Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 1 marca 2019

GGRiL! Un Ensemble! Glasgow Improvisers Orchestra! Splitter Orchester! Marmolada! An explosive beauty of a larger one!


Zapraszamy na mały festiwal dużych składów! Pięć intrygujących, wieloosobowych orkiestr z kilku zakątków świata. Muzyka komponowana, muzyka improwizowana oraz wszystkie możliwe kombinacje tychże zjawisk, wariacje na temat i inne, równie szalone incydenty!

Najpierw dwie absolutnie świeże płyty, wydane dosłownie przed momentem, potem zaś trzy, które miały swoje premiery w roku ubiegłym. Orkiestry francuskojęzyczne, także szkocka, niemiecka i polska. Tłumy muzyków na scenie, moc wrażeń po stronie odbiorców i wrzący tygiel ponadgatunkowych odniesień artystycznych.




GGRiL  Façons (Circum-Disc/ Tour de Bras, 2CD 2019)

Naszą podróż zaczynamy w kanadyjskim Quebecu. Orkiestrę GGRiL, znaną także pod pełną nazwą Le Grand Groupe Régional d'Improvisation Libérée, kojarzyć winniśmy choćby z doskonałą płytą Vivace, nagraną kilka lat temu z Evanem Parkerem. Szefem przedsięwzięcia zdaje się tu być basista Éric Normand, o którym ostatnio ciepło wspominaliśmy przy okazji tria z Johnem Butcherem.

Na podwójny krążek Façons (całość nagrania pomieściłaby się na jednej płycie kompaktowej) składają się trzy spotkania muzyczne (wszystkie miały miejsce w roku 2018). Na każdym z nich Orkiestra wykonała kompozycje stworzone specjalnie na jej zamówienie. Łącznie w przedsięwzięciu wzięło udział 22 muzyków. Nie będziemy ich tu wszystkich wymieniać, wskażemy jedynie, iż w Orkiestrze znalazło się miejsce dla ośmiu instrumentów dętych drewnianych i blaszanych (tu goście specjalni: Caroline Kraabel, Ingrid Laubrock i John Butcher), trzech basów, czterech gitar, dwóch zestawów perkusyjnych, trzech instrumentów smyczkowych oraz jednego akordeonu i harfy. Pełna lista płac: https://tourdebras.bandcamp.com/album/fa-ons

Na początek kompozycja Organon, efekt pracy Isaiaha Ceccarelliego (21 minut), na którą składa się, cytując wydawcę, kilka zbiorów monolitycznych uzgodnień. Narrację buduje od pierwszej sekundy monumentalny dron, który płynie wolno, ale stabilnie, strumieniem dźwiękowym będącym efektem działań zapewne wszystkich muzyków na scenie. Grzmoty, skowyt, pomruki – elektroakustyczna burza w piorunami. Jako pierwsze z tej chmury intrygujących dźwięków wyłaniać próbują się dęciaki. Mocny fundament dla ich podskoków generuje czereda basów elektrycznych, kontrabasów i gitar elektrycznych. Pary w dłoniach nie brakuje także perkusjonalistom. Rzecz można – Power Orchestral Drone & Noise! W 10 minucie sekcja dolna delikatnie zmienia szlak podróży, a cała narracja zaczyna rozpływać się na mniejsze frakcje dźwiękowe. Jakby lód topniał pod nogami muzyków – dęciaki grzmią, dysze łapią oddech, wentyle ciężko pracują. Dobrze wyeksponowana zdaje się być szczególnie podsekcja blaszana. Po kilku minutach Orkiestra stanowczo wyhamowuje. Muzycy stoją w miejscu - klimat semi-oniryzmu, pasaż z bliżej nieokreślonego źródła dźwięku, eskadra małych dronów. Mutujące się, zwiewne płaszczyzny meta melodyki, powstające nie bez udziału elektroakustyki, czynionej zapewne przez gitarowe amplifikatory. Rodzaj zmysłowego symphonic noise, pełnego zgrzytów i perkusyjnych ornamentów. Na końcówce bystre wybrzmiewanie.

Tuż po Organon, w ramach uzupełnienia dysku pierwszego, skromna 7 i pół minutowa praca Xaviera Charlesa Sur les Genoux. To zapisany efekt pewnego tajemniczego warsztatu – rodzaju ćwiczenia z umiejętności słuchania. Muzycy zdają się oddychać zupełnie innym powietrzem niż w trakcie poprzedniego spotkania. Opowieść budują głównie instrumenty smyczkowe. Małe, spokojne, niemal pojedyncze ekspozycje. Ledwie kilku muzyków, szczypta elektroakustyki niewiadomego pochodzenia, prychanie dętych i blaszanych. Stateczna, bardzo molekularna narracja, naznaczona piętnem improwizacji. Kind of strings in hardly sonic enviroment.

Czas na dysk drugi i kompozytorski pomysł Johna Butchera w sześciu częściach, nazwany Local Fixations. Przez blisko trzy kwadranse muzycy będą dość swobodnie improwizować, korzystając zapewne jedynie z pewnych drogowskazów, nakreślonych przez autora. Punkt wyjścia dla Lokalnych Problemów zdaje się być wymarzony – gitary, basy i amplifikatory, sprzężenia i spięcia, półmrok czystego noise. Niemal free rockowe otwarcie, czynione także przy wsparciu energetycznej trąbki. W 3 minucie kilka plastrów smyczkowego miodu dla złagodzenia sytuacji fonicznej. Urocza i zmysłowa, mała filharmonia. Gitary jednak ripostują, złorzeczy klarnet basowy. Owczy pęd kieruje muzyków ku eskalacji, bez udziału wszakże jakichkolwiek akcentów perkusyjnych. Te ostatnie czynią wstęp do kolejnego Problemu. Struny, elektroakustyka prądu, drżące membrany, także gitara akustyczna i akordeon – szeroki bukiet filigranowych ekspozycji, w tym saksofonu samego Butchera. Moc pojedynczych dźwięków, które lepią się w gęstą ciecz. Fragment zdominowany przez akustyczne instrumenty, w tym także bystry kontrabas. Kolejna opowieść rodzi na się na gryfach strunowców, do gry wchodzi również gitara z akcentami quasi flamenco – wyborna zabawa w call & responce. Krótkie, urywane frazy akordeonu i trąbki, prawdziwie urokliwa miniatura. Czwarty Problem ogłasza grzmot kontrabasu. Wsparcie idzie ze strony perkusjonalii i dęciaków. Kontrabas raz za razem czyści teren podmuchami potężnej fonii, pod które podłącza się coraz więcej instrumentów. Narracja gęstnieje, nawet na etapie stabilnego wybrzmiewania – dobra zmian gitar elektrycznych i skrzypiec. A kontrabas grzmi do ostatniego dźwięku. Cudowny odcinek! Piąty Problem – sopranowy Butcher, kontrabas i gitara, oto trio otwarcia. Nalot dywanowy elektroakustyki – perfekcyjny kontrapunkt! Tłusta ekspozycja, w której ważne dramaturgicznie momenty dźwiga na swych plecach akordeon. W drugiej części niespodziewanie pikuje ku górze – świst gorącego powietrza zdaje się rozrywać nam narządy słuchu. Porządek na scenie robi smyczek na gryfie kontrabasu. Wreszcie finalny Problem – struny w sytuacjach sonorystycznych, dęte kontrapunkty, małe perkusjonalia. Groza tajemniczej post-filharmonii. Na scenę zaczynają przybywać dodatkowe instrumenty, zdaje się, że całe GGRiL osiąga stan wrzenia. Na ostatniej prostej dużo dobrego ze strony reeds & brass. Piękny finał doskonałej - szczególnie w trzeciej odsłonie – płyty, budowany dronowo-ambientowym kosmosem półdźwięków!




Un Ensemble  Points Sans Surface (Circum-Disc, 2019)

Czas na rdzennie francuski ansambl Un. Na potrzeby wykonania kompozycji Points Sans Surface w pewnym tajemniczym miejscu (nie doszukałem się szczegółów w opisie płyty) zebrało się 29 muzyków, w tym szef Orkiestry David Chiesa, którego znamy raczej jako kontrabasistę, ale tu grać będzie na elektrycznym pianie.  Pełne instrumentarium Un Ensemble jest następujące: osiem instrumentów dętych drewnianych i blaszanych, trzy smyczkowe, trzy zestawy perkusjonalii, trzy basy, trzy gitary, dwa syntezatory analogowe, dwa głosy, także rzeczone piano, india harmonium oraz ludzie odpowiedzialni za elektronikę, brzmienie oraz … oświetlenie. Uff… pełna lista muzyków w linku: Strona płyty

Autorem kompozycji jest dobrze nam znany saksofonista Jean-Luc Guionnet (zagra na saksofonie altowym). Ponieważ zdecydowanie tym nagraniem wkraczamy w świat muzyki współczesnej, być może opis metody wykonania kompozycji zajmie nam więcej czasu niż zapis recenzenckich wrażeń z samego odsłuchu. A zatem – 29 wykonawców, soundsystem dla 25 muzyków, wyposażony w 8 głośników plus system do obsługi oświetlenia, które stanowi ważny element dramaturgiczny wykonania (obawiam się, że tego nie usłyszymy na płycie). Publiczność jest otoczona przez muzyków i głośniki. Każdy z instrumentów podłączony jest pod mikrofon. Sygnał dźwiękowy przekazywany jest na konsolę mikserską, gdzie jest wzmacniany, odtwarzany i miksowany z innymi dźwiękami. Do publiczności docierają zatem trzy strumienie fonii – akustyczna wprost od muzyków, przetworzona z głośników oraz mieszana (przy czym, dźwięki żywe docierają na zdecydowanie innej wysokości niż te z głośników). That’s all! Spektakl dźwiękowo-wizualny trwa prawie 66 minut, jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków, na płycie podzielonym na osiem części.

Dźwięki otwarcia, to drony brzmiące niczym upalony akordeon, ale zapewne to syntezator analogowy lub india harmonium (z uwagi na skomplikowany sposób tworzenia fonii na koncercie, proponuję nie przywiązywać nadmiernej wagi do precyzyjnego wskazywania źródeł dźwięku). Fonia dociera z samego dna ciszy, a towarzyszy jej pomruk sali koncertowej, delikatny szelest swoistego field recordings. Prawdziwa meta muzyka w oczekiwaniu na coś niezwykłego. W 7 minucie pierwotny dron delikatnie moduluje się, a z samego dna piekła dostarczane są nowe podwarstwy narracji. Muzycy szorują struny, drży elektryka gitar. Zmiana traku na krążku następuje jednak w niemal zupełnej ciszy. W dalszej kolejności – pakiet drobnych, niemal pojedynczych dźwięków akustycznych. Przestrzeń huczy jednak elektroakustyką. Ansambl zdaje się kroczyć po złote runo, ale każdy krok stawiany jest z wyjątkową rozwagą. Głosy kobiece z megafonu, plamy prądu na kablach, w dole drony analogowej elektroniki. Wchodzą smyczkowe dużą falangą (trzeci trak), niemal nalot dywanowy. Mocny flow elektroakustyki, from time to time inkrustowany pięknymi plamami żywych dźwięków. Filharmonia w ogniu! Po 8 minucie do gry wchodzą dęciaki i skutecznie stopują całą narrację. Spektakl konsumuje wielki łyk kameralistyki, potem narasta, dynamizuje się i powoli pożera własny ogon. Zmysłowy, bardzo emocjonalny odcinek batalii. Atak dużych blaszaków, upiorny taniec, czuć, że gra duża orkiestra! Rytmiczne akcenty drummerskie aż po nagły stop! I jakby powrót do stanu początkowego – szmery oczekiwania, które przerywa krzyk z megafonu (start traku czwartego). Cisza, small piano, drobne przetasowania foniczne, grzmoty, pomruki, rozkwit elektroakustyki, moc gatunkowych znaków zapytania. Głosy z zaświatów, sonorystyka nieistniejących instrumentów, piękne smyki. Znów głos obwieszcza początek nowego (piątego), tu jakby coś wyliczał, obok smyki proszą o łyk świeżej wody. Stylowe kontrapunkty z wielu miejsc, na ogół z gotujących się gryfów. Piękny chaos punktowej improwizacji: strings gonią niczym pociągi na wietrze, gadający puzon, sto pomysłów na sekundę. Startuje szósty odcinek – drony, które zdają się scalać analogową elektronikę, obok bukiet incydentalnej akustyki, dzwonki, krzyki, znów megafon. A my już płynnie sięgamy po siódmy fragment – tu narracja zdaje się stać w miejscu, jak na początku koncertu, w poszukiwaniu nowych punktów zaczepienia. Niski dron o dętej, owalnej strukturze. W 5 minucie znaczący epizod drummerski, bardzo efektowny i powtarzany od czasu do czasu. Megafon czuwa, tu jakby zachęcał do kolejnych perkusyjnych eskalacji. Sonorystyka spływa na nas garściami, to z dęciaków, to jakby z kabli. Bogata narracja, także z akcentami noise. Pod koniec uporczywe poszukiwanie ciszy, pojedyncze dźwięki znikąd – efektownie, ale trochę bez emocji. Wreszcie finałowa partycja – obwieszczą ją groźnie brzmiący talerz. Z niemal metafizycznej ciszy wyłania się mikro zgiełk, generowany wszystkimi strumieniami fonii. Ambientowy niepokój, strach przed konsekwencją zaniechania. Akcenty dęte serwowane bardzo separatywnie. Pomruki, szmery, wycieranie potu z czoła, smyki na niskich gryfach. Wybrzmiewanie i narastanie, sinusoida emocji. Wielogatunkowy spleen ciągnie nas do ostatniego dźwięku. Electro-acoustic contemporary composition in impro enviroment has ended!




Glasgow Improvisers Orchestra Featuring  Marilyn Crispell &Evan Parker   Parallel Moments Unbroken (FMR Records, 2CD 2018)

Choć orkiestra improwizatorów z miasta stołecznego Glasgow jest tylko młodszą siostrą London Improvisers Orchestra, to dorobek fonograficzny ma dużo większy. Dziś sięgamy po jej najnowszy, dwunasty już krążek, który choć jest z nami ledwie kilkanaście tygodni, to zawiera nagrania już dość wiekowe. Koncert pomieszczony bowiem na pierwszym dysku miał miejsce w roku 2013 (CCA Glasgow), a ten na drugim – w roku 2014 (City Halls, Glasgow). Każdy z nich zdobi szacowna persona, o czym śmiało informuje wydawca, umieszczając ich w tytule wykonawczym. Osobą zaś wiodącą w samej orkiestrze jawi się saksofonista Raymond MacDonald, który pojawia się na liście płac także w kategorii kompozytor. Nikt z muzyków nie został przypisany do roli dyrygenta, zatem nie znamy bliższych szczegółów w zakresie kreacji procesu improwizatorskiego, czynionego przez całkiem sporą grupę muzyków. Definitywnie wszakże wracamy do świata free jazz/ free improv, ba, na drugim z dysków – uprzedźmy przebieg wydarzeń – poczujemy nawet smak swingu i Orkiestry Gila Evansa!

Koncert GIO z udziałem Marylin Crispell składa się z siedmiu części i trwa 28 minut z sekundami. Na scenie odnotowujemy obecność: dziesięciu instrumentów dętych, dwóch smyczkowych, trzech zestawów perkusyjnych (pośród nich Gino Robair), dwóch gitar, kontrabasu, fortepianu (gość!), harfy, wibrafonu, trzech zestawów elektronicznych, wreszcie dwóch głosów (w tym Maggie Nicols).

Nagranie otwiera solowa ekspozycja Crispell, grana spokojnie, z lekkim pogłosem. W dalszej kolejności do gry wchodzą instrumenty strunowe oraz odrobina dźwięków elektronicznych, a sama narracja gęstnieje i dynamizuje się, przy dużej aktywności perkusistów. Tuż potem minutowe interludium dla harfy i gitary. Powrotowi strunowców ponownie towarzyszy zgiełk na kablach, dialog głosu i klawiszy, także partii dętych zatopionych w szmerach bogatej instrumentacji. Akcja goni akcję, elektronika i akustyka, cicho i głośno, what ever you want! Płynne wejście w ciszę, harfa, głos, cicha gitara. Pasmo małych, wysokich i niskich półdronów. Także puzon, wielogłos fletów, kameralne struny i kwilące gitary elektryczne. Znów ułamek ciszy, potem dialog saksofonu i piana w konwencji call & responce (zapewne McDonald i Crispell). Pachnie dobrym free jazzem na kilometr! W komentarzu bystra kipiel w kilku tubach, także trąbki. Finałowy odcinek rodzi się z krzyku eskalacji, czynionych w podgrupach. Fire music as well! Finalne tłumienie spoczywa na barkach, a raczej gardłach kobiet. W tle polerują się struny. Urokliwe!

Drugi dysk wypełnia koncert z gościnnym udziałem Evana Parkera na saksofonie tenorowym. Składa się z jedenastu części, trwa blisko 50 minut, a na scenie obok saksofonisty odnajdujemy także: sześć innych dęciaków, dwa instrumenty smyczkowe i kontrabas, perkusję, elektronikę, aż cztery gitary, fortepian, harfę, obój i głos.

Parallel Moments Unbroken, część druga, powstaje z dźwięków strun, które narastają do pary z wydarzeniami perkusyjnymi, także fraz trąbki i saksofonów, jazzowego fortepianu, wreszcie ciepło brzmiącego saksofonu tenorowego Parkera. Czysty, stateczny flow dobrych fonii. Nie brakuje partii granych unisono, zapewne wprost z zapisów na kartkach. Małe expose głosu ludzkiego intonuje drugą część, znów silnie eksponującą tembr saksofonu gościa. W międzyczasie strunowce budują słodki background. Narracja narasta niemal symfonicznie, całość zdaje się być szczegółowo wyreżyserowana, mając wszakże u stóp bazę zdecydowanie free jazzową. Kolejne spiętrzenie następuje przy udziale saksofonu, piana i gitary. W oddali szum dużych aktywności, czuje się potencjał do zmyślnego hałasowania.  Tuż potem narracja otwiera jednak nowe wrota (numer traka przeskakuje na czwórkę) – tenor Parkera tyczy szlak jeszcze cieplejszym tembrem, akompaniament orkiestry zaczyna zaś smakować cool-jazzem. Zdaje się, że za kotarą przyczaił się sam Miles Davis, do tego w towarzystwie Gila Evansa. W ramach interludium Parker flirtuje z samotnością, by po niedługiej chwili ponownie przywołać zimny dreszcz słodyczy. Smyki, filharmoniczne zadęcie, kolejny smooth sax, dużo lukru, mało spontaniczności. Głosy z oddali i trąbka już całkowicie milesowska. Ósma partycja zdaje się burzyć ów ład i porządek - trochę brudu w dyszach, zadziorów na gryfach, ochłapy intrygującego chaosu. Less jazzy, more chamber! Dobra zmiana rozbudowanej sekcji gitar. W kolejnej części cool pozornie powraca – małe frazy, coś drży na kontrabasie, próba wejścia w obszar call & responce. Wzrost aktywności części milczącej Orkiestry sprawia, że smak dobrego free jazzu staje się naszym udziałem. Przedostatni odcinek – rozbudowane intro gitar, saksofon w pozie letargu, słodki dźwięk ala Fender do pary. Przez moment Parker brnie w oddech cyrkulacyjny, podbiegają do niego flet i trąbka, dzięki czemu doświadczamy drobnej kipieli. Zdaje się, że wraz z muzykami biegamy od ściany do ściany. Finał, choć wiele w nim niebanalnych dźwięków, znów topi się w słodyczy rozwiązań dramaturgicznych, na wprost zaciągniętych z opasłych tomów historii Orkiestry Gila Evansa. Samo wybrzmiewanie także bez błysku, z głosem kobiecym w tle.

Pełna lista muzyków obu koncertów:




The Pitch & Splitter Orchester  Frozen Orchestra (Splitter)  (Mikroton Recordings, CD 2018)

Definitywnie porzucamy jazzowe frazowanie, a w poszukiwaniu nowych, intrygujących zjawisk na scenie muzyki współczesnej, która improwizację traktuje, jako jedno z podstawowych narzędzi działania, przenosimy się do Berlina. Przedmiotem naszych zainteresowań będzie ostatnia, jak do tej pory, płyta Splitter Orchester, poczyniona wspólnie z formacją The Pitch. W tej ostatniej odnajdujemy klarnecistę Michaela Thieke, wibrafonistę i perkusjonalistę Mortena J. Olsena, kontrabasistę Koena Nuttersa oraz grającego na organach Borisa Baltschuna. To właśnie ta czwórka muzyków skomponowała materiał, który wraz z rozbudowaną załogą Splitter, wykonano w trakcie dwóch grudniowych dni roku 2017 w studiobörne45.

W ramach zaś samej Orkiestry – prawdziwy kwiat berlińskiej sceny improwizowanej! Wskazując instrumentarium, jakie wykorzystano w trakcie nagrania, wymienimy niektórych muzyków z imienia i nazwiska. A zatem na scenie: siedem instrumentów dętych drewnianych i blaszanych (m.in. Matthias Müller, Axel Dörner, Robin Hayward), trzy instrumenty klawiszowe (m.in. Magda Mayas, Andrea Neumann), trzy zestawy różnorakiej elektroniki, dwa instrumenty smyczkowe (m.in. Biliana Voutchkova), kontrabas (Mike Majkowski), dwa zestawy instrumentów perkusyjnych (m.in. Burkhard Beins) oraz gitara.


Kompozycja Frozen Orchestra (Splitter) trwa równą godzinę zegarową. Mimo, iż była nagrywana przez dwa dni, na płycie stanowi nieprzerwany ciąg dźwięków. Początkowa, wielominutowa partia kompozycji bazuje na gęstym niczym zastygająca lawa dronie, zbudowanym głównie z akustycznego żeliwa. Narracja stoi w miejscu, niczym stopklatka, drży zawieszona na nieboskłonie, jednocześnie umoczona po kolana w gęstym strumieniu niskich dźwięków. Proces jej narastania jest niemal niedostrzegalny, ale czujemy okiem wewnętrznym, iż ma miejsce. Parafrazując klasyka – more suspended & sustained piece. W okolicach 7 minuty pojawiają się pierwsze pojedyncze mikro frazy z gitary, klawinetu (?), skrzypiec lub/i wiolonczeli. W 10 minucie wytrawne ucho recenzenta odnajduje drobne modyfikacje w zakresie kształtowania się niskich partii drona. Dzieło zdaje się być prawdziwie monumentalne – zakochaj się albo uciekaj! Decydujemy się na pierwsze rozwiązanie! 15 minuta przynosi pierwsze objawy studzenia intensywności ekspozycji, 20 zaś – kolejne drobne stadium tego procesu. Po kolejnych pięciu minutach, flow drona ulega zdecydowanemu rozwarstwieniu. Podsekcja instrumentów klawiszowych i elektroniki zdaje się tyczyć szlak nowej ekspozycji. Elektroakustyczna mieszanka wielosmakowa! Grzmoty niskich dęciaków, szum wody z kabli, ptasia kawalkada mikro zdarzeń akustycznych - cała narracja już definitywnie wyhamowuje. Budzimy się w rzeczywistości nocnej burzy z piorunami. Ciepłe podmuchy wiatru i 100% wilgotności powietrza. Jego gęstość sprawia, iż w głowie recenzenta budzi się wspomnienie berlińskiego post-techno sprzed ćwierć wieku i magicznego Basic Channel! Niesamowity efekt – dominuje brzmienie syntetyczne, które zdaje się mieć urodę akustycznych dźwięków! W okolicach 30 minuty z tej pozornie chaotycznej powłoki zaczyna wyłania się nowy dron. Podkreślmy wszakże - intensywność nalotu dywanowego jest ciągle naszym udziałem. Dobre akcenty z niskich klawiatur, bogactwo tła. Sama narracja toczy się pozornie dość spokojnie, a muzycy jakby otwierali bramę do ambientu – ciemnego, chwilami nawet czarnego. Rośnie liczba akcentów wprost ze strun – piękny wielogłos akustyki, trwale wtopiony w masywny dron, który po 42 minucie zdaje się delikatnie zastygać. Towarzyszą temu pojedyncze akordy piana. Przed muzykami proces powolnego, ale systematycznego gaszenia płomienia. Gitarowe pląsy, estetyka minimal, oczekiwanie na nieuchronność końca spektaklu. Od 55 minuty także plamy dęciaków, pojedyncze pasaże strunowców, wibrafon, kontrabas, piano, dzwonki, gitara – jakby muzycy, jeden po drugim, wychodzili z gęstej mgły. Posmak chamber, dron tli się w pogorzelisku. Jakże stylowe wybrzmiewanie. 




Marmolada  Musica Privata V (Musica Privata, CD 2018)

Na finał dzisiejszej orkiestrowej opowieści akcent krajowy, przy okazji najmniejsza z prezentowanych formacji, składająca się bowiem z jedenastu muzyków. Marmolada, bo tak słodko brzmi nazwa grupy, to jakby mała wersja Łódzkiej Orkiestry Improwizowanej. Podmiotem sprawczym przedsięwzięcia jest saksofonista Paweł Sokołowski, także główny organizator cyklicznego, łódzkiego festiwalu Musica Privata. W trakcie edycji 2016 tegoż wydarzenia powstało nagranie, które dziś przystawiamy do naszych uszu. W składzie Marmolady odnajdujemy także: dwie wiolonczele (Małgorzata Bogusz - Cyganowska, Adam Webster), saksofon altowy (Marcin Garncarek), głos (Bartosz Wrona), dwie gitary elektryczne (Michał Sember, Michał Tylak), … smartfon (Cezary Perliński), mały akordeon (Marta Kazimierczak), perkusjonalia (Aleksander Wnuk) i kontrabas (Ernest Ogórek). Koncert, będący nieprzerwanym ciągiem dźwięków (z jednym, drobnym klejeniem po części siódmej), trwa 46 minut bez jednej sekundy, a podzielony został na dziewięć części.

Muzyka Marmolady zdaje się być bardzo swobodnie improwizowana, dodatkowo nic nie wskazuje na to, iż w orkiestrze mamy jakikolwiek ośrodek dyrygencki. Ważny element dramaturgiczny narracji stanowi tu rytm, który raz po raz, z różnych ośrodków dowodzenia, wtłaczany jest w szranki improwizacji i sprytnie popycha ją do przodu. Otwarcie koncertu nie budzi wątpliwości, co do dalszego jej przebiegu – struny w tańcu, sprytne smyki, akcenty perkusjonalne na gryfach, prychanie i przedęcia saksofonów, czyli free improv z rozmachem, w pięknych akustycznie okolicznościach przyrody. Pierwszy motorem napędowym jawi się Wrona i jego ekspresyjne gardło, tudzież powykręcany rytm, tamże posadowiony. Pozostawili muzycy zdają się jeść mu z ręki. Narracja pierwszy rytmiczny dryl łapie już po kilkudziesięciu sekundach. Grzmoty gitar z prądem akcentują zmianę numeru traku na dysku. Znów moc pięknych, strunowych ekspozycji, skromne preparacje, także słodki tembr saksofonu i dźwięki ze smartfona (jak domniemujemy). Muzykowanie toczy się jakby w podgrupach, zawiera także incydenty solowe. Trzecią część wprowadza do gry akordeon. W tle szczypta akustycznej … elektroakustyki, piłowanie strun, także syntetyczne półdźwięki. Rodzi się rytm, po części za sprawą gitar. Tuż potem małe wytłumienie na barkach kontrabasu, a zmiana traku zdaje się już spoczywać na elektronice, którą dostarcza chyba smartfon (bo któżby inny). Niebanalna kumulacja dźwięków saksofonu i percussion. Moc energii i uśmiechów na ustach. Gracja swobody i scenicznego luzu. Piąty trak wybrzmiewa z akordeonem, a bazę rytmiczną generuje gitara, mająca wsparcie w drobnej fonii dętej. Początek szóstego traku ogłasza Wrona! Niespodziewanie ekspozycja staje się dalece molekularna - rodzaj dramaturgicznego zawieszenia. Głos sieje niepokój, a nastrój wzmaga się dzięki strunowcom, które zdają się być gotowe na wszystko. Rytm rodzi się na gryfach wiolonczeli i kontrabasu. Całkiem zmysłowe call & responce! No i Wrona na prezydenta! Siódmy rodzi się z ciszy i mroku, gardeł i zawilgoconych tub saksofonów. Cello na tle czeredy małych dźwięków, akordeon, saksofon, szczypta syntetyki i … cenzorskie wyciszenie narracji. Ósmy odcinek, niczym tango wyzwolonych improwizatorów – małe struny, szmery i oddechy. Trochę smutnych pasaży i rozśpiewany Wrona. Skromny rytm w dalekim tle (od kogo?). Meta melodie, tańce połamańce. Spiętrzenie całej Marmolady staje się powoli faktem (hałas też chce być elementem tej gry!). Bystry finał ma miejsce dzięki zapobiegliwości gitarzystów. Do ostatniego odcinka muzycy przystępują z marszu, płynnie i bez zająknięcia. Szybko podłapany rytm goni ku kolejnej eskalacji. Saksofony, gitary, tajemnicze obiekty, no i finałowe harce na alcie. Gitary idą z nim pod rękę! Zdaje się, że finał koncertu nie mógł być lepszy! Ekspresyjnie i emocjonalnie, z dobrym, choć delikatnie wyciszonym stopowaniem.
  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz