Nowy Rok wystartował z kopyta! Już mamy okazję słuchać płyt,
które w dacie wydania mają wpisany rok 2018! Za moment jedna z nich!
Stary rok wszakże nie odpuszcza, zatem jeszcze czas jakiś
będziemy sięgać po nagrania datowane na 2017. Tuż po pierwszej tegorocznej świeżynce, kilka płyt, które dotarły do
redakcji w ostatnich dniach grudnia lub pierwszych stycznia. Będzie też nowość
wydana w ostatni dzień roku!
I znów przed nami sporo nowych nazwisk, muzyków ambitnych i
chętnych przenosić góry, niezmanierowanych złą
sławą improwizatorów, gotowych na każde artystyczne ryzyko! Będzie – co
oczywiste - muzyka iberyjska, nie zabraknie akcentów polskich, szwajcarskich, niemieckich,
włoskich, francuskich i holenderskich. Zapraszam do lektury, a zaraz potem do
odsłuchu.
Chaosophy Who are these people and what do they
believe in? (Discordian Records/ Liquen Records, 2018)
Na początek naszej zbiorówki, przykład imponującego tempa
edytorskiego. Rejestracja studyjna z początku grudnia ub.r., udostępniona
światu już 5 stycznia. I to nie tylko w wersji elektronicznej, albowiem
produkcja Discordian ma też wersję CD (dzięki drugiemu wydawcy; patrz: wyżej).
Hiszpańska Walencja, trzech muzyków, którzy przejęli bardzo
efektowną nazwę Chaosophy: El Pricto – saksofon altowy i piano elektryczne, Josep
Lluis Galiana – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Avelino Saavedra - perkusja
i … coyote call. Płyta zwie się prowokacyjnie
Who are these people and what do they
believe in?, składa się z pięciu utworów, które trwają 44 minuty. Muzycy
dość swobodnie improwizują, a opis wydawnictwa nie sugeruje, iżby pracowali na
wcześniej przygotowanym scenariuszu.
Błyskotliwa batalia na wyostrzone
saksofony (Galiana po lewej, Pricto po prawej) i dynamiczny drumming w estetyce Elvina Jonesa. Free
jazz pełną gębą, a nawet pełnymi tubami! Rodzaj Filozofii Chaosu? To jednak nie zawody, a raczej wielowątkowa pyskówka. Tembr altu jest bardzo
zabrudzony, tenor zaś brzmi czyściej, przez co zdaje się być bardziej
spolegliwy w tej bystrej improwizacji. Ognisty taniec, pełen mikro wybuchów w
trakcie. Drugi fragment, niczym cisza po burzy, przynosi sonorystyczne
wyciszenie, wypełnione plastrami zadumy, które lepią ujścia każdej z tub.
Perkusista jest równie wyrafinowany akustycznie i dobrze buduje relacje z
saksofonistami. W trzecim odcinku do gry wchodzi electric piano i aura nagrania przyjmuje walory fussion jazzu. Gęsta, dynamiczna
ekspozycja, tłusta i do tupania nogą, albo kciukiem po blacie stołu. Free fussion, oczywiście! Gdy Pricto
wybija się przed szereg, jego solowe pasaże pachną kwaśnym Return to Forever. Brawo! Kolejny utwór snuje się, jak
oniryczna ballada dla tych, którzy boją się inaczej. Intro piana zwinnie
komentuje drummer, który przyoblekł
się w szaty hippisa. Po niedługiej chwili w rękach Pricto ponownie ląduje alt.
Dialog z sopranem jest odrobinę imitacyjny, potem przeradza się w somnabuliczny
taniec w wysokich rejestrach. Perkusja ponownie zachęca dęciaki do bardziej energicznych zachowań i czyni to wyjątkowo
skutecznie. Ostatni odcinek zaczyna się w dość umiarkowanym tempie. Silna
ekspozycja tenoru, z wyrafinowanym, nieco psychodelicznym komentarzem piana, do
którego – w międzyczasie - powrócił Pricto. Dynamika samego już finału dobrze
reasumuje wartość całego nagrania. Sznyt eklektyzmu wpisany w kod DNA
discordiańskiego wydawcy, i tu znajduje swoje odbicie! Świetna płyta!
Florian Stoffner/ Paul Lovens/ Rudi Mahall Mein
Freund Der Baum (Wide Ear Records, 2017)
Jakże frapujące spotkanie trzech pokoleń europejskich
improwizatorów! Weteran sceny, perkusista zacny i wielbiony, Paul Lovens na
małym drumsecie, Rudi Mahall na
klarnecie basowym, no i najmłodszy w tym gronie, szwajcarski gitarzysta Florian
Stoffner. Płyta Mein Freund Der Baum
konsumuje w sobie dwa koncerty tria z kwietnia 2016 roku. Łącznie godzina
zegarowa muzyki, cztery części. Panowie zagrają – cytuję za okładką płyty - Composed Free Improvisations.
Zürich. Od startu
gitara Floriana (z prądem!) zacina bardzo baileyowsko,
palce muzyka ślizgają się po strunach, robią pętle i stawiają zasieki, wchodzą
w krótkie utarczki słowne z klarnetem basowym. Lovens, wiadomo, mistrzowsko
czyni swoją powinność. To improwizator, który lubi ochłapy rytmu i energii
rocka, wpychać pomiędzy szprychy dalece swobodnej improwizacji. Klarnet Mahalla
– też bez zaskoczenia – preferuje mikro
melodie, sprytne, taneczne synkopy, modulowane kipiącym z każdej części ciała
muzyka dobrym humorem. Narracja upstrzona jest krótkimi eskalacjami, które
oddzielają wielominutowe, spokojne, acz niepozbawione elementów konfrontacji, przebiegi
improwizacji. Stoffner, najbardziej aktywny na scenie, wciąż szuka na gryfie
gitary nowych rozwiązań, bez ustanku stara się zaskakiwać starszych partnerów
rozwiązaniem dramaturgicznym, techniką artykulacji, czy szalonym pomysłem w
stylu a może jednak zagram w ten sposób.
Eksploduje pomysłami na molekularne incydenty wyzwolonej improwizacji
(recenzent nie potrafi odnaleźć w tych wyczynach wątku composed). Każdy z muzyków snuje jakby swoją odrębną opowieść,
jakkolwiek ilość punktów stycznych i interakcji zadowolić może najbardziej
wybrednego słuchacza. Muzycy są stale aktywni, ciągle proponują nowe
rozwiązania, a ilość ekspozycji solowych przyjmuje na stałe wartość zerową.
Lisbon. Pięć dni
później. Początek dynamiczny, wręcz skoczny (ach, ten Rudi!). Gitarowe zawijasy
Floriana, jego podstępna nadpobudliwość, potrafią jednak hamować temperament Ojca i Dziadka. Ciekawy pasus – Rudi i
Paul grają call & responce,
podczas gdy Florian wypełnia cały środek
narracji separatywną, wielowątkową powieścią kryminalną! Świetnie się to czyta!
Jego niebywałe pomysły narracyjne, przedziwne figury stylistyczne są solą tej
improwizacji. Tak, zdecydowanie Derek Bailey może już odpoczywać w spokoju!
Uczeń jest nad wyraz pojętny i wyjątkowo kreatywny! W 12 minucie muzycy
ekstatycznie schodzą w obszar ciszy. Modulowana gitara snuje się po ścianach i
onirycznie wyje do księżyca. Klarnet śpiewa swoje piosenki, lubi dąć w wysoki
rejestr. Drumset czyni cuda na
talerzach. Wyklucie się z tego pata narracyjnego
błyskotliwej eskalacji, to jeden z najlepszych momentów tej dalece wartościowej
płyty. Introdukcja ostatniego odcinka pachnie hymnicznym Aylerem. Mistrzowski
komentarz gitary! 7 minuta, to przykład perfekcyjnej kooperacji wewnątrz
trzyosobowego ciała muzycznego. Wszystko tu do siebie pasuje, aż miło! Tuż
potem największy galop na płycie,
który tradycyjnie urywa się po kilkudziesięciu sekundach. Na finał oniryczne
interludium, po którym muzykom pozostaje już ostatni szczyt do pokonania!
Udo
Schindler/ Korhan Erel/ Sebastiano Tramontana
Sound Energy Transformation. 10 bagatelles for electronic
& winds (FMR Records, 2017)
Dziesięć opowiastek na
elektronikę i instrumenty dęte. To jedna z wielu ubiegłorocznych premier
płytowych Udo Schindlera, niemieckiego klarnecisty, saksofonisty, kompozytora i
… architekta. Jego muzyczne przygody często koncentrują się na konfrontowaniu
żywych instrumentów dętych i elektroniki, skąpanych często w gęstym,
elektroakustycznym sosie. Nie wszystkie pozycje, póki co, zryły beret Pana Redaktora, ale jedna – ta najnowsza - warta jest z
pewnością prezentacji, być może, jako asumpt do bardziej pogłębionych
eksploracji.
Jesteśmy na koncercie w Monachium (Ars Musica, Stemmerhof). Końcówka lipca 2017, a na scenie: Udo
Schindler – klarnety, saksofon sopranowy i euphonium, Korhan Erel – komputer i
tzw. controllers oraz Sebastiano
Tramontana – puzon. Ilość odcinków muzycznych jest już nam znana, a całość
potrwa 48 minut z sekundami.
Transformacja energii
dźwięku, to kolejny element składowy tytułu płyty, który może być dla nas
drogowskazem. Dwa dęciaki, wspierane elektroniką, elektroakustyką, rękoma, które leczą (to a propos controllers). Dziesięć miniatur free improve, z pewnością delikatnie
stymulowanych scenariuszami przedprodukcyjnymi (szczegółów jednak nie znamy),
które wiodą nas za uszy, szczęśliwie jednak nie na zatracenie. Urywane frazy, klejone elektrowstrząsami Erela, a w
opozycji do nich, zwinne, nieco dłuższe pasaże ciekawie brzmiących, żywych instrumentów. Dobra elektronika,
która stanowi pomost dla klarnetu i puzonu, rodzaj pasa transmisyjnego dla skutecznej
komunikacji. Posadowiona w środku przestrzeni fonicznej koncertu, kreuje
niebanalne obrazy. Nie ucieka w schematy rytmiczne, nie jest nachalna, nie ma
cech przywódczych. Puzon zaś głównie śpiewa,
a klarnet basowy raczej stawia krwawe stemple, ale i on nie jest pozbawiony
drobin melodii. Być może w zachowaniu trójki muzyków chcielibyśmy dostrzec więcej emocji, bardziej spontanicznych zachowań, mniej zaś kalkulacji i zadęcia, charakterystycznego dla muzyki
współczesnej. Czy te epizody dźwiękowe można nazwać elektroakustyczną
kameralistyką? Recenzent nie znajduje dopowiedzi. W każdym razie, zejścia w akustyczną sonorystykę bardzo
dobrze robi tej wykalkulowanej momentami improwizacji. W trzecim odcinku
narracja potrafi nabrać walorów tanecznych, czego nie spodziewalibyśmy się przed
momentem. A wewnętrzny rytm wcale nie jest dyktowany przez elektronikę. W
czwartym nasze uszy słyszą dźwięki strunowe i perkusjonalne, co być może jest
skutkiem działań Erela. W piątym puzon brzmi jak baryton, a może to jedynie
zmutowany sopran. Niespodzianek nie brakuje, a wraz z upływem czasu, rośnie
także przyjemność z odsłuchu. Muzycy poruszają się jakby swobodniej, są
rozgrzani i gotowi na podejmowanie większego ryzyka. W siódmym napotykamy na
rodzaj quasi sonorystycznej ballady,
ciekawie zdobionej okruszkami elektroniki. W ósmym burczenie i gadulstwo
puzonu, w kooperacji ze świetnymi komentarzami sopranu, budzą uśmiech i radość
po obu stronach sceny. W dziewiątym Erel brzmi jak piano, a w finale, który
jest uroczym slow bluesem, gra na
nieistniejącym zestawie afrykańskich bębnów. Doprawdy, jest tu na czym zawiesić
ucho. Być może jedynie tytuł płyty brzmi nieco zbyt groźnie.
Ayako Ogawa & Shepherds of Cats & Vj Pietrushka Ayako Ogawa & Shepherds of Cats & Vj
Pietrushka (Fanfare,
2017)
Z polsko-brytyjską formacją Pasterzy Kotów zetknęliśmy w ubiegłym roku dwukrotnie, omawiając ich
produkcje dla manchesterskiego Tombed Visions. Dziś pochylamy się nad inną ich
ubiegłoroczną produkcją, wydaną w ramach własnej inicjatywy artystycznej Fanfare. Tradycyjnie już wydawnictwo SoC
nie ma tytułu, ma zaś rozbudowany aparat wykonawczy. A zatem: Ayako Ogawa –
glos i fortepian, Darek Błaszczak - gongi, misy tybetańskie, różne obiekty
ceramiczne oraz przedmioty życia codziennego, Adam Webster – wiolonczela i
głos, Aleksander Olszewski - różne bębny etniczne i piszczałki, Jan Fanfare -gitara.
Sesja miała miejsce w Ośrodku Postaw Twórczych we Wrocławiu, 29 i 30 kwietnia
2016. Przed nami 50 minut sporych emocji, podanych w sześciu odcinkach!
Shepherds of Cats to przykład muzycznej anarchii w
najczystszym wcieleniu! Postrockowy sznyt wrośnięty w tę muzykę, konstytuuje
zachowania muzyków. Pulsuje rytm, który zdaje się być zaszyty w rdzeniu
kręgowym dość swobodnie prowadzonych improwizacji. Instrumenty strunowe,
przedmioty nieprawdopodobne,
niebanalny etno-sztafaż, prąd i
energia. Kocia zwinność (a jakże!), umiejętność
budowania napięcia, snucia niepokoju, pełnego wokalnych ornamentów,
ponadgatunkowa, artystyczna bezczelność – wszystko to wpisane jest w DNA formacji.
Nie brakuje transu, zdrowej
psychodelii, kwaśnych rozwiązań
dramaturgicznych. Szczypta elektroakustyki, field
recordings i tego, co pod ręką.
Gitara, która plecie separatywne mantry, stoi na straży ładu i porządku
tego kreatywnego chaosu, niczym kurator szaleństw
uprawionych przez pozostałych muzyków. Wrzący tygiel emocji i nadprodukcja
wyłącznie konstruktywnych pomysłów na rozwój poszczególnych opowieści. W
składzie nie ma instrumentu odpowiedzialnego za niskie częstotliwości, ale mimo
to, ziemia aż drży w posadach. Bębny pulsują, a gitara rysuje synkopy na
hartowanym szkle. Muzycy nie mają jakichkolwiek hamulców, a dźwięki płyną
wartkimi strumieniami, nie napotykając na rafy, czy przeszkody nie do
pokonania. W czwartym odcinku dopada ich obsesyjny rytm, który zdaje się
decydować o wszystkim. Gitarzysta, stale przyczajony na prawej flance, opowiada
swoje i ma duże grono słuchaczy. Nagle inwazja piana wywraca ten pociąg do góry
nogami i tworzy niebywały dysonans akustyczny. Niczym wejście smoka! A na
koniec dostajemy kocie wokalizy. W
piątym fragmencie pachnie oniryzmem na dwa kilometry. Pikantnie i złowieszczo. Narracja
rozkwita jak łąka wiosenną porą, pełna koniczynek w fazie wzrostu. Ale narasta,
jak diabelska burza. Gitara obsesyjnie repetuje, zwiastując finał płyty, w
trakcie którego muzycy doskonale bawią się stertą happy toys, odnalezionych na dnie kufra! Piękna podróż dobiega
kresu!
João Camões/ Jean-Luc Cappozzo/ Jean-Marc Foussat Autres Paysages (Clean Feed, 2017)
Nie pierwsze dziś spotkanie żywych instrumentów z progresywną, współczesną elektroniką.
Mieszanka młodości z doświadczeniem, a bodaj ten najbardziej obyty w świecie
muzyki improwizowanej pracować będzie na
kablach! A zatem poznajmy muzyków w
kolejności, w jakiej zostali oni wymienieni na okładce płyty: João Camões –
altówka i obój, Jean-Luc Cappozzo – trąbka, flugelhorn i flet (harmoniczny)
oraz Jean-Marc Foussat – elektronika, przedmioty różne i głos. Dysk Autres Paysages, który dostarcza znany edytor portugalski,
trwa 54 minuty i składa się z trzech improwizacji, zarejestrowanych w trakcie
dwóch studyjnych okoliczności, we Francji, w roku 2015 i 2016.
Multiplikujące się stado dzikich ptaków tapla się w
nawałnicy rytmu, opuszczanej na muzyków wprost z nieboskłonu. Wielowymiarowe
środowisko elektroakustyczne drży i wibruje. O tak, na kablach Jean-Marca można wyczarować każdą rzeczywistość. Tuż
obok, nie zawsze w środku tego tygla czarów fonicznych, zagnieździły się dwa żywe instrumenty – trąbka i altówka.
Niemniej narracja jest zwarta, dość płynna, kolektywna, z odrobiną przestrzeni
na akustyczne fanaberie Cappozzo i Camõesa. Rodzaj współczesnej kameralistyki,
upstrzonej elektroniką, która nie lubi tracić niczego z pola widzenia. Z czasem
poziom jej inwazyjności szczęśliwie maleje, dzięki czemu recenzent ma o czym
pisać. E-music komentuje, buduje most
pomiędzy trąbką, a altówką, czasami sprawia też wrażenie parasola ochronnego.
Oczywiście na końcu języka piszącego te słowa, zawiesza się kilka pytań
retorycznych o tzw. wartość dodaną, jaką wnoszą do tej improwizacji manipulacje na kablach. Muzycy,
jakkolwiek, nie generują na tym etapie występu nadmiaru energii kinetycznej,
raczej dawkują nam emocje. Być może całej narracji przydałby się kontakt z
nożycami producenckimi. Z drugiej jednak strony, każde takie działanie
pozbawiałoby nas kilku naprawdę frapujących dźwięków, zwłaszcza tych, za które
odpowiedzialny jest portugalski altowiolinista. Mimo wszakże kilku wyżej
zasygnalizowanych ambiwalencji, recenzent musi przyznać, że finał pierwszego
utworu jest bardziej niż ekscytujący. Napięcie rośnie, muzycy napinają muskuły,
wyobraźnia buzuje. Trąbka osiąga stan wrzenia, viola rysuje dynamiczne pasaże, a e-music sieje grozę, godną każdego odcinka nowej serii Twin Peaks. A samo wybrzmiewanie jest
traumatycznie błyskotliwe! Na starcie drugiego odcinka znów spod kabli wysnuwają się złowieszcze
klimaty, tu odrobinę oniryczne, smukłe i strzeliste. Pląsy żywych kreślą linię zycia, która może się za moment urwać w pół
zdania. Nadmiar tych ostatnich na przedzie narracji mobilizuje Foussata do
większej aktywności, co nie sprzyja jakości improwizacji w tym akurat momencie.
Wszakże 15 minuta i garść udanych imitacji trąbki i altówki ratuje smak
estetyczny tego fragmentu. Ostatni utwór płyty wnosi trochę nowych dźwięków,
zarówno tych syntetycznych, jak i akustycznych. Słyszmy … szczekające psy,
które zwiastują dobrą, zwinną eskalację (co służy przecież każdej
improwizacji), a na finał dźwięki oboju i fletu, trochę na zasadzie dramaturgicznej
przekory, choć na wysokim artystycznie poziomie. Ostatni dźwięk dopada
wszystkich w atmosferze wzajemnego zrozumienia.
Il Sogno Birthday
(Gotta Let It Out, 2017)
Moonbow When
The Sleeping Fish Turn Red And The Skies Start To Sing In C Major I Will Follow You
Till The End (ILK
Music, 2016)
Przed nami krótka wizyta w Kopenhadze. Tam właśnie rezyduje
polski kontrabasista Tomo Jacobson (przy okazji, syn Marcina, znanego w dawnych
czasach animatora kultury muzycznej w kraju nad Wisłą!). Najpierw trio, potem
septet, każdorazowo z tym właśnie muzykiem w roli wiodącej.
Trio zwie się Il Sogno. Obok kontrabasisty tworzą je: Oliver
Laumann na perkusji i Emanuele Maniscalco na fortepianie. Płyta Urodziny dostępna jest na winylu i trwa
35 minut, przynosząc dziesięć utworów (rejestracja studyjna z Brescii, wrzesień
2015r.). Trzy odcinki powstały na pięciolinii (dwa autorstwa Toma, jeden Ennio
Morricone), pozostałe zaś są stosunkowo swobodnymi improwizacjami.
Każdy dźwięk płynie tu melodycznym korytem. Minimalistyczna
pracy pianisty i kontrabas w stanie ciągłego, nerwowego ruchu, udanie wspierany przez perkusistę. Trochę, jak
ilustracja do filmu w stylistyce noir.
Już jako druga w zestawie, piosenka Morricone, którą zna chyba każdy, piękna,
do wielokrotnego nucenia. Następujące potem improwizacji są zgrabne,
precyzyjnie ułożone w głowach muzyków, wykoncypowane do drugiego miejsca po
przecinku i dalece… swobodne. Dużo w nich ciszy, nieśpieszności, ale także
tajemniczości, wielokropków i niedopowiedzeń, zdań i myśli urywanych w pół
słowa. Narracja jest wartka, nasączona melodiami. Trio jest strukturalnie
niezwykle demokratyczne, poziom synergii wysoki, a kooperacja nienaganna.
Najbardziej wszak kreatywnym muzykiem zdaje się tu być właśnie Tomo. Miesza
narracje, zmienia techniki gry, robi szum wokół siebie. Pianista woli pozycję
wyczekującą, bez potu na rękach. Drummer
najlepiej zaś czuje się w roli niebanalnego akompaniatora. Reasumując – bez
rewolucji, dla samej przyjemności słuchania.
Moonbow, czyli septet grający kompozycje Tomo i płyta z roku
2016, o być może najdłuższym tytule w historii nowoczesnej Europy: When The Sleeping Fish Turn Red And The
Skies Start To Sing In C Major I Will Follow You Till The End. Ten winyl
składa się z sześciu utworów, trwa 38 minut i tyleż sekund. Nim przejdziemy do
jego omówienia, lista płac: Danielle Dahl i Maciej Kądziela – saksofony altowe,
Mads Egetoft - saksofon tenorowy, Kresten
Osgood – perkusja, Anton Jansson – gitara elektryczna, Lucas Leidinger –
fortepian (grand piano), Tomo
Jacobson – kontrabas. Nagranie studyjne z Kopenhagi (data nieznana redakcji).
Start tego bardzo ciekawego wydawnictwa upływa nam przy
niebanalnym intro gitarzysty. Trochę zadziorów, szczypta kwasu i możemy zacząć
dynamiczną ekspozycję pierwszego tematu na płycie. Jest zwinny, ma silnie
zarysowaną linię niskich częstotliwości (walking
Tomo na ostro!). Dęciaki skwierczą
melodycznie, są kolorowe i wesołe. Piano wchodzi tuż potem i jest kompatybilne
ze współpartnerami. Tylko gitara wciąż miesza, nieustannie staje okoniem i zdaje się być tu elementem… najbardziej kreatywnym.
Improwizacje tuż potem zdecydowanie na
temat, nieprzegadane i celne artystycznie. Prawdziwy jazz, Man! Tematy i
melodie skomponowane przez Jacobsona smakują komedowskim polotem i rysunkiem
dramaturgicznym. Zdecydowanie dają się śpiewać i tupać nogami (no i ta iskrząca
gitara, rodzaj fermentu, dysonansu akustycznego, niczym wisienka na torcie!). Narracja
jest gęsta, dzieje się naprawdę wiele, a każda indywidualna improwizacja czyni
radość w uszach słuchacza. W trzeciej piosence
dopadają nas rzewne, molowe zaśpiewy saksofonów, które płoną słowiańskim
temperamentem, choć nasi są tu w
mniejszości. Nawet jeśli temat kompozycji podany jest precyzyjnie, a ramy
czasowe ekspozycji solowych wyznaczone co do sekundy, muzyka potrafi lubieżnie
rozwarstwić się i uciec w kolektywne, i dojmująco urocze improwizacje,
posadowione dramaturgicznie wyjątkowo daleko od zadanego tematu. W czwartym
dzieje się podobnie. Melodia jakby się mutowała, gęstniała jak ciepły budyń.
Upalone lonty śmiało prowadzą muzyków na free jazzowe pole całkowitej swobody
wyboru. I tak dzieje się w istocie! W piątym i szóstym odcinku duch Alberta Aylera
płonie i oświetla drogę do finału płyty. Gitara – w międzyczasie - znów stawia
krwawe stemple: psychodelia w służbie noise!
Brawo! A słowiańskie dusze saksofonów czynią swą powinność i zwiastują
uroczyste zakończenie.
Dead
Neanderthals Organ Donor (bandcamp
selfreleased, 2017)
W jego oczach widać
było panikę. Co by się stało, gdyby dowiedzieli się, że jeszcze nie umarł? Co
by się stało, gdyby dowiedzieli się, że nie był nawet człowiekiem?
Ten cytat z bandcampowej
strony formacji Dead Neanderthals nie mógł nie paść w tej recenzji,
zwłaszcza, że przed nami 15 minutowa petarda muzyczna o jakże kojącym tytule Dawca Narządów!
Otto Kokke – saksofon i syntezator oraz René Aquarius –
perkusja. Napisane i nagrane w
grudniu 2017 roku, wydane ostatniego jego dnia. Kursywa użyta przed momentem
zdaje się być konieczna, albowiem fakty są następujące: Nie da się pisać o tej
muzyce, trzeba jej koniecznie doświadczyć! Play
loud and stay crazy! Dron saksofonu, wspieranego wulgarnym syntezatorem vs.
obsesyjny, perkusyjny beat metal! To
nasze środowisko foniczne. Doom-rockowy
walec z improwizacją zaszytą w procesie permanentnego, acz powolnego narastania
wielodźwięku generowanego przez Kokke. Niczym nalot dywanowy! Lotni, kryj się!
To być może nie jest to do końca wytłumaczalne, ale owo muzycznie przeżycie zdaje
się być esencjonalnie doskonałe. W 8 minucie saksofonista jakby włączał nowy
dopalacz w swoim megadronie. Ta pieśń
potępionych, to rodzaj hipnotycznej mantry, która nie musi przynieść
oczyszczenia. A syntezator mocy działa (wyraźnie słyszalny od 11 minuty). Dron,
który zagryza dron! Finałowa ściana dźwięku oznaczać może tylko jedno – play it again! Tak – przycisk repeat śmiało służyć może do
wielokrotnego użytku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz