Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 20 lutego 2018

Daniel Thompson! The United Kingdom of Free Improvisation’s another fresh breath! *)


Świat muzyki improwizowanej nie zna pustki. Trybuna Muzyki Spontanicznej, ustami Pana Redaktora, co rusz puszcza w eter nazwiska muzyków, które warte są zapamiętania. Katalog dobrych lub bardzo dobrych improwizatorów rośnie w tempie geometrycznym. Co gorsza, teksty tu zamieszczane nakazują także zachwycać się ich muzyką!

Daniel Thompson! To jest następna ofiara naszej polityki informacyjnej. Młody, wciąż na dorobku, brytyjski gitarzysta. Wykształcony, ambitny, i co z dzisiejszej perspektywy najistotniejsze, już doprawdy wyśmienity muzyk improwizujący. Po prawdzie nie ma jeszcze w pełni autorskiego dorobku, ale jego twórcza zabawa w kolektywną, swobodną improwizację, niemal od początku dekady, trwa w najlepsze.

W trakcie dość rozbudowanej epistoły padnie także kilka innych, nowych nazwisk. Na jedno już dziś redakcja nakazuje zwrócić baczną uwagę. To saksofonista Adrian Northover. Muzyk nieco starszego pokolenia, jakkolwiek jego większa aktywność na polu free improve ma miejsce dopiero w ostatnich latach, dodajmy, na ogół w towarzystwie Thompsona.

Prześledzimy notatki recenzenta z odsłuchu aż jedenastu płyt, w których istotny udział sprawczy przypisać możemy brytyjskiemu gitarzyście. Nie będziemy nadmiernie wymądrzać się w ich trakcie, snuć gatunkowych paralel, ani udowadniać, jak wielka jest nasza recepcja muzyki improwizowanej. Tylko fakty, tylko emocje. A po lekturze - marsz do kupowania i słuchania muzyki! Muzycy improwizujący i ich wydawcy także płacą rachunki!

Jeśli ktoś z zacnych Czytelników chciałby zadać pytanie, po które z wydawnictw sięgnąć od razu, a po które nieco później, odpowiedź musi być wymijająca, bo wszystkie one godne są naszej uwagi. Ale na ucho dodajmy – kolejność prezentacji płyt nie jest do końca przypadkowa.




The Runcible Quintet ‎ Five (FMR Records, 2017)

18 kwietnia 2016, Iklektic, Londyn: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi – perkusja, Neil Metcalfe – flet, Adrian Northover – saksofon sopranowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów, 44 minuty z sekundami.

One. Dokładna, molekularna rozbiegówka – pojedyncze struny gitary i kontrabasu, drżący talerz, westchnienie fletu, podmuch saksofonu. Muzycy poznają się wzajemnie przez dotyk. Two. Flet stąpa po strunach gitary. Akustyczna precyzja, która znamionuje tych, którzy potrafią czerpać ze wszelkich zdobyczy historycznych brytyjskiego free improv. Metcalfe grał z Johnem Stevensem naprawdę, reszta czyniła to w równie zaangażowany sposób, choć metodami bardziej wirtualnymi. Czujność i odpowiedzialność za pojedynczy dźwięk, to cechy, które konstytuują jakość narracji, która lubi pełzać do przodu przy wykorzystaniu klasycznej metody improwizacji, czyli search &reflect. Demokracja w czynie, demokracja w sukcesie, to kolejne warte podkreślania zjawisko na scenie w Iklektic. Szczypta kameralistyki w zaśpiewie fletu, programowy minimalizm w tubie sopranu, błyskotliwy, bardzo niski pasaż ze smyka na kontrabasie. Three. Flet w konfrontacji z kontrabasem. W tle drumming, który zaczyna zaznaczać swoją obecność. Jest zwinny, nerwowy, bardzo na temat, dzięki czemu cała ekspozycja skrzy się sporym ładunkiem energii. Od 5 minuty znów jakby spokojniej. Akustyczne mikro cuda wypadają z rąk każdego z muzyków kwintetu. Od 8 minuty rośnie dynamika, która prowadzi do kilkudziesięciosekundowej eskalacji. Zejście w ciszę, tuż potem – orkiestrowy majstersztyk, trochę wedle wskazań nieistniejącej batuty. Przynajmniej dęciaki sprawiają wrażenie lekko sterowanych. Four. Przeciąganie liny w estetyce call & response. Dźwięk za dźwięk. Wymiany uprzejmości na flankach w podgrupie dętej. Po dynamizacji, cała piątka płynie wyjątkowo wartkim strumieniem (smyk na kontrabasie stawia stempel akustycznej doskonałości). Tego ostatniego instrumentu zdaje się być w tej opowieści najwięcej. 8-9 minuta, to chwila, by zachwycić się sztuką gitarzysty – pięknie szoruje po strunach w poszukiwaniu nerwowego rytmu, a reszta muzyków jakby amplifikowała jego działania. Najdłuższy trak na płycie (ponad 17 minut) mieni się tysiącami pomysłów i rozwiązań dramaturgicznych. Jakże szeroki arsenał środków w dłoniach perkusisty. Niemal barokowy przepych. Od 15 minuty wyśmienite, dronowe wybrzmiewanie. What a game! Five. Outro na 150 sekund. Drapieżnie na strunach kontrabasu, obok dęte wymienianki, szczypta ciszy ze strony gitary. Drastycznie precyzyjny, ostatni dźwięk.




Adrian Northover & Daniel Thompson ‎ Mill Hill  (Raw Tonk, 2015)

26 czerwca 2014, The Red Shed Studio, Mill Hill, Londyn: Adrian Northover – saksofon sopranino, sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów, 40 minut.

One. Saksonowy dron, drobne spiętrzenia na gryfie, kilka slajsów, suche, ascetyczne brzmienie. W tubie sopranu rodzaj mikro ballad, które snują się po ściankach, pomiędzy strunami gitary gęsta sieć dźwięków. Dobra komunikacja pomiędzy instrumentami, także pomiędzy ich dyspozytorami. Improwizacje obu muzyków płyną dość separatywnie, ale stale odnajdują punkty styczne i okazje do zmyślnych interakcji. 6 minuta, szczypta sonore z saksofonu, z którego wykluwa się piękna one breath ekspozycja. Adrian jest delikatny, precyzyjny, świadomy swoich wysokich kompetencji. W 9 minucie prowadzi z Danielem doskonały dialog na pograniczu ciszy. Muzycy świetnie dopasowują się poziomem ekspresji, ładunkami energii wkładanymi w improwizację. Two. Kolejny, kompatybilny, wyważony i skrupulatny dialog gitary i saksofonu. Dużo pytań, jeszcze więcej odpowiedzi i niebanalnych, wspólnych refrenów. Thompson tryska techniką gry, dokładnością swoich improwizacji. Pozostaje w stanie ciągłej zmiany, nie stroni od dekonstruowania riffów. Jego improwizacje są bardzo wyzwolone, ale mają uporządkowaną strukturę, pełne są zamysłu dramaturgicznego. Nie ma w nich przypadkowych dźwięków. Gitarzyście daleko do niechlujstwa Dereka Baileya, bliżej mu do wewnętrznej spójności Johna Russella. To samo można powiedzieć o grze Northovera, być może muzyk ten jest jeszcze większym odkryciem tego skromnego cd-ra. Three. Pętla w tubie, zaciska się na szyi słuchacza. Metaliczny jazgot rozszarpywanych strun gitary. Także ta improwizacja ma swój wewnętrzny rytm, z góry nadany przez muzyków kierunek rozwoju. Po paru minutach, obaj znów cudownie grzęzną w ciszy. Four. Adrian i Daniel czają się na siebie, jak dwa tygrysiątka w zaroślach. A potem skok w narowisty galop! Być może najbardziej dynamiczny fragment nagrania. Przy okazji, jakość ich improwizacji lokalnie eksploduje! Tuż potem mistrzowskie hamowanie, niczym kwiatuszek do kożuszka. A po kolejnej chwili… kolejny galop i … ponownie perfekcyjny stop! Wielominutowa perła free improve żarzy się ogniście!  7-9 minuta, szumy i szmery w tubie, tuż obok bulgocząca, strunowa, sucha symfonia. Jakby Daniel grał na samych strunach, a jego instrument pozbawiony był pudla rezonansowego. Dronowa cisza, jako komentarz, pachnie już niemal geniuszem, a konwulsyjna dekonstrukcja sytuacji zastanej znów gotuje pióro recenzenta. Diabelska historia! Five. Saksofon down and up, z drobinami melodycznego zaśpiewu. Gitara stawia akordowe zasieki. Czyżby rodzaj meta ballady na zakończenie? Wytwornie, kameralistycznie! Od 4 minuty wykluwa się z tego kolejna zmysłowa narracja. Dźwięk przy dźwięku, gęsto, dość głośno, jakby stempel doskonałości dla całej sesji. Nakład płyty? 75 sztuk. Biorę wszystkie!




Andrew Lisle/ Simon Rose/ Daniel Thompson  The Spring Trio ‎(CRAM, 2015)

10 kwietnia 2014, Foley Street improvised Music Concert Series, London: Andrew Lisle – perkusja, perkusjonalia, Simon Rose – saksofon altowy i barytonowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 3 utwory, 54 minuty.

One. Mikrodrony altu z jednej strony, rozrywanie strun gitary, z drugiej. Obok drobne zdarzenia perkusyjne. Prawdziwie skupione free improve, zawieszona, plamista narracja. Rose bardzo oszczędny w słowach, krótkie, urywane frazy, dobitne emocjonalnie. Lisle, aktywny, wielowymiarowy, dynamiczny nawet w spokojnych partiach improwizacji. O Thompsonie można powiedzieć dokładnie to samo. Po paru minutach koncert intrygująco się dynamizuje, rośnie ilość dźwięków w jednostce czasu. Zwinne zejście w ciszę, wyjątkowo udane. Wymiany zdań w klimatach dobrej praktyki Watts-Stevens sprzed niemal pół wieku. Świetna kooperacja, muzycy doskonale się słuchają. Dramaturgia spektaklu jest niezwykle zmienna. Drobne, krótkotrwałe eskalacje przypominają punkty zapalne, które oddzielone są długimi godzinami spokojnych i nieśpiesznych dysput, czasami nawet na pojedyncze dźwięki. Thompson zdaje się być bardzo skrupulatny w swoich indywidualnych improwizacjach. Waży każde słowo, każdą porcję energii kinetycznej w spoiwach gitary. Lisle często stawia na rozwiązania sonorystyczne, dodając całej zabawie sporo pikanterii. Na finał części głównej koncertu muzycy fundują nam dotkliwą eskalację, z doskonałą ekspozycją Rose’a i dzikim, konwulsyjnym drummingiem. Gitara na moment pozostaje w tyle, ale to właśnie do niej należy ostatnie słowo. Piękne, solowe pasaże, delikatnie komentowane przez saksofon. Two. Zdaje się, że to dynamiczna dogrywka do części zasadniczej. Saksofon gotuje hektolitry wody w tubie, by po subtelnym stopowaniu, przejść w czupurne i niebanalne call & response z pozostałymi uczestnikami tej przygody muzycznej. Brawo! Three. Ta improwizacja jest jakby zawieszona w próżni, płynie leniwie intrygującymi pasażami w kierunku finałowego wybrzmienia. W ramach dysonansu, dynamiczna ekspozycja Thompsona na bardzo suchym gryfie. Ostatnie sekundy płyty są wyjątkowo piękne, narracja wpada w zmysłowy oniryzm, zdobiony rezonującymi talerzami, pełen repetycji i artystycznego lunatyzmu.




Steve Noble & Daniel Thompson  Sunday Afternoon (Live At The Hundred Years Gallery)  (Confront, 2015)

26 października 2014, Hundred Years Gallery, London: Steve Noble – instrumenty perkusyjne, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 2 utwory, 33 i pół minuty.

One. Dzwonki i talerze wzywają na rytuał koncertu. Gitara wydaje pojedyncze meta akordy, selektywne, zanikające dźwięki. Narracja nosi znamiona minimalizmu, także kameralizmu. Muzycy trochę czają się na siebie, jak onegdaj Stevens i Watts w kompozycji-koncepcji Flower. Pierwsza wspólna podróż ma miejsce dopiero po ponad 200 sekundach. Jest jednak krótka. Ponowne call & response, trochę prowokująco, zdaje się dobrze stymulować kolektywną improwizację. 5 minuta, partia sonore, zadziornie, a nawet trochę wulgarnie. Muzycy broczą na granicy transu. Po stronie Thompsona kilka technicznych błyskotek. Narracja jest już stosunkowo intensywna, wet za wet, gęsto od dźwięków. Nie brakuje imitacji, zdań wypowiadanych wspólnie, wzajemnych przemyśleń – słychać, że muzycy dobrze się ze sobą czują. Sound gitary Daniela tradycyjnie dość suchy, metaliczny, trochę siarczysty. Robota Steve’a więcej niż znakomita. Recenzent nawet nie podejrzewał tego wytrawnego, free jazzowego drummera o takie sonorystyczne subtelności. Oczywiście ogromne skupienie i świetna komunikacja stymulują jakość koncertu. Nie sposób oderwać ucho od tej improwizacji – dzieje się tak wiele, z tak dużą intensywnością, choć muzycy wcale nie są w galopie. 18 minuta i wytłumienie emocji na scenie, jakby powrót do początku koncertu. Solowa, wyśmienita ekspozycja perkusjonalna (głównie na talerzach). Gitara powraca z podniesionym czołem, prawdziwe cuda na gryfie, kilka wątków podejmowanych jest przez Daniela jednocześnie. Także kolejna krwista imitacja. A na sam finał części zasadniczej koncertu, dodatkowa porcja dynamiki. Two. Ponad siedmiominutowe encore po uzasadnionej burzy oklasków. Porcja upalonego blue grassu? Why not! Rezonans, repetycja, delicja. Dość płynna narracja tego fragmentu zazębia się i skrzy w głębokim słońcu. Spokojny spacer w kierunku finału całego koncertu przeradza się w szybki marsz. Industrialna pętla na ostatniej prostej. What a game!




Daniel Thompson/ Tom Jackson / Roland Ramanan ‎ Zubeneschamali  (Leo Records, 2014)

30 maja 2013, Studio, Londyn: Daniel Thompson – gitara, Tom Jackson – klarnet, Roland Ramanan – trąbka; 12 utworów, 62 minuty z sekundami.

One. Kameralny klarnet, sonoryzująca trąbka, gitara, która trzeszczy pudłem rezonansowym i upoconymi strunami. Cicha, powolna introdukcja. Szybko podjęta decyzja o drobnej eskalacji dobrze wróży temu nagraniu. Tuż po niej, w ramach deseru, parę oddechów klarnetu basowego. Muzycy jakby grali z pięciolinii, co nie umniejsza jakości ich działań improwizatorskich. Two. Znów duży klarnet i chwila zadumy. Akustyczny melanż - muzycy nie stronią od pomysłów, by nieco podroczyć się z wielbicielami stuprocentowego free improve. Gitara Daniela, częściej niż zwykle, brnie w rozwiązania sonorystyczne. Tu brzmi, jakby imitowała dęciaka! Mikrozdarzenia, świetne interakcje, precyzja wypowiedzi, ale także akcenty balladowe i próby zawieszania narracji, tak, by nic na tej płycie nie było możliwe do przewidzenia. Three. Krok taneczny, dobre dialogi, pogadanki na temat. Dużo dynamiki i serca do gry. Four. Niemelodyczna retoryka wprost z ciszy. Rysowanie ostrymi pazurami po szybie, jako przykład akustyki doskonałej (brawa za realizację dźwięku!). Daniel mocuje się ze strunami, ugniata pudła rezonansowe, czemu towarzyszą poszczekiwania dęciaków. Techniczny popis każdego z muzyków! Five. Prychanie w tubach, leśne dialogi. Wonderful! Gitara milczy z podziwu, a potem wplata się w zwoje narracji błyskotliwą palcówką. Taniec z fajerwerkami! W ramach komentarza, minimalistyczne solo na gołej gitarze. Powrót dętych wprost z ciszy. Opiłki wyśmienitych mikrodźwięków spadają na głowy słuchaczy! What a game! 10 minutowa perła w koronie każdego królestwa! Six. Zabawa w mikrodrony. Drżenia i rezonancje. Wewnątrz obu tub dzieją się cuda najprawdziwsze. Zwłaszcza w blaszaku! Seven. Sonorystyka ponownie króluje! Efektowna obcierka na strunach. Bulgot na dyszach. Którą ekspozycją zachwycać się w pierwszej kolejności? – pyta retorycznie recenzent. Na finał genialne zapętlenie się trzech strumieni improwizacji. Mistrzowski suples! Ci muzycy mogą wszystko! Eight. Najdłuższa podróż na tej niezwykłej płycie. Solowe wprowadzenie Daniela, z dużą ilością flażoletów. Dęciaki nieco kameralistyczne, why not! Niech entuzjazm recenzenta zostanie wystawiony na próbę. Dynamiczny finał, jako właściwa odpowiedź. Nine. Klarnet i trąbka w natarciu. Gitara w konwulsjach. Naprawdę stać ich na każdy dźwięk! Eskalacja, co się zowie! Dęciaki mają już orgazm, ale strunowiec wciąż dokłada do ognia! Ten. Rodzaj kreatywnego tłumienia emocji. Dźwięk za dźwięk. Akustyczne niebo w gębie. Daniel liczy struny w każdej pętli swojej narracji. Roland i Tom w stanie wrzenia permanentnego. Saperska precyzja. A każdy chce mieć zdanie ostatnie! Eleven. Przeciąganie liny, aż struny skwierczą z wysiłku. Klarnet basowy i trąbka toną w zachwycie. Kolejny techniczny majstersztyk. Dużo dynamiki na wybrzmieniu. Twelve. Z głębi ciszy, z dbałością o każdy dźwięk. Skowyt, szorowanie lśniących strun. Pyskówka dęciaków, już bez gitary, na finał doskonałej płyty!




Daniel Thompson/ Alex Ward/ Benedict Taylor ‎ Compost  (CRAM, 2012)

Wiosna 2011, Shoreditch Church, London: Daniel Thompson – gitara akustyczna, Alex Ward – klarnet, Benedict Taylor – altówka; 2 utwory, 39 minut z sekundami.

One. Strunowe ekspozycje z drobnymi zadziorami na progach. Dramaturgiczny suspens. Rubaszny, taneczny klarnet Alexa. Muzycy stąpają po zimnej posadzce dużego obiektu sakralnego. Pogłos rwie im resztki włosów z głowy. Od startu wchodzą w zwarcia, pyskówki, każdy stawia na swoim, z sonorystycznym zacięciem, ale także z kameralistycznym zawieszaniem narracji. To ostatnie, szczęśliwie, tylko na krótkie chwile, bo w głowach muzyków głównie zabawa i skłonność do hałasowania (okoliczności przestrzenne koncertu mają za nic). Prawdziwie różnokolorowe grejpfruty (a propos tytułu tej części). Taylor lubi oniryczne pasaże, sprytnie moduluje sound altówki. Z uwagi na mocny pogłos, niektóre eskalacje muzyków nabierają ptasiego charakteru (zwłaszcza klarnetu). Trzeba się przyzwyczaić. Thompson odrobinę przyczajony, grymasi na prawej flance. 11 minuta, przykład zadumy narracyjnej, tłumienia emocji, z dużą precyzją, dźwięk podążający za dźwiękiem. Jakby muzycy grali z pięciolinii (choć zdjęcie z koncertu przeczy tej karkołomnej sugestii recenzenta). Gdy idą w galop, ma on swój rytm, jest taneczny, z melodią zaszytą w tubie klarnetu. Gdy ten ostatni ma chwilę na sonorystyczne peregrynacje, jakość improwizacji rośnie w tempie geometrycznym (19-20 minuta, brawo!). Trudno Alexowi zaprzeczyć, iż jest czynnikiem dominującym w tej przygodzie muzycznej. Finał części pierwszej znów jest zamaszyście kameralistyczny, pięknie rozrywa się w szwach i pętli w wysokim rejestrze. Oklaski wieńczą sonorystyczny lapsus na sam koniec. Two. Na gryfie altówki odrobina slide’u. Solowa introdukcja Benedicta smakowita. W dyskusję wdaje się Alex, a improwizacja nabiera rumieńców. Gitara czołobitnie walczy o swoje. Komentarzem, nie pierwszy już raz, zdaje się być przejście w melodyjny klarnet, studzenie emocji i zadzierzgnięcie nowej powieści. Synergicznie, empatycznie, kolegialnie. Thompson w roku 2011 nie zawsze pełen jest brawury, która charakteryzuje jego późniejsze występy. Lubi przyjąć postać konstruktywnego tła, ale gdy wpadnie w sonore, jego ekspozycja jest niezwykle kreatywna i wyrazista.




Neil Metcalfe/ Guillaume Viltard/ Daniel Thompson ‎ Garden Of Water And Light  (FMR Records, 2012)

7 listopada 2011, Leonards Shoreditch Church, Hackney, London: Neil Metcalfe – flet, Guillaume Viltard – kontrabas, Daniel Thompson – gitara; 2 utwory, niespełna 37 minut.

One. Odrobina barokowych, małych dźwięków. Delikatne mlaśnięcia po strunach. Flet, kontrabas, gitara – taki oto układ przestrzenny. Muzycy szeroko rozstawieni, dużo czystego brzmienia, ale bez nadmiernego pogłosu, tak charakterystycznego dla obiektu sakralnego. Trzy dość separatywne opowieści, które znajdują jednak punkty wspólne, sprzyjające interakcji, wzajemnym rozmowom. Pierwszy eskaluje się kontrabas. Jego tembr gęstnieje. Za moment pozostali też idą w tango, by po chwili ochoczo zastopować. 6 min, znów sporo baroku na gryfach i dyszach. Póki co, spokojna, wyważona, odrobinę akademicka improwizacja. Sfera ewentualnego zachwytu recenzenta sytuuje się wokół jakości brzmienia trzech akustycznych instrumentów. W 13 minucie pudło rezonansowe kontrabasu próbuje zasiać drobny ferment, ale czynność ta nie dynamizuje poczynań tria. Od 16 minuty coś jednak zaczyna się dziać, kłębić pod strunami, zazębiać i tlić. Chwilę potem startuje druga część pierwszej opowieści, budowana na niskim dronie kontrabasu. Więcej niepokoju, mniej baroku. Dłuższe frazy także na flecie. Gdy jednak nad sceną zaświeci światło (Light!), czar delikatnie pryska. Spokojna opowieść w wysokich rejestrach, stawia pióro recenzenta w stan spoczynku. 23 minuta, to bystry dialog fletu i kontrabasu, ale bez potu na czołach muzyków. Tuż potem marsz kontrabasu przy akompaniamencie klekotania pudła gitarowego. Thompson aktywizuje się na prawej flance. Jakby chciał coś pozostawić po sobie, coś godnego zapamiętania. Wkłada palce pomiędzy struny i wabi ucho naprawdę udaną ekspozycją, aż kontrabas milknie. Two. Intro minimalnym kontrabasem. Spacerowy krok, choć czuje się, że na obu strunowcach aż kipi od emocji. Na flankach udane imitacje, po środku nawet szczypta hałasu. 8 minuta - solo kontrabasu, ale bez ekscytacji. Komentarz fletu, podobnie. Finał bez jednego dźwięku gitary.





Neil Metcalfe/ Daniel Thompson ‎ Eight Improvisations  (Creative Sources, 2014)

31 sierpnia 2013, zachodni Londyn: Neil Metcalfe – flet, Daniel Thompson – gitara; 8 utworów, 42 minuty bez kilkunastu sekund.

One. Dźwięk fletu dociera do nas z głębokiej, nieokreślonej przestrzeni. Na gryfie gitary, ślizgi, slajsy i szybie palcówki. Dokładne miejsce nagrania nie jest znane. Akustyka pomieszczenia dość specyficzna, bardzo matowe brzmienie instrumentów. Flet Neila jest spokojny, płynie czystym strumieniem. Gitara Daniela pętli się, struny skubane są kostką, dużo zgrzytów, wysoki poziom energii. Kawalkada gęsto tkanych dźwięków. Two. Tym razem o tempo wolniej, z odrobiną zadumy, z flażoletami (gitara ma pudło, które rezonuje! – odkrywa recenzent, pomny poprzednich doświadczeń). Sporo pojedynczych dźwięków, całość trochę nazbyt kameralistyczna. Three. Thompson bierze sobie poprzednią uwagę do serca i rzeźbi intrygującą ekspozycję, która przy okazji stymuluje także poczynania flecisty. Zadziornie, z rytmem, błyskotliwie dynamiczne! Muzycy wchodzą w ciekawą dyskusję, są bardzo wyraziści akustycznie, precyzyjni i emocjonalnie dosadni. W 4 minucie dopada ich smuga ciszy. Ledwie słyszalne pląsy na dolnych strunach. Flet buja się w hamaku, gitara trwa w niezbyt aktywnej polerce. Ładne, choć całkowite wyzbyte dynamiki. Na finał Daniel stara się trochę pohałasować, by zatrzeć ambiwalencje recenzenta. Four. Jakby ciąg dalszy tej samej historii. Od fletu oczekiwalibyśmy nieco więcej energii. Gitara bywa nazbyt ilustracyjna i wyczekująca na działania partnera. Tu, snuje balladę i zasłuchuje się w flecie amory. Ostatnie 120 sekund poprawia wizerunek tej części - dwie osobne opowieści zazębiają się, jest gaz, lecą iskry. Five. Improwizacje płynnie przechodzą jedna w drugą. Być może cały spektakl jest nieprzerwaną opowieścią dźwiękową. Thompson wnosi do niej dużo więcej kreacji niż partner, ma chyba mniej stylistycznych zahamowań. Choć o swoim dużym potencjale akustycznym nie zawsze pamięta i czasami gubi myśl, a może jedynie nie chce kontynuować danego pomysłu. Tych ostatnich ma po sto na każdą chwilę, ciągle coś się u niego zmienia. Tam pętla, tu stopping, także porcje adekwatnego sonore. Tańczy kostką po gryfie, śpiewa piosenki nie otwierając ust. Six. Dobra improwizacja w fazie kontynuacji. Muzycy wzajemnie się stymulują, Daniel jest gotowy iść na całego, energetycznie jest ciągle o jeden stopień zasilania wyżej niż Neil. Znęca się na gryfem i cuda mu się wykluwają pod palcami. Seven. Przeciąganie liny, flet na minimalu, tarcie strun, ciekawy kontrapunkt. Wszystko ze sporą porcją pozytywnego ładunku. Choć sama narracja jest bardzo wyważona. Niemniej, druga część tej płyty ma zdecydowanie więcej walorów, niż pierwsza, podczas której muzycy raczej doskonalili umiejętność zaniechania. Tu jest kreacja, są kolektywne pomysły na przebieg improwizacji. Sam Thompson chwilami aż płonie na gryfie. Eight. Finał wybrzmiewa, jak przystało na ostatni fragment. Przecieka przez palce, ale i tak nie brakuje sposobności, by każdy z muzyków mógł spłatać psikusa. I znów świetny pasus Daniela – zapewne jego setna metoda artykulacji dźwięku na gitarze akustycznej, i setna udana! Brawo! Aż się zagotował przy ostatnim dźwięku!




Browne/ Thompson/ Sanderson  The 1926 Floor Polish Variations  (Linear Obsessional Recordings, 2014)

18 maja 2014, Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe, Daniel Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon; 4 utwory, 45 minut.

One. Start jest soczysty, z cichą, sonorystyczną introdukcją. Prosty instrument klawiszowy zwany melodeonem nie gra zbyt skomplikowanych dźwięków. Śle drony i czeka na przebieg wypadków. Gitara wycofana, saksofon dobywający dźwięki z głębin tuby. Pojedyncze, urywane frazy. W międzyczasie ostry dialog saksofonu i gitary. 5 minuta, to chwila, rzadkiej na tej płycie, galopady we trzech. Saksofon w roli udanego prowodyra całego zajścia. Two. Szeleszczące obiekty, melodeon na jednym klawiszu, gitara w polerce. Gęste, molekularne incydenty improve. Kilka dotkliwych dźwięków w wysokim rejestrze. Niełatwy kawałek contemporary – notuje udręczony recenzent. Gitara Daniela toruje sobie drogę pośród elektroakustycznego świata dźwięków przedziwnych. Szczęśliwie, chwilami bywa bardzo skuteczna. Zwłaszcza w konfrontacji z melodeonem, którego główną metodą twórczą musi pozostać minimalizm. Upalone harmonium w drodze na pogrzeb muzyki kreatywnej? Three. Rośnie udział obiektów w kreowaniu rzeczywistości tego spektaklu. Dominuje, co prawda, idiom akustyczny, ale sieć tkana jest gęsto i bez spoglądania na konsekwencje. Niektóre wszakże działania wchodzą w dobry dialog z gitarą. Sporo jednak dźwięków nieudanych, niepotrzebnych, by nie rzec campowych. Thompson nie bardzo chce przejąć tu rolę muzyka dominującego. Częściej słucha i komentuje niż zmienia bieg historii. A recenzent nie ma na czym ucha zawiesić. No może ostatnie chwile tego fragmentu, gdy kolektywna mikroeskalacja metalicznie pętli się i bucha iskierkami. Four. Ktoś saksofoniście nadepnął na odcisk! Pisk! Gitara, to nie ona, ledwie muska struny. Ptasia konwersacja. Gdy saksofon schodzi niżej, napotyka na drony z klawisza. Dobrze, że od czasu do czasu, przypomina sobie, że to, co najciekawsze na tej płycie, dzieje się wtedy, gdy dęciak wchodzi w retoryczne dyskusje z gitarą, a obiekty siedzą cicho pod miotłą i nie mają czelności wydawać jakichkolwiek dźwięków (3 minuta, jako dowód rzeczowy). Dobre, czy nawet bardzo dobre epizody sąsiadują tu z pokaźnymi porcjami złych decyzji artystycznych i braku konsekwencji w wytyczaniu ścieżki improwizacji. Recenzent chciałby być w dobrym klubie muzycznym, czasami ma jednak wrażenie, że jest na targu rybnym, w tłumie handlujących. Finałowa, 21 minutowa część tego spektaklu, jest ewidentnie przegadana i szkoda tylko, tych dobrych chwil emocji pomiędzy saksofonem i gitarą.




Brown/ Thompson/ Sanderson ‎ Solitude, Reef And The Starry Veil  (Linear Obsessional Recordings, 2017)

2015, Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe, Daniel Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon, różne obiekty dźwiękowe, gwizdki; 4 utwory, 50 minut bez kilku sekund.

One. Akordy gitary Thompsona na zachętę. Rezonans, okultystyczne tło, smugi niedopowiedzeń. Elektroakustyka wieloobiektowa w zwarciu z dobrą materią improwizacji. Obraz całości zdaje się być bardziej intrygujący, niż na sesji rok wcześniej. Inne dźwięki, nieco monumentalnej zadumy, sam melodeon jakby wycofany i lekko modulujący swój dość pospolity sound. Saksofon w epizodzie sonore, minimalistyczna gitara, pojedyncze frazy fletu(?). Narracja jest kapkę oniryczna, pulsuje i stawia niebanalne drony. Two. Z rozbudowanej sekcji obiektów sporo ciekawych, perkusjonalnych incydentów. Gitara szybko chwyta kontekst i wchodzi z nimi w dialog, intensywnie i metalicznie polerując struny. Wirtualne kastaniety drążą skałę i zachęcają całe towarzystwo do tańca. Cienka granica dobrego smaku na polu elektroakustycznych igraszek z dźwiękiem nie jest, póki co, przekraczana, co dobrze służy improwizacji. Dobry monolog wewnętrzny Daniela także przysparza uśmiechu na twarzy recenzenta. Three. Ryczące przedszkole, i tu owa granica zostaje po raz pierwszy przekroczona. W sumie to chyba jednak multiplikacja kobiecych orgazmów… 4 minuta, to ciekawa improwizacja gitarzysty. W tle obiekty w natarciu, a my czekamy na przebudzenie się saksofonu. Kacza orkiestra rządzi (niestety). Nawet tak doskonały gitarzysta, jak Thompson nie wiele tu zdziała w pojedynkę. Co ciekawe, nawet melodeon stara się gasić emocje hałasujących inaczej. Baa, 9 minuta zdaje się być zupełnie nieakceptowana akustycznie. W 13 minucie wraca saksofon i ratuje sytuacje dramaturgiczną spektaklu. Świetna, kolektywna rozmowa gitary, saksofonu i melodeonu, który wydaje się być delikatnie amplifikowany. Na wybrzmieniu powrót tajemniczych fletów. Four. Szumy i szmery, mikrobiologia na gryfie. Całkiem efektowne pod względem akustycznym. Rytm głęboko zaszyty, rodzaj transu (!) i melodeon, który brzmi jak … piano bez pudła rezonansowego. Tuż potem, doskonały dialog gitary i saksofonu (to sól tego tria, to już wiemy z poprzedniej płyty). Na finał obiekty znów chcą się dorwać do głosu, są agresywne i pyskate. Wybrzmienie przy skromnym drummingu, bez saksofonu. Rozdygotany wewnętrznie recenzent zamyka kajet bez komentarza.




Magliocchi/ Northover / Thompson / Okamoto ‎ Music From Dreaming Skaters  (Plus Timbre, 2017)

19 kwietnia, 2016, Ikletktic, Londyn (utwór 1); 3 marca 2017, to samo miejsce (utwór 2): Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne, Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna (utwór 1), Maresuke Okamoto – wiolonczela (utwór 2); 2 utwory, 45 minut.

One. Zdaje się, że w londyńskim klubie Iklektic nastąpiła awaria sprzętu nagrywającego. Recenzent ma bowiem wrażenie, że dźwięk z koncertu jest monofoniczny. Thompsona odnajdujemy w tej rejestracji posadowionego na środku (partnerów w sumie też, patrz: jakość nagrania). Jest aktywny, zadziorny i ma plan, by trochę porządzić. Perkusjonalia są wielowymiarowe, bogate w brzmienia, w tubie sopranu pełne garście sonorystyki. Narracja jest gęsta, dźwięki lepią się do siebie (pogłos, przesterowana stopa bębna basowego, bootlegowy sound, sprzyjają temu procesowi). Sopran Adriana lubi wysoko szybować, wiele wskazuje na to, że i ten muzyk ma dziś wiele do zaoferowania. Szkoda jedynie, że dźwięk nie jest bardziej selektywny. Zdaje się bowiem, że wiele ciekawych sytuacji umyka naszej uwadze. Drummer nieustannie napędza maszynę improwizacji, a Adrian i Daniel nie mają czasu na specjalne subtelności. Od 13 minuty, w ramach pierwszej części, nowa narracja, bardziej spokojna i bardziej czuła na niuanse brzmieniowe. Silna obcierka na strunach, taneczny saksofon, trochę adhd w ruchach perkusjonalisty. Potem muzycy zwalniają tempo, bawią się w skromne call & response. Na finał toną w ramionach ciszy, przy wtórze doskonałego sonore saksofonu (o ile dobrze słyszymy). Two. Wiolonczela daje zasłużony dziś odpoczynek gitarze. Spokojna, nieśpieszna opowieść. Sonorystyka na strunach, drony w tubie saksofonu, błyskotki percussions. Tu dźwięk jest już lepszy, bardziej przestrzenny (stereo!). Doskonale wplata się w dialog Marcello i Adriana nowa postać w trio - Maresuke. Lubi brzmieć gitarowo, jakby z drobną amplifikacją. Jest energia, są pomysły i dramaturgiczne dysonanse. Brawo! Świetnie z cello korelują pasaże saksofonisty, który potwierdza klasę, którą zdążyliśmy już poznać w trakcie dzisiejszej opowieści. Jeśli recenzent miałby mieć jakąkolwiek uwagę do tej improwizacji, to zaleciłby większą oszczędność dźwiękową perkusjonaliście. Czasami nie daje wybrzmieć improwizacjom partnerów. Wiolonczela dorzuca tu także szczyptę dobrze upalonej kameralistyki, a sopran Northovera chwilami smakuje mistrzowskim Evanem Parkerem. Gdyby ten koncert dobrze zmasterować (o ile to możliwe), mielibyśmy doprawdy małe arcydzieło swobodnej improwizacji. Na finał dużo ognia i dynamiki, z doskonałą ekspozycją saksofonu, wspieraną kolejnymi błyskotliwymi pasażami wiolonczeli.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.


*)  ang. Kolejny świeży oddech Zjednoczonego Królestwa Wolnej Improwizacji!


1 komentarz:

  1. Pozwolę sobie dopisać pare zdań o Thompson'ie. Ma 38 lat , mieszka w Londynie ,jest kuratorem comiesięcznych spotkań ''Foley Street'' gdzie grana jest free music.Jak słusznie napisał Pan Redaktor słychać powiniwactwo z J.Russell'em - przez dwa lata pobierał u niego lekcje po przyjeżdzie do Londynu. Jest muzykiem z London Improvisers Orchestra ( LIO tworzy wiele spin-off zespołów np. Barrel i Stellari String Quartet ) i często gra z muzykami z tego bandu ( The Runcible Quintet to muzycy z LIO i Iklektic to miejsce gdzie Orkiestra często gra ).

    OdpowiedzUsuń