóle nie czytacie Trybuny Muzyki Spontanicznej!
Fakty bezsporne, dotyczące muzycznej biografii muzyka i jego
dość już bogatej fonoteki, jak na 36 wiosen na karku, poznać można było przy tej okazji. Inne ważkie i bieżące wydarzenia w dyskografii muzyka można eksplorować
klikając choćby w to miejsce lub tamto miejsce .
Dziś przed nami trzy najnowsze wydawnictwa z udziałem
Cirery, wszystkie datowane na rok 2017 (jedno premierę miało bodaj w ostatni
poniedziałek). Saksofonista nie będzie jedynym wspólnym elementem tego
improwizowanego trójpaku, zatem
ładunek dramaturgiczny dzisiejszej opowieści będzie spory.
Zupełnie przy okazji, omawiając poniższe płyty, możemy
śmiało ogłosić kolejną śmierć nośnika kompaktowego! Żadna z nich bowiem nie
została udostępniona światu w tej formie – pierwszą możecie nabyć jedynie w
formie plików elektronicznych, druga jest… kasetą magnetofonową, trzecia zaś
płytą winylową.
Lizbona, 24 stycznia
2016
Okoliczności zdecydowanie studyjne, miejsce i czas podane w
tytule. Czterech bystrych muzyków gotowych na wszystko: Albert Cirera –
saksofon tenorowy i sopranowy, Hernani Faustino – kontrabas, Luís Lopes –
gitara elektryczna i Vasco Furtado – perkusja. Kwartet rejestruje, a następnie
upublicznia pięć fragmentów z tytułami, stworzonych przez nich samych, w drodze
dość uporządkowanej dramaturgicznie improwizacji. Całość trwa blisko 47 minut,
a trafia do nas pod tytułem Temple Of Doom (pliki elektroniczne,
Discordian Records, 2017). Podmiotem wykonawczym są wymienieni z imienia i
nazwiska muzycy, w kolejności, w jakiej zostali zaprezentowani kilka wierszy
wyżej.
Pierwszy. Skupiona
introdukcja tej muzycznej przygody koncentruje się na szorowaniu akustycznych instrumentów, toczonym przy pięknym,
onirycznym wsparciu gitary z prądem, realizującej swoją obecność na dużym
pogłosie. Cirera ckliwie pętli się na zwojach sopranu, Faustino sunie grubym walkingiem, a Furtado rozgrzewa swoje
werble i tomy. Muzycy ze zwinnością wygłodzonych szczurów przechodzą od
niezobowiązującego truchtu do pełnowymiarowego galopu. Sekcja jedzie jak rollercaster. Imponujące otwarcie!
Drugi. Muzycy w
silnym zwarciu, przepychają się, poklepują wzajemnie. Lopes utraciwszy pogłos,
brnie w kompaktowe synkopy, Faustino przesuwa bloki skalne, a Furtado i Cirera
komentują ich wyczyny. Jeśli pierwszy
był przykładem liniowej narracji, to drugi
jest gęstą układanką, permanentnie
rozsypywaną przez indywidualne eskalacje. Krew, pot i łzy – każdy chce tu mieć ostatnie zdanie.
Trzeci.
Uspokojenie, choć przychodzi w pełni zasłużenie, nasycone jest lękiem,
niedopowiedzeniami i silnie skrywanymi tajemnicami. Albert przebiera maskę
trupiej sonorystyki (on tak potrafi!), Hernani włącza rytm, a cała sekcja
ponownie goni za niemożliwym. Luis zdaje się być nieobecny, jakby dobijał się z
zaświatów na bal, bez zaproszenia. Klimat mało wybrednej zadziorności i brak
pustych przebiegów, dynamicznie zagęszczają narrację. Gitara – nie mając
wyjścia - czerpie dodatkowe porcje energii z kabla i odpala, nie po raz ostatni
na tej płycie, psychodeliczny drive,
który nieco tłumi – tak akustycznie, jak i konceptualnie - ambicje pozostałych
instrumentów. Albert, mając w ręku rozgrzany sopran, przystaje na warunki
Luisa.
Czwarty. Sekcja
wyrywa się przed szereg i ryje trajektorię dla tej historii na dwa metry w głąb
ziemi. Albert, znów na sopranie, snuje chytrą opowieść, a Luis tradycyjnie
czeka na gotowość do odpalenia swojego wiosła. Szuka zapalnika w stercie
przesterowanych szumów. Narracja dynamizuje się, ale gitarzysta ucieka w głąb,
w niemal dubowy idiom. Gdy sopran
wreszcie zapłonie w ekstazie, w tle pogłos i drapieżna psychodelia
zmultiplikują się. Cóż za błyskotliwa eskalacja! Sekcja już może liczyć trupy
na swojej drodze – Hernaniemu pomaga w tym smyk, Vasco wybijanie rytmu. Wyciszenie
zdaje się konieczne i dramaturgicznie uzasadnione – jakże wspaniały moment, pełen
niesamowitej synergii w tym czupurnym i nieoczywistym kwartecie (refleksja
recenzenta: na ile ten moment został zaplanowany przez muzyków?). Przestrzeń
akustyczną wypełniają mikrodrony, zdubowana gitara, subtelne sprzężenia na
obręczy bębna basowego. Narracja prawie staje w miejscu. Przez chwilę Luis
pozostaje sam, Albert tylko głaska dysze, ściera pot z czoła, a Vasco dotyka
talerzy, tak, by ich nie dotknąć. Gitara zdaje się wchodzić na jakiś
post-elektroniczny poziom. Odzywa się saksofon tenorowy, trochę dziś uśpiony i
mniej wykorzystywany. Wtóruje mu zupełnie nieobliczalna w tym momencie gitara
(choć po prawdzie gra ledwie dwa dźwięki i zwinnie repetuje). Sekcja wymownie
milczy, ale to jedynie pozór. Jest już zwarta i gotowa, by podjąć kolejne
wyzwanie – odnaleźć drogę wyjścia z tego improwizacyjnego labiryntu (refleksja
recenzenta: ciekawe, jak przebiegałaby
ta muzyka, z tym saksofonistą i takimż gitarzystą, gdyby wspomagała ich sekcja
bardziej wrażliwa na niuanse brzmieniowe?). Czwarty,
najdłuższy, prawie 19-minutowy, finalizuje się bardzo leniwie. Muzycy dygoczą, mając
wciąż maksymalnie wytężone źrenice, jakby za chwilę miało począć się nowe życie.
Subtelna akustyka ginącą w chmurze gitarowego dubu. Wyjątkowe!
Piąty startuje na
ostro i z przytupem. Diabolicznie! Noise’owo! Free jazz na 120%, z rockową
gitarą, w klimatach dobrze upalonego
Thin Lizzy! Ekstremalnie rozgrzany, emocjonalnie oszalały Cirera wciąż atakuje
lewą flanką, podczas gdy prawą sunie trudna do opanowania gitara Lopesa. Sekcja
rżnie środek i nie daje chwili wytchnienia. Każdy z muzyków snuje tu jakby
swoją opowieść, ale kompatybilność elementów składowych tego kwartetu jest bezdyskusyjna. Ekspresja! Ogień! Fire Music! Cisza po
wybrzmieniu ostatniego dźwięku aż skwierczy….
St. Petersburg, 13
kwietnia/ Moskwa, 14 września 2016
Przemierzamy wszerz cały niemal kontynent europejski, by
zameldować się w Petersburgu, na studyjnym spotkaniu tria w składzie: Ilia
Belorukov – saksofon altowy, elektronika, Konstantin Samolovov – perkusja i
Luis Lopes – gitara elektryczna, efekty. Jeśli to wydarzenie miało miejsce w
kwietniu, to zaraz potem będzie już wrzesień, Moskwa i koncert innego tria:
Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Ramon Prats – perkusja (ci dwaj
zwykle występują jako Duot) i Dmitriy Lapshin – kontrabas. Po kilku miesiącach
oczekiwania oba incydenty dźwiękowe lądują na jednym wydawnictwie – kasecie
magnetofonowej Split (Spina!Rec, 2017), firmowanej nazwiskami wszystkich
sześciu muzyków. Tytuł kasety bynajmniej nie ma konotacji chorwackich, a jest
jedynie zwyczajowym określeniem wydawnictwa, które łączy w sobie oddzielne
podmioty wykonawcze - każdy na osobnej stronie analogowego nośnika (kanon na scenie
hardcore/ punk, jakieś 25-30 lat temu).
Strona A. Dwa
fragmenty opatrzone tytułami, przykuwać będą naszą uwagę przez niespełna 26 minut. Muzycy od pierwszego dźwięku zabierają nas do
krainy hałasu, przesterów i progresywnego drummingu.
W procesie budowania dźwięku, w stanie niezwyklej symbiozy odnajdujemy Lopesa i
Belorukova, przy czym recenzent ma wrażenie, iż częściej generują oni muzyczne
pasaże korzystając z elektroniki, niż z przypisanych im żywych instrumentów. Pomiędzy nimi, odnajdujemy delikatnie
zagubionego perkusistę, który szuka akustycznej szczeliny, by w jakikolwiek
sposób zaistnieć w tym nagraniu. Po kilku minutach, doświadczamy skromnego zawieszenia tej stricte
noise’owej narracji, dzięki czemu recenzent ma na czym zawiesić pióro, a aura całości
robi się nieco mniej ambiwalentna. Zmyślne preparacje perkusisty (bo ma
przestrzeń!), intrygujące pląsy gitarzysty na silnie naelektryzowanym gryfie,
niegłupie palcówki na saksofonie – muzyka snuje się leniwie, ale zadziornie, w
bardzo elektroakustycznym klimacie (uwaga recenzenta: nieperfekcyjna produkcja,
dużo punkowego brudu). Powrót do świata wiecznego hałasu, ogłasza ostrym
riffem, wyposzczony saksofon, a chwilowy entuzjazm recenzenta nieco przygasa. Hard-electronics z prostym bębnieniem
będą już nam towarzyszyć do końca nagrania. Nieśmiałe preparacje drummera pod sam koniec, potraktować
możemy jedynie jako próbę ratowania tego nagrania.
Strona B. Inna
scena, inna okoliczność. Mający blisko dziesięcioletni staż, swoisty working band Cirery i Pratsa, czyli Duot,
w trakcie wielodniowej trasy po wschodnich krańcach naszego rubasznego
politycznie kontynentu. Przystanek Moskwa i lokalny muzyk na dokładkę – Dmitriy Lapshin – uzupełniający zgrabne, free jazzowe trio. Przed nami niespełna 26 minutowy odcinek zatytułowany Porto.
Panowie ruszają z grubej rury, od
pierwszego dźwięku śmiało wkraczając w jazzową estetykę, dzięki czemu recenzent
może złapać akustyczny oddech po elektronicznej masakrze, dokonanej na pierwszej stronie tej zabawnej kasety. What a jazz! Samo mięcho! Cirera zdaje
się niezwykle coltranowski w swoim
prymalnym zadęciu i semantyce swojej pierwszej eskalacji w trakcie tego
krótkiego koncertu (dodatkowo Prats doskonale wie, co robić w takiej sytuacji).
Rosyjski kontrabasista wgryza się w kataloński duet, jakby niczego innego w
życiu nie robił – dodatkowo jest równie śpiewny i radosny w swej grze, jak
akustycznie stanowczy, czym nieśmiało przypomina nam samego Williama Parkera!
Nie daje saksofoniście i perkusiście chwili wytchnienia, na co Katalonia mówi
stanowcze Tak! Albert precyzyjny,
adekwatny dramaturgicznie i niezwykle sumienny w budowaniu ekspresyjnych pasaży
saksofonowych. Narracja całego tria jest dynamiczna, spójna i artystycznie
jednorodna. Uspokojenie emocji po obu stronach sceny - zgrabnie zaproponowane przez muzyków - jest efektem bardzo skrupulatnego solo kontrabasu, na tle
mikrodźwiękowego drummingu. Tuż po
nim, wyjątkowo ckliwy Cirera, przy wtórze smyczkowego backgroundu Lapshina,
daje sygnał do kolejnej galopady, która smakuje jednak inaczej. Jest bardziej
płynna, czupurna, no i jest … sopranowa! A w takich momentach saksofonista jest
mistrzem świata! Oczywiście brzmi jak Steve Lacy, ale… z turbodoładowaniem i
posmakiem pełnolistnej psychodelii!
Wielki finał!
Barcelona, 18 grudnia
2015
Czas na epizod szkocki. Jesteśmy jednak w Barcelonie, tuż
przed kolejnymi, nikomu niepotrzebnymi świętami. Trzech dojrzałych facetów w
skromnym studiu nagraniowym. Ciągle jest z nami Duot, którego tym razem wspierał
będzie Andy Moor, gitarzysta holenderskiej załogi punkowej The Ex! Zapytacie
zatem, skąd ta Szkocja? To proste – Andy jest Szkotem.
Po kilkunastu miesiącach od tej rejestracji, trafia do nas
winylowe wydawnictwo Food (Repetidor, 2017), dla którego
tytułem wykonawczym jest Duot and Andy Moor. Siedem tytułów, 42 minuty muzyki.
Pierwszy. Gitary
elektryczna klimatycznie pulsuje, saksofon stawia stemple, a perkusja wyznacza teren dla tej muzycznej improwizacji.
Cisza, skupienie, delikatne prężenie muskułów, po chwili przeradzają się w
ekskluzywne zwarcia i przepięcia energetyczne. Wolna, swobodna improwizacja
iskrzy w zderzeniu z free rockową gitarą, dążącą do noise’owej eskalacji. Argumenty
Moora, to siła i natężenie dźwięku, atuty Duotu, to zwinność i lisia
przebiegłość. Konsekwencją tej artystycznej ambiwalencji jest ściana dźwięku,
tyczona bez specjalnych niuansów brzmieniowych. Gdy Ramon – być może
nieświadomie – cytuje drumming
Katriny z macierzystego zespołu Szkota, aura robi się istotnie exowska.
Drugi. Albert
bierze się w garść i plecie urocze, sonorystyczne grepsy na wyposzczonym
sopranie. Andy marzy o dalekich podróżach w oparach skromnej psychodelii, w
czym przypomina gitarowe pasaże.. wczesnego Sonic Youth. Ramon wydobywa z torby
małą orkiestrę dzwoneczków, która przejmuje ster tej akurat historii.
Miniatura, którą wieńczy saksofonista, szukający nietypowych artykulacji, bo to nagranie ewidentnie potrzebuje estetycznego dysonansu.
Trzeci. Odpoczynek
w trakcie drugiego przydał się!
Typowo exowski atak hałasem, bez
ostrzeżenia. Albert ma w ustach chyba sygnałówkę. Ogłasza alarm postnuklearny! Eskalacja jest gęsta, jak
świąteczny sos do pieczonej kaczki, może jedynie szkoda, że wysiłek foniczny
Cirery grzęźnie pomiędzy strunami szalejącej, punkowej gitary. Jej ostre riffy
nie pozwalają na otwartą dyskusję o kierunku rozwoju tej narracji. Gdy saksofon
wchodzi na wyższe rejestry (nie ma wyjścia!), rośnie szansa na równowagę sił w
tyglu hałasu. Całkiem wyzwolony rebel
rock! Brak tu przestrzeni na subtelności. Na etapie wybrzmienia rodzi się
jednak okazja na szczyptę fonicznej demokracji w tym prawdziwie bermudzkim trójkącie.
Czwarty. Gitara
burczy, a perkusja i saksofon boją się zapytać o ciąg dalszy. Wszyscy plamią
się wzajemnie, a Duot ma tu szczęśliwie nieco dialogu do odegrania.
Piąty. Niewinny
spokój, klastery gitary, Albert prycha i zapowietrza się. Ciekawa wolta
dramaturgiczna – wykluwa się z tej introdukcji prawdziwie spontaniczne
improwizowanie, w dotkliwym zwarciu, w półdystansie. W tej sytuacji akustycznej,
w tym drobnym zaniechaniu narracji, Moor nie koniecznie musiał wrzucić drugi
bieg swojej rockowej maszyny.
Szósty. Rock in! Mamy wrażenie, że saksofon gra
fantastyczne frazy, ale nie jesteśmy tego pewni fonicznie. Po niedługim czasie Ramon zakleszcza synkopę,
a Albert wyje do księżyca, dzięki
czemu staje się… słyszalny! To zwarcie ma bardzo progresywny charakter,
jakkolwiek efekt finalny jest pochodną ograniczonych możliwości artykulacyjnych
rockowego gitarzysty.
Siódmy. Albert
chwyta się brzytwy. Pięknie sonoryzuje na
mokro. Andy zostawia mu więcej przestrzeni na takie ekscesy, dzięki czemu doświadczyć
możemy, być może, najbardziej intrygującego fragmentu tego nagrania. Finałowy
interwał bowiem ekscytuje, pozwalając przy okazji zapomnieć o kilku
niedoskonałych momentach w obszarze pierwszy-szósty.
Saksofon po prostu szaleje! Moor, na ugiętych kolanach, zdolny jest jedynie bić
brawo pojedynczymi akordami, ale robi to z dużym smakiem, delikatnie hacząc o
skale arabskie. Albert i tak go zagaduje, bo to jest jego moment! Ramon komentuje
z boku na zestawie skromnych dzwoneczków. Finał płyty zastaje recenzenta w
dziennikarskim rozkroku – a gdyby cała płyta brzmiała jak siódmy, jak Gudi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz