Czuła się, jakby straciła
całą swoją ludzką powłokę, co było dziwne, ponieważ wciąż miała te same myśli
co wcześniej. Kto zmienił jej wygląd? (opis płyty Narodziny/ Birth)
W jego oczach widać
było panikę. Co by się stało, gdyby dowiedzieli się, że jeszcze nie umarł? Co
by się stało, gdyby dowiedzieli się, że nie był nawet człowiekiem? (opis
płyty Dawca Narządów/ Organ Donor)
Pierwotna złość i
agresja mają w sobie duchowy rdzeń (Phil Freeman, okładka płyty Prime)
Intro
Para holenderskich, muzycznych freaków, Otto Kokke and René Aquarius i ich narzędzia tortur (określenia własne muzyków): saksofon i perkusja, okazjonalnie
także syntezatory. Zwą się wyjątkowo trafnie Dead Neanderthals. Pod tą nazwą
publikują muzykę od 2010 roku.
Jeśli muzyka ma nas oczyszczać, to winna boleć. Jeśli
odbiorcom ma ona trwale zapaść w pamięci, winniśmy mieć na nią pomysł
(koncept?), czasami brutalnie dotkliwy fonicznie, potem nadać jej odpowiedni
kształt i wyposażyć w moc przekazu, nie mniejszą niż siła wodospadu.
Post-punkowy konceptualizm?
Na przykład, stanąć na przeciwległych końcach stumetrowego
tunelu i zgrać kilka dźwięków. Lub dąć w saksofon barytonowy jednym dźwiękiem,
tak długo i intensywnie, by zaczął on sprawiać wrażenie, iż żyje własnym życiem
i trwa bezczelnie już poza naszą
percepcją. A może na jednym siedmiocalowym krążku pomieścić 10 etiud na groźny
baryton i punkową perkusję. Lub sprawić, by ciąg dramatycznych dźwięków sax & drums przypominał pracę młota
pneumatycznego i jeszcze w tytule nagrania użyć epitetu jazz.
Cechy charakterystyczne pomysłu na muzykę Dead Neanderthals?
Artystyczna bezkompromisowość, brutalna konsekwencja w działaniu i brak
jakichkolwiek gatunkowych zahamowań. I co nie mniej ważne - siła fizyczna,
wytrzymałość długodystansowca w trakcie wykonywania takiej muzyki.
Saksofon barytonowy, tenorowy, sopranowy, często wzmacniany
lub dekonstruowany prostą elektroniką oraz mantryczna, chwilami wulgarna, post-doom metalowa perkusja – oto neandertalski perfekcyjny mariaż
instrumentalny. Takim samym narzędziem
tortur, jak żywy saksofon, czy perkusja, zdają się być dźwięki syntetyczne,
generowane przez komputery, syntezatory i całe zwoje mokrych kabli. Jeśli koncepcja wymaga użycia takich środków wyrazu, nasi
holenderscy bohaterowie chętnie wchodzą w kolaboracje z muzykami parającymi się
tymi urządzeniami.
Muzycy DN doskonale odnajdują w formule swobodnej
improwizacji. Dwie takie płyty były już na tych łamach prezentowane, z chęcią
jednak do nich powrócimy.
W 2015 roku na rynku holenderskim nieco szumu narobiła
składanka nagrań rodzimych formacji, które grają ostrą muzykę improwizowaną.
Obok tria Albatre (m.in. Goncalo Almeida), czy Cactus Track (John Dikeman,
Jasper Stadhouders, Onno Govaert), na krążku odnajdujemy kilkunastominutową
prezentację muzyki Dead Neanderthals. Płyta została przekornie nazwana The New Wave of Dutch Heavy Jazz. Why
not!
Dyskografia duetu liczy już ponad 20 pozycji. Muzykę
odnajdujemy na wszelkich dostępnych nośnikach – płytach kompaktowych, płytach
winylowych, kasetach i w formie downloadingu.
Poniżej omówimy je niemal wszystkie. Zaczniemy od prawdziwie free jazzowych
erupcji, wydanych na tzw. długogrających nośnikach. Potem sięgniemy po mniej typowe, bardziej swobodnie improwizowane
formy uprawiania muzyki, także te, które żadnym sposobem nie dają się przypisać
do jakiejkolwiek szuflady. Następnie przeanalizujemy nagrania z użyciem
dźwięków syntetycznych. Na koniec zaś omówimy dwa zbiory krótszych wydawnictw –
najpierw okazałą kolekcję kilkunastominutowych EP’s, a następnie zbiór
siedmiocalowych singli, zawierających krwiście grindcorowe, trwające nie dłużej niż minutę, muzyczne pociski
dalekiego rażenia.
Heavy jazz as free fuck!
Pierwszą, trwającą dłużej niż kilkanaście minut, wypowiedzią
artystyczną DN jest płyta Polaris
(CD, Utech Records, 2013). Zawiera blisko 30 minutową porcję soczystego free
jazzu na saksofon tenorowy i perkusję, podaną w sześciu częściach. W
przeciwieństwie do pierwszych singli i epek,
nagranie pachnie improwizacją na kilometr. Gra Kokke jest wyrazista, mimo jak
zawsze ekstremalnej formuły traktowania instrumentu, pełna jazzowych fraz, a
eskalacja poziomu natężenia dźwięku nie jest tu celem nadrzędnym narracji. Start
kipi emocjami, ale w dalszej części nagrania metody pracy saksofonisty stają
się bardziej złożone. W odpowiednim momencie potrafi zamilknąć, chętnie buduje
narrację wyważonymi, dłuższymi pasażami, świetnie wgryzając się w pracę kolegi.
Drumming Rene nie stroni pod synkop,
dużo w nim subtelności i niuansów typowych nawet dla straight
ahead jazzu (choćby w ostatnim fragmencie).
Wątek udanie podjęty na Polaris,
doskonale kontynuuje płyta … And It Ended Badly (CD, Raw Tonk Records, 2013). Naszych
bohaterów wspiera tu na saksofonie altowym, świetnie nam znany Colin Webster (de facto muzyk na statusie członka
stowarzyszonego klanu DN, gdyż pojawia się na kilka płytach grupy). Nagrane na
żywo, ale w studiu, sześć free jazzowych improwizacji, trwających niewiele ponad
30 minut. Początek płyty oczywiście zwala nas z nóg energią i siłą przekazu,
jednak już od drugiego utworu muzycy zaczynają poszukiwać nowych metod tortur. Improwizacja w estetyce call & response, melodyjne meta ballady, które eksplodują ogniem po
wielu minutach przygotowań, czy akcenty perkusjonalne u Rene (gongi i dzwonki).
Napotkamy też na sonorystyczne dialogi obu saksofonów, a także dawkę hymnicznej
zadumy ala Albert Ayler. Niewątpliwie
obecność Webstera korzystanie wpłynęła na kreatywność stałych członków DN.
Świetna płyta!
Prime (CD/LP/kaseta, Gaffer Records, 2014), to kolejna porcja
free jazzu, jaką dostarczają Kokke i Aquarius w towarzystwie Webstera. Tu
jednak poziom energetyczny nagrania zostaje podniesiony o kilkaset procent.
Znów studyjne nagranie live,
zbudowane na jednym 40 minutowym wydechu dwóch rozszalałych saksofonów
barytonowych, wspartych konwulsyjnym drummingiem.
Improwizowana eksterminacja, brutalnie piękna, akustycznie dotkliwa, niebezpieczna
w dotyku, niczym gorąca lawa. W trakcie tej niebywałej ekspozycji każdy z
saksofonów toczy własną opowieść, pełną furii i emocji. Narracja jest tylko
pozornie monotonna. Uważne wgryzienie się w materię tych dźwięków pozwala
dostrzec wiele niuansów i odcieni… hałasu. Szczególnie karkołomne zdają się być
pasaże Colina. Być może Prime, to
przykład najbardziej ekstremalnego użycia saksofonów barytonowych w historii
gatunku, zwłaszcza po 30 minucie. Niebywałe nagranie!
Wątek współpracy DN z Websterem, w ramach pure free jazzowych rejestracji,
wyczerpuje doskonały krążek Womb Of God (LP, Burning World
Records, 2017). Koniecznie trzeba podkreślić, iż nagranie to nie powstało za
tzw. jednym podejściem. Najpierw partię dźwięków nagrał duet, a potem – w
sterylnych warunkach domowych – swoją partię saksofonu dograł Webster. Tę płytę
recenzowaliśmy na tych łamach, trafiła także na listę najlepszych wydawnictw
roku ubiegłego. Przypomnijmy sobie fragment recenzji, uzupełniony skrótem do
pełnego tekstu.
(…) Wycie, oddech
demona, electrodrumming, doom metalowa mantra. Stopa na bębnie basowym
ustala zasady gry. Bicie serca! Saksofony jakby mniej posadowione w mrocznym
dronie, choć nadal w niczym nie przypominają instrumentu dętego (raczej
zmutowaną gitarę na wysokim prądzie). Emocje prawdziwe rockowe, doznania
odbiorcy definitywnie multigatunkowe. Mechaniczny rytm perkusji udziela się
wszystkim uczestnikom tego sabatu. Ostatni taniec! A recenzent ciągle chciałby
głośniej! Heavy Jazz? Jakże
przewrotnie brzmią te słowa w tych okolicznościach scenicznych. Na stronie A
muzycy stali na krawędzi przepaści, teraz – na stronie B – robią ogromny krok
do przodu. Narracja wije się w konwulsjach, jak tonący pod grubą warstwą lodu!
Finał to już krwawe igrzyska śmierci, palenie na stosie tych, którzy zwątpili.
To kres, rozkoszny kres tej szalonej podróży! Dwa saksofony i jedna perkusja!
Nieprawdopodobny efekt foniczny! Na wybrzmieniu (jakże nieadekwatne
określenie!) dostajemy odrobinę selektywnego dźwięku, jakby amplifikatory
zostały wyłączone o sekundę za wcześnie. Tak! To, co słyszmy, to jedynie te trzy
potworne instrumenty!
Powróćmy do duetowych nagrań. Wydana po drugiej stronie Atlantyku
płyta Worship The Sun (CD, Relative Pitch Records, 2015) przynosi
kolejną dawkę ekstremalnych doznań na polu free jazzu, silnie naznaczonego
wyzwoloną, brutalną estetyką punk rocka. 37 minutowa jednotrakowa petarda, którą Otto zdaje się zaczynać na tenorze, by
już po kilku minutach dąć w saksofon sopranowy. Perkusja Rene w stylistyce one way ticket, od startu do mety pracuje
jak silnik atomowy. Sound saksofonu, jak
na kanony DN, sprawia wrażenie niezwykle czystego i selektywnego. W początkowej
fazie nagrania rozwaga i powściągliwość zdają się tyczyć szlak sopranowej
ekspozycji. W 12 minucie sopranowy terrorysta nawet na chwilę milknie. Z każdą
minutą muzycy dokładają jednak do ognia, a Kokke stara się operować w coraz wyższym rejestrze. Sama narracja upraszcza się, a widmo akustycznego orgazmu
zdaje się kierować muzyków ku finałowej eksplozji. Znów emocje sięgają zenitu!
Samą płytę, przy okazji, zaliczyć możemy do najlepiej wyprodukowanych dźwięków
w dorobku DN.
Live at Roadburn 2016 (Kaseta, Roadburn Records, 2016), to
rzadka okoliczność wysłuchania DN w wersji prawdziwie żywej, a zatem z udziałem
publiczności. Duży, plenerowy, avant-rockowy festiwal w Tilburgu. Otto i Rene
wychodzą na scenę z zamiarem zagrania najgłośniejszego koncertu w wieloletniej
historii tego festiwalu. Uprzedźmy fakty – uda im się! W trakcie niespełna 26
minut doprowadzają do hałaśliwej ekstazy licznie zgromadzoną publiczność, która
daje temu wyraz jak najbardziej werbalnie. Ostry jak brzytwa baryton (może
tenor) i histerycznie rockowy drumming.
Energia muzyków zdołałaby zapewne ogrzać niezbadane połacie pustyni syberyjskiej. Sax in clute dron, drums in spasms! Desperacja i dyscyplina! Jednorodny
strumień akustycznej spermy – zjawisko prawdziwie oczyszczające zabrudzone
zmysły. Free jazz, który potrafi zabić nieprzygotowanego odbiorcę. Jeśli ten
ostatni przeżyje, staje się już innym człowiekiem. Koncert na festiwalu
Roadburn, to kwintesencja artystycznej postawy Kokke i Aquariusa.
Na koniec wątku rozpoczętego płytą Polaris, kolejne koncertowe ujawnienie naszych bohaterów. Dietary
Destrictions (Kaseta, Obsedante, 2015), to nagranie dedykowane Jamesowi
Brownowi (sic!), dokumentujące berliński odcinek trasy koncertowej, jaką DN
odbyli w towarzystwie kanadyjskiego gitarzysty Nicka Millevoi. Dwa kwadranse
post-punkowego, improwizowanego hałasu. Nagranie jest monofonicznie, dźwięk
dalece nieselektywny. Zdaje się, że także muzycy na scenie nie słyszeli się
zbyt dobrze, stąd jedyną ich metodą twórczą zdała się być stara konwencja free
– kupą mości panowie! Ta dość trudno
przyswajalna ściana dźwięku ukazuje swoje ciekawsze oblicze jedynie w drugim
odcinku, który de facto jest solową
ekspozycją gitarzysty, delikatnie wspomaganą przez perkusję i ledwo słyszalny
saksofon. Jeśli z czegoś w katalogu Martwych Neandertalczyków mamy zrezygnować,
to właśnie z tego nagrania.
Improvised beyond
everything!
Na potrzeby koncertu w jednym z teatrów w Tilburgu, Dead Neanderthals
rozrośli się do elektroakustycznego oktetu (m.in. z udziałem Colina Webstera i
Dirka Serriesa)! 82-minutowy spektakl dźwiękowy znamy dzięki wydawnictwu Endless
Voids (2LP/2CD, Alone Records, 2015). To wyśmienite nagranie było już
recenzowane na Trybunie. Przypomnijmy
sobie fragment, wraz z linkiem do całego tekstu.
(…) Demony
elektroakustycznej ceremonii powracają. Multigatunkowość jako nowy gatunek! –
cięta reasumpcja recenzenta, który próbuje tłumaczyć dysonans poznawczy tego
wydarzenia dźwiękowego. Dronowa symfonia narasta wyjątkowo spektakularnie.
Grzmoty barytonu (tenoru) na lewej, kontra drobne kwilenia saksofonu
(klarnetu?) na prawej flance. Środkiem sunie salwa dronów rozumnej elektroniki.
Doskonałe! Zatop się w tej muzyce i słuchaj niezwykle szczegółowo! – jęczy
recenzent, przykuty do jednego z gitarowych wzmacniaczy. Na sam już finał, coś
na kształt nowego rytmu, może raczej pulsacji, która topi się jednak w
industrialnym chaosie chwili. Respekt! Proces systematycznego wybrzmiewania ma
ponadgalaktyczny wymiar i iście orkiestrowy rozmach. Cisza, tuż potem, jak
ciekły ołów.
Równie szczery entuzjazm recenzenta dotknął nagranie Sluimer
(LP/CD, Tonefloat Records/ A New Wave of Jazz, 2015), firmowane przez
kwartet Fantoom. Kokke i Aquarius błyskotliwie i nad wyraz swobodnie
improwizują tu z Dirkiem Serriesem (gitara elektryczna) i Martiną Verhoeven (kontrabas).
Poniżej fragment recenzji i link do całości tekstu.
(…) W połowie tej
wspaniałej podróży Martina, choć wciąż eskaluje na boku, potrafi soczyście w
wklejać się w drony generowane przez gitarę i saksofon. Genialna dominacja
trwających pasaży. Perkusja nieustannie tyczy swój szlak i funkcjonuje trochę
na zasadzie kontrapunktu dla pozostałej trójki muzyków. Eskalacja w rozkwicie.
Trudno wskazać personalnie lidera tych wydarzeń, ale z pewnością najwięcej
wnosi tu szalona kontrabasistka, która nie przestaje prowokować swoich mężczyzn
(tym, który najdobitniej reaguje w tym akurat momencie jest Otto na
saksofonie). Crazy game! Po 25
minucie muzycy sugerują sobie wzajemnie krok w kierunku wybrzmiewania, ale są
tak naładowani energetycznie, że proces idzie cokolwiek opornie (Martina w
stanie orgazmu permanentnego!). Motorniczym spięć energetycznych zdaje się być
w perspektywie całości Rene i jego czupurna, pyskata perkusja. Samoeskalująca
się maszyna improwizacyjna! Gdy w końcu dojdzie już do wybrzmiewania finałowego
– zjawisko jest niebywale urocze, repetytywne i brutalnie precyzyjne. Stopa
wygłasza mowę końcową (jakże by inaczej!), a saksofon czyni lekki zaśpiew na
ostatni już dźwięk! Genialne nagranie!
Najwyższy czas powrócić do owego stumetrowego tunelu, o którym
wspomnieliśmy we wprowadzeniu do tego tekstu. Najbardziej konceptualna płyta DN
zwie The
Depths (CD, Skull, 2017). Cztery odcinki z niebanalnymi tytułami, około
28 minut muzycznego eksperymentu. Przypomnijmy - muzycy usytuowani zostają na
przeciwległych końcach tunelu i grają spokojne, akustyczne dźwięki. Sposób, w
jaki fonia rozprzestrzenia się w tak specyficznych okolicznościach
akustycznych, sprawia, że ta plenerowa płyta zdaje się być czymś naprawdę
wyjątkowym w dyskografii Neandertalczyków. Pojedyncze parsknięcia saksofonu,
delikatne uderzenia w poszczególne elementy zestawu perkusyjnego. Echo i niski,
dudniący pogłos czynią całą resztę. Także drżenie i specyficzny rezonans.
Dubowa estetyka berlińskiego post-techno z lat 90. ubiegłego wieku, to trop,
który udanie oddaje atmosferę nagrania tunelowego. W ostatnim fragmencie
skojarzenia recenzenta docierają aż do filmowej muzyki Krzysztofa Komedy. Magia
pogłosu wprowadza do nagrania istotny element retro. Bez wątpienia The Depths, to najspokojniejsze nagranie
w dorobku duetu.
Zasada kontrastu sprawdza się także w zakresie słowa
pisanego. Jeśli przed momentem nasze ucho zawiesiliśmy nad bodaj
najspokojniejszym nagraniem Otto i Rene, teraz sięgnijmy po jedno z
najgłośniejszych, by nie rzec – pure
noise extreme event! Na wydawnictwie Molar Wrench (LP, Hominid Sounds,
2017) rozszerzona edycja Dead Neanderthals (z Colinem Websterem) łączy swe siły
z avant-noise’ową formacją brytyjską, o nie mniej ekscytującej nazwie, Sly and
The Family Drone (Matt Cargill - głos i efekty elektroniczne oraz Callum Joshua
Buckland – perkusja). Niespełna 40 minut muzycznej śmierci w czterech odcinkach. Na dwóch pierwszych, zjednoczone siły
hałasu stawiają nas pod ścianą i wiercą dziurę w głowie. Foniczny atak,
który skutecznie kaleczy narządu słuchu, przy okazji oczyszczając mózg ze
zbędnych procesów myślowych. Dwa saksofony barytonowe (chyba), dwie żywe
perkusje i elektronika wysokiej mocy budują para-rockową hybrydę drums & noise. Innymi słowy -
jazzowe akcesoria i ponadgatunkowy efekt. Prawdziwa przygoda z tą płytą zaczyna
się jednak w trzecim utworze. Narracja istotnie wyhamowuje, perkusiści na
moment odpoczywają, reszta zaś muzyków produkuje zmysłowe drony i w tempie
marsza pogrzebowego zaprasza nas na spacer w nieznane. Oniryczny, szorstki deep dark ambient! Gdy obie perkusje
wracają do gry, zaczyna się bodaj najlepszy fragment nagrania, zdobiony świetną
free jazzową ekspozycją Webstera, przy równie wyrazistych pasażach Kokke. W
finałowym utworze dynamika nagrania ulega dalszemu spowolnieniu, przyjmując postać
dubowej meta ściany dźwięku.
Przypomina się dobry, stary Bill Laswell i jego efemeryda Praxis. Komu mało
emocji z odsłuchu Molar Wrench, niech
sięgnie po dwa siedmiocalowe single, zawierające zarówno wspólne nagrania obu
formacji, jak i ich osobne wystąpienia (Split, God Unknown Records, 2016
& 2018).
Syntethic as fire!
Blok płyt ze znaczącym udziałem dźwięków syntetycznych (Co by się stało, gdyby dowiedzieli się, że
nie był nawet człowiekiem), zaczynamy od dwóch wyśmienitych wydawnictw,
będących efektem kolaboracji Kokke i Aquariusa z Rutgerem Zuyderveltem, który
od ponad dwóch dekad kreuje świat niepokornych dźwięków elektronicznych jako
Machinefabriek. Na użytek tej współpracy muzycy przyjęli nazwę własną DNMF.
Krążek DNMF (LP, Moving Furniture Records,
2014) przynosi 37 minut imponującej rozmachem, twardej elektroniki z udziałem żywych instrumentów (saksofon,
perkusja). Dodajmy, że Otto siada także do syntezatora, a Rene odpowiada za tzw.
hałas (noise). Muzyka na pierwszej
stronie winyla budowana jest na bazie trzech składników – dronu z syntezatora, harshowego saksofonu i dronu basowego (kind of electro), generowanego także stopą
i bębnem basowym perkusji. Mroczna, deliryczna, repetytywna improwizacja, pełna
klaustrofobicznej urody, pod koniec także konstruktywnego hałasu. Druga strona
silniej akcentuje wątek syntetyczny (dark
broken ambient). Żywe topi się tu w pogłosie elektroniki, posmaku kwaśnego
industrialu. Demon nie czai się za rogiem, on jest stale z nami! Narracja
gęstnieje niczym ciekły ołów. Po 10 minucie jakby nowy wątek – oto czas
apokalipsy spełnia się w naszych uszach! Ściana syntetycznego dźwięku, a
głęboko pod nią ukryte resztki żywego drummingu.
Na finałowym wybrzmieniu, to jednak udziałem Aquariusa staje się doskonała
puenta!
Po czterech latach trójka szaleńców powraca albumem Smelter
(CD/LP/Kaseta, Moving Furniture Records/ Tartarus Records, 2018). Jedna, 39
minutowa historia. Na drżący w podstawach, szorstki flow syntetyki opada walec żywych dźwięków Rene i Otto – metal slow drums i charkot zepsutego
instrumentu dętego. Dron Rutgera zdaje się w początkowej fazie nagrania żyć
własnym życiem. Pulsujący, majestatyczny marsz żywego i syntetycznego, w którym
trudno precyzyjnie zdiagnozować elementy składowe. Po 13 minucie perkusja
milknie, a narracja przechodzi w fazę chroboczącego doom ambient. Po chwili repetycji (jakiż niesamowity sound całości – brudny, upalony,
boleśnie piękny!), z podobną sytuacją mamy do czynienia od 24 minuty. Śmierć
perkusji, gotycki rozmach mokrej elektroniki.
Szczątkowe ekspozycje hałasu, klimat berlińskiego post-techno sprzed 20 lat,
sample z chórem damsko-męskim, niczym zwiastowanie piekielne. Oto jak
psychodelia i oniryzm święcą triumfy. Wybrzmiewanie jest długie, błyskotliwie,
silnie osadzone w umierającej elektronice. Brawo!
Krishna, to z kolei nazwa własna kolaboracji Dead
Neanderthals z Vincentem Koremanen (aka Drvg Culture). Ich jedyny, jak dotąd
album zwie się Ascend to Nothing (CD, Siken Tofu, 2016). Jak ktoś to zgrabnie
określił - muzyka medytacyjna dla nihilistów! 36-minutowa opowieść głęboko
zanurzona w elektronice. Silny, elektroniczny beat, syntetyczny meta background,
budowany dźwiękami z kilku źródeł. Przykład deep
techno, ale bez epitetu minimal.
Syntezatory pulsują, a mroczny taniec zimnego
undergroundu tyczy szlak narracji. Z
czasem dronowe tło zaczyna narastać, a nawet hałasować. Rodzaj upojnego transu,
do odbioru czysto fizycznego. Na tle całej kolekcji nagrań DN, brudny,
specyficzny chill-out, który kończy
się surowym brzmieniem instrumentarium perkusyjnego. Smakowite!
Do nagrania płyty Craters (CD/LP, Consouling Sounds,
2017) Rene i Otto doprosili Maxime’a Petita na basie elektrycznym. Trzy żywe
instrumenty plus syntezator pod palcami perkusisty. Uwaga, to jednak nie
przypadek, iż tę doskonałą płytę omawiamy w dziale ognistej syntetyki! Blisko 37 minutowy, nieprzerwany potok dźwięków
zdominowany jest bowiem przez fonię właśnie tej proweniencji. Bas drży i
generuje nerwowe drony, klastery saksofonu dudnią jak dogorywająca armia wojsk
sprzymierzonych, a nad wszystkim dominuje strzelisty pasaż syntezatora (Rene w
całym nagraniu niemal nie dotyka zestawu perkusyjnego). Post-rockowa,
wielowymiarowa, multiplikująca się elektronika z inkrustacjami ledwie żywych
instrumentów. Od czasu do czasu grzmoty spod stopy drummerskiej (a jednak!), płynne przestery basu i saksofon
śmiertelnie zaplątany w megabajty. Jedno z najlepszych nagrań DN, które wieńczy
eksplozja naprawdę szalonych dźwięków, sklejonych w gęstą niczym ołów,
ekspozycję finałową.
Life (CD, Medusa, 2018), to jedyna w tym dziale płyta nagrana w
rdzennym duecie. Być może także najbardziej jaskrawy przypadek konceptualizmu w muzyce Dead Neanderthals. 36 minut materiału dźwiękowego, wedle opisu płyty
mającego walor kompozycji. Elementy składowe – grom twardej elektroniki, w postaci dwóch dronowych pasm, niskiego i
nieco wyżej posadowionego oraz pojedynczych uderzeń w wirtualne klawisze
nieistniejącego fortepianu. Instrumentarium nieznane, brak znamion użycia
żywych przedmiotów wydających dźwięki. Narracja od pierwszej do ostatniej
sekundy nagrania stoi w miejscu (very
long sustained piece), trwa niczym starożytny minotaur na rykowisku. W
połowie płyty recenzent ma wrażenie, że w dalekim planie rodzi się nowy dron.
Ale to chyba tylko złudzenie. Manipulując siłą nacisku słuchawek na uszy, można
za to dowolnie modyfikować natężenie dźwięków. To rola słuchacza. Zdaje się, że
muzycy na starcie odpalili maszynę, a potem jedynie przyglądali się rozwojowi
sytuacji. Ciekawe doświadczenie (konceptualne?) obcowania z nagraniem, które po
nagłym wybrzmieniu, żegna nas szumem analogowej płyty.
EP - bloody hell
format!
Skoro tak usilnie doszukujemy się w artystycznej kreacji
Dead Neanderthals znamion konceptualizmu, wróćmy do owego młota pneumatycznego,
o którym wspomnieliśmy na wstępie tekstu. Płyta zwie się Jazzhammer/ Stormannsgalskap
(10” LP,
Burning World Records, 2012) i jest pierwszą w dyskografii grupy nieco bardziej rozbudową
ekspozycją, trwa bowiem blisko 19 minut. Jazzowy młot rzeczywiście brzmi, jak praca urządzenia budowlanego.
Akustyczna ekspozycja, której wykonanie z pewnością nie było prostą czynnością
w zakresie uprawiania muzyki. Perkusja wybija rytm młota, saksofon barytonowy
kreśli intrygujący, stojący, silnie sfuzzowany
dron. Efekt foniczny budzi respekt! Niemal 10-minutowa pieśń zmienia bieg narracyjny raz na dwie, trzy minuty i są to
zmiany… kosmetyczne. Na final słyszymy dodatkowy saksofon barytonowy (efekt
post-produkcji). Druga strona epki
jest już mniej radykalna, zawiera dość silnie osadzony we free jazzie taniec
barytonu i progresywnej perkusji. Ten pierwszy ponownie multiplikuje się w
trakcie hałaśliwej ekspozycji, a także zanurza paluchy w skromnej elektronice.
Kolejne wczesne mini-albumy DN kontynuują radykalny,
brutalny i silnie trzeźwiący potok free jazzowego hałasu. Na Meat
Shovel (Kaseta, self-released, 2013) Otto bierze w dłonie saksofon
tenorowy i wraz z nadpobudliwym Rene, kreśli wspominkową opowieść o czasach II
Wojny Światowej. Nagranie wydane dla upamiętnienia 68 rocznicy zbombardowania
Hiroshimy. Zatem nie bez przyczyny, w warstwie muzycznej, nie daleko tu do dźwięków
charakterystycznych dla wybuchu bomby atomowej. Na płytach Body Horror (Kaseta, self-released,
2013) i Random Acts of Nuclear Devastation (CD-r, self-released, 2014)
Kokke gra na saksofonie sopranowym. Nie należy jednak z tym faktem
wiązać jakichkolwiek nadziei na złagodzenie obyczajów. Speedowa rytmika perkusji i sopran, który potrafi zedrzeć błony z
narządów słuchu, niczym przesterowana trąbka-sygnałówka. Nie brakuje jednooddechowych ekspozycji
saksofonisty, które jeszcze dobitniej radykalizują muzyczny przekaz DN. Druga z
epek, tytułem nawiązująca do
post-nuklearnej krucjaty, jest przy okazji nagraniem koncertowym. Rene ciekawe
wzbogaca tu swój drummerski arsenał i
mimo imponującego tempa dewastowania instrumentu, umiejętnie wplata w narracje
metafizyczne niemal synkopy. Muzyka definitywnie płonie.
Dolphins (DL, self-released, 2016), to kolejna
kilkunastominutowa eksplozja dźwięków, wydana na świat w ostatni dzień roku.
Prawdziwy heart attack! Ściana
dźwięku o niespotykanej intensywności, nawet jak na kanony DN. Free heavy and noise jazz! By znów
zacytować fanów – zgrabne połączenie doświadczeń Alberta Aylera i Napalm Death.
Przy bliższym poznaniu, bywa śmiertelne.
Mija dokładnie rok i znów, ku przestrodze miłośników gatunku, właśnie
udających się na sylwestrową zabawę, na świat spłodzona zostaje epka. Tym razem jest to Organ
Donor (DL, self-released, 2017). Pisaliśmy już o niej, oto fragment i
skrót do całości tekstu.
(…) Nie da się pisać o
tej muzyce, trzeba jej koniecznie doświadczyć! Play loud and stay crazy! Dron saksofonu, wspieranego wulgarnym
syntezatorem vs. obsesyjny, perkusyjny beat metal! To nasze środowisko
foniczne. Doom-rockowy walec z improwizacją zaszytą w procesie permanentnego,
acz powolnego narastania wielodźwięku generowanego przez Kokke. Niczym nalot
dywanowy! Lotni, kryj się! To być może nie jest to do końca wytłumaczalne, ale
owo muzycznie przeżycie zdaje się być esencjonalnie doskonałe. W 8 minucie
saksofonista jakby włączał nowy dopalacz w swoim megadronie. Ta pieśń
potępionych, to rodzaj hipnotycznej mantry, która nie musi przynieść
oczyszczenia. A syntezator mocy działa (wyraźnie słyszalny od 11 minuty). Dron,
który zagryza dron! Finałowa ściana dźwięku oznaczać może tylko jedno – play
it again! Tak – przycisk repeat śmiało służyć może do wielokrotnego użytku.
Bogatą płytotekę Dead Neanderthals, jeśli chodzi o krótką,
kilkunastominutową formę, wieńczy najnowsze jak dotąd wydawnictwo Birth
(DL, self-released, 2018). Oto rytualny taniec z okazji narodzin bliżej
nieokreślonego bytu (okładka dość przerażająca). Instrument Aquariusa brzmi jak
… żywy automat perkusyjny. Brzmienie
saksofonu Kokke zdekonstruowane zostaje do poziomu brutalnego pasma
syntetycznych dźwięków. Z minuty na minutę wzbogaca się o kolejne elementy
(przy wsparciu syntezatora). Akustyka całości na bardzo dobrym poziomie, a
tempo rażenia dalece wyważone. Chwilami pobrzmiewa tu echo niemieckiej
post-rockowej elektroniki, ale podłączonej do linii wysokiego napięcia. Do
wielokrotnego odsłuchu!
One minute is enough!
Na finał dzisiejszego overview,
cofamy się do prapoczątków Martwych
Neandertalczyków. W latach 2010-2011 Otto i Rene wydają cztery
siedmiocalowe single, na których są w stanie pomieścić łącznie … 33 utwory na
perkusję i saksofon barytonowy. W sumie trwają one około 40 minut. Prosta
matematyka wskazuje, iż czas pojedynczej ekspozycji z rzadka przekracza
1 minutę. Estetyka punk rocka, grindcore, doom metal itd. Dodajcie sobie
kolejne określenia dla opisu ekstremalnie głośnego i szybkiego generowania
przekazu fonicznego. Na ogół za jednym podejściem, bez post-produkcji i
wsparcia elektroniki, tak częstego dla późniejszych dokonań duetu. Każde
nagranie ma swoją mini strukturę, drąży jakby inny wątek punkowego zgiełku
perkusji i saksofonu. Na ogół budowane bywa na jednym klasterze saksofonu i
adekwatnym bicie drummerskim.
Na Dead Neanderthals (Batshit Records)
najpełniej i najgroźniej zdają się
brzmieć odcinek trzeci i piąty. Na The V-Shaped Position ( Batshit
Records) szczególną uwagę zwraca ostatni utwór, który niespodziewanie trwa aż 5
i pół minuty, a zbudowany jest na zwalistym dronie, który zdaje się mieć konsystencję
ciekłego betonu. The Saw (Grindcore Karaoke), to ledwie trzy ostro ciosane
pociski z dużą porcją noise-rockowego przesteru. Wreszcie We Are Dead Neanderthals
(self-released) - dwanaście pozycji, nagranych na żywo (z publicznością?) w jaskini odsłuchowej (tłumaczenie
dosłowne), stanowiących rodzaj the best
of dla prenatalnego okresu w życiu DN. Kosmiczna energia, punkowy brud i
wyjątkowa swoboda wypowiedzi. Jak zanotował recenzent – to nie jest muzyka
garażowa, to już muzyka jaskiniowa!
****
Nagrania Dead Neanderthals dostępne są pod tym adresem:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz