Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 13 lutego 2018

Mikołaj Trzaska! Garść nowości na przełom roku!


Nasz krajowy VIP sceny muzyki improwizowanej, Mikołaj Trzaska, dość dawno wyrył już swe dumne personalia w skale historii gatunku. Szczęśliwie nic nikomu udowadniać nie musi, w rankingi się nie bawi (na Jazz Forum, i tak nie wygra), zatem ma wystarczająco dużo czasu, by nagrywać nowe, dobre płyty. Ubiegły rok przyniósł kilka takich wydawnictw. Jest już nawet jedno, datowane na rok 2018! Zatem, bez dzielenia włosa na czworo - do rzeczy!




Mikołaj Trzaska & Vasco Trilla ‎ Catapulta De Pols D'estrelles (Fundacja Słuchaj!)

W kwietniu 2016 roku Trzaska bawił w Barcelonie. Grał, poznawał nowe smaki, rejestrował ciekawe koncerty. W klubie Jamboree zwarł szyki z ulubieńcem redakcji, wyjątkowym drum perkusjonalistą Vasco Trillą. Koncert dociera do nas po mniej więcej półtora rocznym okresie oczekiwania i pod tytułem Gwiezdny Pył Katapulty (w wiernym tłumaczeniu z katalońskiego) dostępny jest od grudnia ubiegłego roku. Selekcji muzyki dokonał Katalończyk, nożyce cenzorskie i gałki mikserskie miał w dłoniach Polak. Efektem prawie godzina zegarowa muzyki, podzielona na siedem odcinków z tytułami.

Jeden. Rodzaj wstępnej przymiarki, delikatny saksofon altowy na granicy sonore, talerze drummerskie w ruchu, zwinne obcierki. Z otchłani tuby instrumentu dętego szybko wyłania się element melodyczny i zręby struktury rytmicznej. Muzycy jakby trochę się poganiali, nie stroniąc od konwencji call & response. Vasco uruchamia dzwoneczki, talerzyki, dzbanki, śruby, przedmioty codziennego nieużytku. Już w 5 minucie armia jego robaczków i wibratorów zostaje wprawiona w ruch. Drum-Orchestra w natarciu! Trzaska milknie, by po wybrzmieniu, podać z poziomu ciszy piękną, delikatnie semicką kołysankę na klarnecie. Jakże wyśmienity kontrapunkt! Tuż potem muzycy wchodzą w dialog i rozprawiają przez dłuższą chwilę o urokach fauny i flory. Sam Vasco do 11 minuty w ogóle nie stosuje tradycyjnego drummingu. Drugi. Alt plecie historię w obłokach perkusjonalnego kurzu. The Rest is rust! Doprawdy trudno o lepszy tytuł. Wejście bębnów, w miejsce meta percussions, robi różnicę i przestawia całą improwizację na nerwowy, jazzowy tor. Efektem prawdziwie eksplozywne free z błyskotliwymi pasażami saksofonu.  Brawo! Wybrzmiewanie z melodią na ustach, a może na ustniku. Trzeci. I znów mikromelodia Trzaski skrzy się w rezonansie Trilli. Ten drugi też jakby łapał nutki w bezmiarze talerzowej sonorystyki. Czwarty. Dynamiczne free z łomoczącym drummingiem. Oj, dobrze się ci Panowie czują w swoim towarzystwie! Krew z krwi, pot z czoła na czoło. Saksofon tańczy, bębny łapią konwulsję. Proces hamowania, tuż potem, to z kolei świetna okazja na dialog i szczyptę sonore na styku z ciągle aktywnym rytmem. A na finał dobra, acz krótka galopada. Piąty. Ciche pomruki w tubie, rezonujące przedmioty płaskie, partia szachów. Alt opowiada nową historię, perkusjonalia nucą pod nosem. Potem potok wartkiego strumienia przelewa się przez scenę i moczy nogi publiczności. Orkiestra wibratorów, to naturalna kolej rzeczy. Zgodnie z regułą tego koncertu, Trzaska milczy przez moment, a potem zagaja smutną melodię. W jego zaśpiewie powraca Ayler i daje błogosławieństwo. Na zakończenie odcinka, drapieżny free jazz z dużym wykopem! Ostatnie słowo należy do solowego Vasco. Szósty. Ciąg dalszy solowego rezonansu Katalończyka. Lśni wysokim rejestrem świetnie wypolerowanego talerza. Chrobot robaczków, tuż obok. Mikołaj włącza się spokojnym, ale zabrudzonym tembrem swojego altu. Bębny splatają się z tą rurą i w silnym uścisku narracyjnym idą w dobry galop. Dwa zwinne kocury na polowaniu! Siódmy. Nadal na ostro, pieprznie, free jazzowo, soczyście. Gęsto, z przytupem przez cztery minuty z sekundami. Publika nie szczędzi oklasków.





Jellyspace  Jellyspace (Not Two Records) *)

Trzydziesty marca 2017r., krakowska Alchemia, a na scenie jakby reinkarnacja tria Volume, które ekscytowało europejskich fanów free jazzu niemal dekadę temu! Mikołaj Trzaska na saksofonie altowym i barytonowym, Peter Ole Jorgensen na perkusji i perkusjonaliach, a na gitarze basowej (tu, akustycznej gitarze basowej) w miejsce Petera Friisa Nielsena – Rafał Mazur. Jak pokażą wydarzenia na scenie, ów epitet w miejsce zupełnie nie przystoi recenzentowi. Świadczy o tym choćby dyspozycja dnia krakowskiego muzyka. Dokumentacja fonograficzna koncertu dociera do nas dzięki Not Two Records. Winylowa edycja trwa niewiele ponad 40 minut i przynosi sześć odcinków muzycznych. Panowie na potrzeby tej trzyosobowej przygody przyjmują nazwę Jellyspace, co jest także tytułem płyty.

Od pierwszego gwizdka, ostry, głęboki tembr basu, wysokie, równie dotkliwe akustycznie pasaże altu (jak zwykle u Mikołaja wyposażone w ogromy bagaż podskórnej melodyki), no i prawdziwy płaszcz wodny perkusyjnych ekscesów. Narracja szyta twardym, niedelikatnym ściegiem. Muzyka gęsta, jak ołów. Koło zamachowe współczesnego, europejskiego free jazzu w natarciu! W grze Rafała także dużo melodii, jakby muzyk pozostawał w stanie ciągłego poszukiwania wewnętrznej i zewnętrznej harmonii. Może mniej subtelności stylistycznych niż u Friisa Nielsena, za to więcej radości i przyjemności z muzykowania. Szorstka jazda dobrze ośnieżonym stokiem, to epitet, który konstytuuje grę całego tria. W pełnym słońcu, przy śpiewie, dopiero co wybudzonej ze snu zimowego, hordy niedźwiedzi. Niewyczerpalne pokłady empatii, synergii, komunikacyjnej perfekcji w gronie muzyków, którzy znają się świetnie, ale być może grają w tym układzie personalnym po raz pierwszy. Fragment drugi, który następuje zaraz po najdłuższej, pierwszej ekspozycji, zdaje się być bardziej kanciasty w swojej formule, zadziorny, stawiający znaki zapytania, ale znów płynący jednym, zwartym strumieniem dźwięku. Prawdziwy common flow!  Free jazz w konwulsyjnym rozkwicie!  W trzecim odcinku wchodzi baryton. Kroczy dostojnie, choć sekcja gotuje się w 120 stopniach, a emocje tryskają po ścianach (baa, nie tylko one!). Niczym pochód pierwszomajowy nad skrajem pięknej przepaści. W ramach komentarza doskonałe pasaże gitary basowej, jakby nieco w poprzek narracji. W czwartym, melodyka w tubie Trzaski osiąga kolejny orgazm. Być może polski saksofonista, to najlepszy uczeń Petera Brotzmanna, który bezczelnie postanowił przerosnąć mistrza! Kolejny, mistrzowski komentarz Mazura. Zresztą w parze w dobitnym drummerem, brnie przez ten koncert z taką siłą i maestrią, jakby go/ ich bóg z własnego żebra stworzył. Szczypta semickiej zadumy na dyszach na finał fragmentu, zapewne w ramach docenienia wysiłku sekcji rytmicznej. Piąty numer, to właśnie ona zaczyna niezwykle eksplozywnie. Alt wchodzi po kilkudziesięciu sekundach i dyszy z emocji. Znów baryton, prawdziwy drapieżnik! What a game! Muzycy czujni, jak zawodowi czekiści na prywatnym dżobie! Nic i nikt nie pozostaje tu bez odpowiedzi, bez reakcji. Na sam finał koncertu jakby skromna ballada (co złego, to nie my!). Smuga cienia na gryfie gitary, jakże subtelny drumming. Po paru chwilach dynamizują się jednak, jak stado koni w obliczu obnażonych klaczy! Koncert tylko w ramach vinyl time, bez jednego zbędnego dźwięku! Brawo!




Trzaska/ Glawischnig/ Harnik/ Oberleitner/ Ziegerhofer ‎ Trzaska / Glawischnig / Harnik/ Oberleitner/ Ziegerhofer (Klopotec) ‎*)

„Polskie występy gościnne w Hügelland-Schöcklland”! Początek listopada 2016 roku, austriacki Graz i dwudniowa muzyczna rezydencja Mikołaja Trzaski u boku kilku weteranów lokalnego jazzu i tej najbardziej znanej, świetnej skąd inąd pianistki znacznie młodszego pokolenia, Elisabeth Harnik.

Okładka płyty obiecuje wiele właśnie personaliami Trzaski i Harnik. Wszakże wymagający, bardziej wyrobiony słuchacz, w drobny zachwyt popaść zdoła jedynie w trakcie finałowego fragmentu dźwiękowej dokumentacji dwóch dni muzykowania, albowiem tylko wtedy uświadczyć będzie mógł występu tej właśnie dwójki nad wyraz kompetentnych improwizatorów.

Płytę wydaną pod słoweńskimi sztandarami, zapewne jednak za pieniądze austriackie (emblematy mecenasów zajmują znaczną część back cover), otwiera solowa ekspozycja Mikołaja na saksofonie altowym. Tembr instrumentu, jak zwykle w przypadku tego muzyka, niezwykle śpiewny, odrobinę rzewny, w dużej mierze ludyczny (improwizacja prowadzona jest wedle melodii z kategorii traditional). Zdecydowanie spokojnie, w duchu wzajemnego zrozumienia, mija nam pierwsze 10 minut koncertu. Kolejne ponad 30 minut spędzamy w towarzystwie kwartetu na saksofon, fortepian i dwa kontrabasy (odpowiednio – Mikołaj Trzaska, Dieter Glawischnig, Ewald Oberleitner i Reinhard Ziegerhofer). Pierwsze dwa odcinki mają charakter improwizacji, dwa kolejne są kompozycjami pianisty. Narracja jest wyważona, lekko zarumieniona atrybutami free jazzowymi (Trzaska czyni skuteczne starania, by całość występu nie kwalifikowała się ad hoc do edycji w monachijskim ECM), być może targetowana na mniej wyrobionego odbiorcę. Kontrabasiści, from time to time, wchodzą w ciekawe dialogi, co nie do końca staje się udziałem pianisty. Ten ostatni gra dużo, jakby poczuwał się do liderowania, nie dając jednak powodu, by pióro recenzenta nadmiernie się przepracowywało.  Na plus tej części koncertu zapisać należy na pewno udane pasaże Mikołaja na klarnecie basowym (pod koniec pierwszego odcinka), a także dynamiczne minuty odcinka kolejnego, gdy dobrym free pachnie na kilometr (szkoda jedynie, iż w miejsce drugiego kontrabasu, nie ma perkusji). Incydent ze smykiem pod koniec tego właśnie fragmentu smakuje żywą kameralistyką o niebanalnych korzeniach. Następne dwa odcinki komponowane (niewiele ponad 10 minut) można sobie spokojnie podarować, gdyż są najsłabszym ogniwem przyjaźni polsko-austriackiej. Nie brakuje durowych, marszowych pasaży na fortepianie i ledwie poprawnych dramaturgicznie walkingów obydwu kontrabasów. Bez emocji, bez jakości. Na finał płyty dostajemy to, na co – po prawdzie – czekaliśmy do wielu minut. Znów kwartet, szczęśliwie jednak następuje zmiana przy klawiaturze – Elisabeth Harnik! Jakby ktoś nam nieba uchylił! Trwający blisko kwadrans fragment drugiego dnia polskiej rezydencji, rozpoczyna błyskotliwy dialog pianistki i saksofonisty. Ten drugi zdaje się, że dostał w prezencie nowe życie. Buduje doskonałą improwizację, mając za urocze tło delikatną, precyzyjną preparację na fortepianie! Whaw! Kontrabasiści także sprawiają wrażenie, jakby świat stał się nagle zupełnie inny. Rośnie ich kreatywność i skłonność do improwizowanych kooperacji. Sama narracja jest spokojna, nieśpieszna, nie pozbawiona stosownej melodyki i szczypty nostalgii. Finał niespodziewanie przybiera szaty skocznego walczyka, czym budzi radosne pokrzykiwania publiczności i dość skromne oklaski. Dodajmy dla porządku – tylko za ostatni utwór na płycie.




Mikołaj Trzaska & Seymour Wright ‎ 12.9.16 (Otoroku)

Na finał dzisiejszej trzaskowej opowieści, anonsowana na wstępie, styczniowa nowość fonograficzna. ‎Seria koncertowych rejestracji z londyńskiego klubu Cafe Oto ukazuje się zarówno na CD, jak i winylach. Część rejestracji jest zaś dostępna jedynie w plikach. Tak rzecz się ma z koncertem, o którym teraz wspominamy.

Zgodnie z tradycyjnym tytułem dla tej serii wydawniczej, wiemy doskonale, iż jest grudzień 2016 roku. Na wąskiej scenie klubu, obok naszego saksofonisty, angielski kolega po fachu, Seymour Wright. Muzyk, którego znamy z kilku rejestracji, wychodzący na tę scenę zdecydowanie bez jazzowych doświadczeń, muzyk od lat skąpany w sonorystyce instrumentu dętego drewnianego. Mistrz subtelnych, głębokich improwizacji, czasami wprost z szeroko rozumianej muzyki współczesnej.

Spotkanie na artystycznej krawędzi noża trwa niewiele ponad 36 minut i mimo, iż jest jednym trakiem, składa się z kilku dość niedługich, ale krwistych dialogów na dwa saksofony (chyba wyłącznie altowe, opis wydawnictwa jest wyjątkowo skąpy). Batalia toczy się na ogół na warunkach Trzaski. Tam gdzie free jazz spotyka się z free improv i ma większe muskuły. W tych silnych dialogach wiele zjawisk dźwiękowych przypomina estetyką i stylistyką Petera Brotzmanna. Z jednej strony smakuje ogniem, z drugiej rodzi pytania o intencje i arsenał artystycznych środków wyrazu, pozostających w gestii muzyka. Przyparty do muru recenzent powie, że kupuje tę muzykę. Ambiwalencja natomiast sprowadza się do pytania, czy bezkompromisowość w sztuce wolnej improwizacji nie bywa czasami przejawem słabości.




*) recenzja powstała na zlecenie polish-jazz.blogspot.com i tam została pierwotnie opublikowana. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz