Zapraszamy na mały festiwal dużych składów! Pięć
intrygujących, wieloosobowych orkiestr z kilku zakątków świata. Muzyka
komponowana, muzyka improwizowana oraz wszystkie możliwe kombinacje tychże
zjawisk, wariacje na temat i inne, równie szalone incydenty!
Najpierw dwie absolutnie świeże płyty, wydane dosłownie
przed momentem, potem zaś trzy, które miały swoje premiery w roku ubiegłym. Orkiestry
francuskojęzyczne, także szkocka, niemiecka i polska. Tłumy muzyków na scenie,
moc wrażeń po stronie odbiorców i wrzący tygiel ponadgatunkowych odniesień
artystycznych.
GGRiL Façons (Circum-Disc/ Tour de Bras,
2CD 2019)
Naszą podróż zaczynamy w kanadyjskim Quebecu. Orkiestrę GGRiL,
znaną także pod pełną nazwą Le Grand
Groupe Régional d'Improvisation Libérée, kojarzyć winniśmy choćby z
doskonałą płytą Vivace, nagraną kilka
lat temu z Evanem Parkerem. Szefem przedsięwzięcia zdaje się tu być basista
Éric Normand, o którym ostatnio ciepło wspominaliśmy przy okazji tria z Johnem
Butcherem.
Na podwójny krążek Façons
(całość nagrania pomieściłaby się na jednej płycie kompaktowej) składają
się trzy spotkania muzyczne (wszystkie miały miejsce w roku 2018). Na każdym z
nich Orkiestra wykonała kompozycje stworzone specjalnie na jej zamówienie.
Łącznie w przedsięwzięciu wzięło udział 22 muzyków. Nie będziemy ich tu
wszystkich wymieniać, wskażemy jedynie, iż w Orkiestrze znalazło się miejsce
dla ośmiu instrumentów dętych drewnianych i blaszanych (tu goście specjalni:
Caroline Kraabel, Ingrid Laubrock i John Butcher), trzech basów, czterech
gitar, dwóch zestawów perkusyjnych, trzech instrumentów smyczkowych oraz
jednego akordeonu i harfy. Pełna lista płac: https://tourdebras.bandcamp.com/album/fa-ons
Na początek kompozycja Organon,
efekt pracy Isaiaha Ceccarelliego (21 minut), na którą składa się, cytując
wydawcę, kilka zbiorów monolitycznych
uzgodnień. Narrację buduje od pierwszej sekundy monumentalny dron, który
płynie wolno, ale stabilnie, strumieniem dźwiękowym będącym efektem działań
zapewne wszystkich muzyków na scenie. Grzmoty, skowyt, pomruki –
elektroakustyczna burza w piorunami. Jako pierwsze z tej chmury intrygujących
dźwięków wyłaniać próbują się dęciaki.
Mocny fundament dla ich podskoków generuje czereda basów elektrycznych,
kontrabasów i gitar elektrycznych. Pary w dłoniach nie brakuje także
perkusjonalistom. Rzecz można – Power
Orchestral Drone & Noise! W 10 minucie sekcja dolna delikatnie zmienia szlak podróży, a cała narracja zaczyna
rozpływać się na mniejsze frakcje dźwiękowe. Jakby lód topniał pod nogami
muzyków – dęciaki grzmią, dysze łapią oddech, wentyle ciężko pracują. Dobrze wyeksponowana
zdaje się być szczególnie podsekcja blaszana. Po kilku minutach Orkiestra
stanowczo wyhamowuje. Muzycy stoją w miejscu - klimat semi-oniryzmu, pasaż z
bliżej nieokreślonego źródła dźwięku, eskadra małych dronów. Mutujące się,
zwiewne płaszczyzny meta melodyki, powstające nie bez udziału elektroakustyki,
czynionej zapewne przez gitarowe amplifikatory. Rodzaj zmysłowego symphonic noise, pełnego zgrzytów i
perkusyjnych ornamentów. Na końcówce bystre wybrzmiewanie.
Tuż po Organon, w
ramach uzupełnienia dysku pierwszego, skromna 7 i pół minutowa praca Xaviera
Charlesa Sur les Genoux. To zapisany
efekt pewnego tajemniczego warsztatu – rodzaju ćwiczenia z umiejętności
słuchania. Muzycy zdają się oddychać zupełnie innym powietrzem niż w trakcie
poprzedniego spotkania. Opowieść budują głównie instrumenty smyczkowe. Małe,
spokojne, niemal pojedyncze ekspozycje. Ledwie kilku muzyków, szczypta
elektroakustyki niewiadomego pochodzenia, prychanie dętych i blaszanych.
Stateczna, bardzo molekularna narracja, naznaczona piętnem improwizacji. Kind of strings in hardly sonic enviroment.
Czas na dysk drugi i kompozytorski pomysł Johna Butchera w
sześciu częściach, nazwany Local
Fixations. Przez blisko trzy kwadranse muzycy będą dość swobodnie
improwizować, korzystając zapewne jedynie z pewnych drogowskazów, nakreślonych
przez autora. Punkt wyjścia dla Lokalnych
Problemów zdaje się być wymarzony – gitary, basy i amplifikatory,
sprzężenia i spięcia, półmrok czystego noise. Niemal free rockowe otwarcie,
czynione także przy wsparciu energetycznej trąbki. W 3 minucie kilka plastrów
smyczkowego miodu dla złagodzenia sytuacji fonicznej. Urocza i zmysłowa, mała
filharmonia. Gitary jednak ripostują, złorzeczy klarnet basowy. Owczy pęd
kieruje muzyków ku eskalacji, bez udziału wszakże jakichkolwiek akcentów
perkusyjnych. Te ostatnie czynią wstęp do kolejnego Problemu. Struny, elektroakustyka prądu, drżące membrany, także
gitara akustyczna i akordeon – szeroki bukiet filigranowych ekspozycji, w tym
saksofonu samego Butchera. Moc pojedynczych dźwięków, które lepią się w gęstą
ciecz. Fragment zdominowany przez akustyczne instrumenty, w tym także bystry
kontrabas. Kolejna opowieść rodzi na się na gryfach strunowców, do gry wchodzi również gitara z akcentami quasi flamenco – wyborna zabawa w call & responce. Krótkie, urywane
frazy akordeonu i trąbki, prawdziwie urokliwa miniatura. Czwarty Problem ogłasza grzmot kontrabasu.
Wsparcie idzie ze strony perkusjonalii i dęciaków.
Kontrabas raz za razem czyści teren podmuchami potężnej fonii, pod które
podłącza się coraz więcej instrumentów. Narracja gęstnieje, nawet na etapie
stabilnego wybrzmiewania – dobra zmian gitar elektrycznych i skrzypiec. A
kontrabas grzmi do ostatniego dźwięku. Cudowny odcinek! Piąty Problem – sopranowy Butcher, kontrabas i
gitara, oto trio otwarcia. Nalot dywanowy elektroakustyki – perfekcyjny
kontrapunkt! Tłusta ekspozycja, w której ważne dramaturgicznie momenty dźwiga
na swych plecach akordeon. W drugiej części niespodziewanie pikuje ku górze –
świst gorącego powietrza zdaje się rozrywać nam narządy słuchu. Porządek na
scenie robi smyczek na gryfie kontrabasu. Wreszcie finalny Problem – struny w sytuacjach sonorystycznych, dęte kontrapunkty,
małe perkusjonalia. Groza tajemniczej post-filharmonii. Na scenę zaczynają przybywać
dodatkowe instrumenty, zdaje się, że całe GGRiL osiąga stan wrzenia. Na
ostatniej prostej dużo dobrego ze strony reeds
& brass. Piękny finał doskonałej - szczególnie w trzeciej odsłonie – płyty,
budowany dronowo-ambientowym kosmosem półdźwięków!
Un Ensemble
Points Sans Surface (Circum-Disc,
2019)
Czas na rdzennie francuski ansambl Un. Na potrzeby wykonania
kompozycji Points Sans Surface w
pewnym tajemniczym miejscu (nie doszukałem się szczegółów w opisie płyty)
zebrało się 29 muzyków, w tym szef Orkiestry David Chiesa, którego znamy raczej
jako kontrabasistę, ale tu grać będzie na elektrycznym pianie. Pełne instrumentarium Un Ensemble jest
następujące: osiem instrumentów dętych drewnianych i blaszanych, trzy
smyczkowe, trzy zestawy perkusjonalii, trzy basy, trzy gitary, dwa syntezatory
analogowe, dwa głosy, także rzeczone piano, india
harmonium oraz ludzie odpowiedzialni za elektronikę, brzmienie oraz …
oświetlenie. Uff… pełna lista muzyków w linku: Strona płyty
Autorem kompozycji jest dobrze nam znany saksofonista
Jean-Luc Guionnet (zagra na saksofonie altowym). Ponieważ zdecydowanie tym
nagraniem wkraczamy w świat muzyki współczesnej, być może opis metody wykonania
kompozycji zajmie nam więcej czasu niż zapis recenzenckich wrażeń z samego
odsłuchu. A zatem – 29 wykonawców, soundsystem
dla 25 muzyków, wyposażony w 8 głośników plus system do obsługi oświetlenia,
które stanowi ważny element dramaturgiczny wykonania (obawiam się, że tego nie
usłyszymy na płycie). Publiczność jest otoczona przez muzyków i głośniki. Każdy
z instrumentów podłączony jest pod mikrofon. Sygnał dźwiękowy przekazywany jest
na konsolę mikserską, gdzie jest wzmacniany, odtwarzany i miksowany z innymi
dźwiękami. Do publiczności docierają zatem trzy strumienie fonii – akustyczna
wprost od muzyków, przetworzona z głośników oraz mieszana (przy czym, dźwięki
żywe docierają na zdecydowanie innej wysokości niż te z głośników). That’s all! Spektakl dźwiękowo-wizualny
trwa prawie 66 minut, jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków, na płycie
podzielonym na osiem części.
Dźwięki otwarcia, to drony brzmiące niczym upalony akordeon,
ale zapewne to syntezator analogowy lub india
harmonium (z uwagi na skomplikowany sposób tworzenia fonii na koncercie,
proponuję nie przywiązywać nadmiernej wagi do precyzyjnego wskazywania źródeł
dźwięku). Fonia dociera z samego dna ciszy, a towarzyszy jej pomruk sali
koncertowej, delikatny szelest swoistego field
recordings. Prawdziwa meta muzyka
w oczekiwaniu na coś niezwykłego. W 7 minucie pierwotny dron delikatnie
moduluje się, a z samego dna piekła dostarczane są nowe podwarstwy narracji.
Muzycy szorują struny, drży elektryka gitar. Zmiana traku na krążku następuje
jednak w niemal zupełnej ciszy. W dalszej kolejności – pakiet drobnych, niemal pojedynczych
dźwięków akustycznych. Przestrzeń huczy jednak elektroakustyką. Ansambl zdaje
się kroczyć po złote runo, ale każdy krok stawiany jest z wyjątkową rozwagą.
Głosy kobiece z megafonu, plamy prądu na kablach, w dole drony analogowej
elektroniki. Wchodzą smyczkowe dużą falangą (trzeci trak), niemal nalot
dywanowy. Mocny flow elektroakustyki,
from time to time inkrustowany
pięknymi plamami żywych dźwięków. Filharmonia w ogniu! Po 8 minucie do gry
wchodzą dęciaki i skutecznie stopują
całą narrację. Spektakl konsumuje wielki łyk kameralistyki, potem narasta,
dynamizuje się i powoli pożera własny ogon. Zmysłowy, bardzo emocjonalny
odcinek batalii. Atak dużych blaszaków,
upiorny taniec, czuć, że gra duża orkiestra! Rytmiczne akcenty drummerskie aż po nagły stop! I jakby
powrót do stanu początkowego – szmery oczekiwania, które przerywa krzyk z
megafonu (start traku czwartego). Cisza, small
piano, drobne przetasowania foniczne, grzmoty, pomruki, rozkwit
elektroakustyki, moc gatunkowych znaków zapytania. Głosy z zaświatów,
sonorystyka nieistniejących instrumentów, piękne smyki. Znów głos obwieszcza
początek nowego (piątego), tu jakby coś wyliczał, obok smyki proszą o łyk
świeżej wody. Stylowe kontrapunkty z wielu miejsc, na ogół z gotujących się
gryfów. Piękny chaos punktowej improwizacji: strings gonią niczym pociągi na wietrze, gadający puzon, sto
pomysłów na sekundę. Startuje szósty odcinek – drony, które zdają się scalać
analogową elektronikę, obok bukiet incydentalnej akustyki, dzwonki, krzyki,
znów megafon. A my już płynnie sięgamy po siódmy fragment – tu narracja zdaje
się stać w miejscu, jak na początku koncertu, w poszukiwaniu nowych punktów
zaczepienia. Niski dron o dętej, owalnej strukturze. W 5 minucie znaczący
epizod drummerski, bardzo efektowny i
powtarzany od czasu do czasu. Megafon czuwa, tu jakby zachęcał do kolejnych
perkusyjnych eskalacji. Sonorystyka spływa na nas garściami, to z dęciaków, to jakby z kabli. Bogata
narracja, także z akcentami noise.
Pod koniec uporczywe poszukiwanie ciszy, pojedyncze dźwięki znikąd –
efektownie, ale trochę bez emocji. Wreszcie finałowa partycja – obwieszczą ją
groźnie brzmiący talerz. Z niemal metafizycznej ciszy wyłania się mikro zgiełk,
generowany wszystkimi strumieniami fonii. Ambientowy niepokój, strach przed konsekwencją
zaniechania. Akcenty dęte serwowane bardzo separatywnie. Pomruki, szmery,
wycieranie potu z czoła, smyki na niskich gryfach. Wybrzmiewanie i narastanie,
sinusoida emocji. Wielogatunkowy spleen
ciągnie nas do ostatniego dźwięku. Electro-acoustic contemporary
composition in impro enviroment has ended!
Choć orkiestra improwizatorów z miasta stołecznego Glasgow
jest tylko młodszą siostrą London Improvisers Orchestra, to dorobek
fonograficzny ma dużo większy. Dziś sięgamy po jej najnowszy, dwunasty już
krążek, który choć jest z nami ledwie kilkanaście tygodni, to zawiera nagrania
już dość wiekowe. Koncert pomieszczony bowiem na pierwszym dysku miał miejsce w
roku 2013 (CCA Glasgow), a ten na
drugim – w roku 2014 (City Halls,
Glasgow). Każdy z nich zdobi szacowna persona, o czym śmiało informuje wydawca,
umieszczając ich w tytule wykonawczym. Osobą zaś wiodącą w samej orkiestrze
jawi się saksofonista Raymond MacDonald, który pojawia się na liście płac także
w kategorii kompozytor. Nikt z
muzyków nie został przypisany do roli dyrygenta, zatem nie znamy bliższych
szczegółów w zakresie kreacji procesu improwizatorskiego, czynionego przez
całkiem sporą grupę muzyków. Definitywnie wszakże wracamy do świata free jazz/
free improv, ba, na drugim z dysków – uprzedźmy przebieg wydarzeń – poczujemy
nawet smak swingu i Orkiestry Gila Evansa!
Koncert GIO z udziałem Marylin Crispell składa się z siedmiu
części i trwa 28 minut z sekundami. Na scenie odnotowujemy obecność: dziesięciu
instrumentów dętych, dwóch smyczkowych, trzech zestawów perkusyjnych (pośród
nich Gino Robair), dwóch gitar, kontrabasu, fortepianu (gość!), harfy,
wibrafonu, trzech zestawów elektronicznych, wreszcie dwóch głosów (w tym Maggie
Nicols).
Nagranie otwiera solowa ekspozycja Crispell, grana
spokojnie, z lekkim pogłosem. W dalszej kolejności do gry wchodzą instrumenty
strunowe oraz odrobina dźwięków elektronicznych, a sama narracja gęstnieje i
dynamizuje się, przy dużej aktywności perkusistów. Tuż potem minutowe
interludium dla harfy i gitary. Powrotowi strunowców
ponownie towarzyszy zgiełk na kablach, dialog głosu i klawiszy, także partii
dętych zatopionych w szmerach bogatej instrumentacji. Akcja goni akcję,
elektronika i akustyka, cicho i głośno, what
ever you want! Płynne wejście w ciszę, harfa, głos, cicha gitara. Pasmo
małych, wysokich i niskich półdronów. Także puzon, wielogłos fletów, kameralne struny
i kwilące gitary elektryczne. Znów ułamek ciszy, potem dialog saksofonu i piana
w konwencji call & responce
(zapewne McDonald i Crispell). Pachnie dobrym free jazzem na kilometr! W
komentarzu bystra kipiel w kilku tubach, także trąbki. Finałowy odcinek rodzi
się z krzyku eskalacji, czynionych w podgrupach. Fire music as well! Finalne tłumienie spoczywa na barkach, a raczej
gardłach kobiet. W tle polerują się struny. Urokliwe!
Drugi dysk wypełnia koncert z gościnnym udziałem Evana
Parkera na saksofonie tenorowym. Składa się z jedenastu części, trwa blisko 50
minut, a na scenie obok saksofonisty odnajdujemy także: sześć innych dęciaków, dwa instrumenty smyczkowe i
kontrabas, perkusję, elektronikę, aż cztery gitary, fortepian, harfę, obój i
głos.
Parallel Moments
Unbroken, część druga, powstaje z dźwięków strun, które narastają do pary z
wydarzeniami perkusyjnymi, także fraz trąbki i saksofonów, jazzowego
fortepianu, wreszcie ciepło brzmiącego saksofonu tenorowego Parkera. Czysty,
stateczny flow dobrych fonii. Nie
brakuje partii granych unisono,
zapewne wprost z zapisów na kartkach. Małe expose
głosu ludzkiego intonuje drugą część, znów silnie eksponującą tembr saksofonu
gościa. W międzyczasie strunowce budują
słodki background. Narracja narasta
niemal symfonicznie, całość zdaje się być szczegółowo wyreżyserowana, mając
wszakże u stóp bazę zdecydowanie free jazzową. Kolejne spiętrzenie następuje
przy udziale saksofonu, piana i gitary. W oddali szum dużych aktywności, czuje
się potencjał do zmyślnego hałasowania.
Tuż potem narracja otwiera jednak nowe wrota (numer traka przeskakuje na
czwórkę) – tenor Parkera tyczy szlak jeszcze cieplejszym tembrem, akompaniament
orkiestry zaczyna zaś smakować cool-jazzem.
Zdaje się, że za kotarą przyczaił się sam Miles Davis, do tego w towarzystwie
Gila Evansa. W ramach interludium Parker flirtuje z samotnością, by po
niedługiej chwili ponownie przywołać zimny dreszcz słodyczy. Smyki,
filharmoniczne zadęcie, kolejny smooth
sax, dużo lukru, mało spontaniczności. Głosy z oddali i trąbka już
całkowicie milesowska. Ósma partycja
zdaje się burzyć ów ład i porządek - trochę brudu w dyszach, zadziorów na
gryfach, ochłapy intrygującego chaosu. Less
jazzy, more chamber! Dobra zmiana rozbudowanej sekcji gitar. W kolejnej
części cool pozornie powraca – małe
frazy, coś drży na kontrabasie, próba wejścia w obszar call & responce. Wzrost aktywności części milczącej Orkiestry
sprawia, że smak dobrego free jazzu staje się naszym udziałem. Przedostatni
odcinek – rozbudowane intro gitar, saksofon w pozie letargu, słodki dźwięk ala
Fender do pary. Przez moment Parker brnie w oddech cyrkulacyjny, podbiegają do
niego flet i trąbka, dzięki czemu doświadczamy drobnej kipieli. Zdaje się, że
wraz z muzykami biegamy od ściany do ściany. Finał, choć wiele w nim
niebanalnych dźwięków, znów topi się w słodyczy rozwiązań dramaturgicznych, na
wprost zaciągniętych z opasłych tomów historii Orkiestry Gila Evansa. Samo
wybrzmiewanie także bez błysku, z głosem kobiecym w tle.
Pełna lista muzyków obu koncertów:
The Pitch
& Splitter Orchester Frozen
Orchestra (Splitter) (Mikroton
Recordings, CD 2018)
Definitywnie porzucamy jazzowe frazowanie, a w poszukiwaniu
nowych, intrygujących zjawisk na scenie muzyki współczesnej, która improwizację
traktuje, jako jedno z podstawowych narzędzi działania, przenosimy się do
Berlina. Przedmiotem naszych zainteresowań będzie ostatnia, jak do tej pory,
płyta Splitter Orchester, poczyniona wspólnie z formacją The Pitch. W tej
ostatniej odnajdujemy klarnecistę Michaela Thieke, wibrafonistę i
perkusjonalistę Mortena J. Olsena, kontrabasistę Koena Nuttersa oraz grającego
na organach Borisa Baltschuna. To właśnie ta czwórka muzyków skomponowała
materiał, który wraz z rozbudowaną załogą Splitter, wykonano w trakcie dwóch
grudniowych dni roku 2017 w studiobörne45.
W ramach zaś samej Orkiestry – prawdziwy kwiat berlińskiej
sceny improwizowanej! Wskazując instrumentarium, jakie wykorzystano w trakcie
nagrania, wymienimy niektórych muzyków z imienia i nazwiska. A zatem na scenie:
siedem instrumentów dętych drewnianych i blaszanych (m.in. Matthias Müller,
Axel Dörner, Robin Hayward), trzy instrumenty klawiszowe (m.in. Magda Mayas, Andrea
Neumann), trzy zestawy różnorakiej elektroniki, dwa instrumenty smyczkowe
(m.in. Biliana Voutchkova), kontrabas (Mike Majkowski), dwa zestawy
instrumentów perkusyjnych (m.in. Burkhard Beins) oraz gitara.
Pełna lista wykonawców: https://www.discogs.com/The-Pitch-2-Splitter-Orchester-Frozen-Orchestra-Splitter/release/11900656
Kompozycja Frozen
Orchestra (Splitter) trwa równą godzinę zegarową. Mimo, iż była nagrywana
przez dwa dni, na płycie stanowi nieprzerwany ciąg dźwięków. Początkowa,
wielominutowa partia kompozycji bazuje na gęstym niczym zastygająca lawa
dronie, zbudowanym głównie z akustycznego żeliwa.
Narracja stoi w miejscu, niczym stopklatka, drży zawieszona na nieboskłonie,
jednocześnie umoczona po kolana w gęstym strumieniu niskich dźwięków. Proces
jej narastania jest niemal niedostrzegalny, ale czujemy okiem wewnętrznym, iż
ma miejsce. Parafrazując klasyka – more
suspended & sustained piece. W okolicach 7 minuty pojawiają się
pierwsze pojedyncze mikro frazy z gitary, klawinetu (?), skrzypiec lub/i
wiolonczeli. W 10 minucie wytrawne ucho recenzenta odnajduje drobne modyfikacje
w zakresie kształtowania się niskich partii drona. Dzieło zdaje się być
prawdziwie monumentalne – zakochaj się albo uciekaj! Decydujemy się na pierwsze
rozwiązanie! 15 minuta przynosi pierwsze objawy studzenia intensywności
ekspozycji, 20 zaś – kolejne drobne stadium tego procesu. Po kolejnych pięciu
minutach, flow drona ulega
zdecydowanemu rozwarstwieniu. Podsekcja instrumentów klawiszowych i elektroniki
zdaje się tyczyć szlak nowej ekspozycji. Elektroakustyczna mieszanka
wielosmakowa! Grzmoty niskich dęciaków,
szum wody z kabli, ptasia kawalkada mikro zdarzeń akustycznych - cała narracja
już definitywnie wyhamowuje. Budzimy się w rzeczywistości nocnej burzy z
piorunami. Ciepłe podmuchy wiatru i 100% wilgotności powietrza. Jego gęstość
sprawia, iż w głowie recenzenta budzi się wspomnienie berlińskiego post-techno
sprzed ćwierć wieku i magicznego Basic Channel! Niesamowity efekt – dominuje
brzmienie syntetyczne, które zdaje się mieć urodę akustycznych dźwięków! W
okolicach 30 minuty z tej pozornie chaotycznej powłoki zaczyna wyłania się nowy
dron. Podkreślmy wszakże - intensywność nalotu dywanowego jest ciągle naszym
udziałem. Dobre akcenty z niskich klawiatur, bogactwo tła. Sama narracja toczy
się pozornie dość spokojnie, a muzycy jakby otwierali bramę do ambientu –
ciemnego, chwilami nawet czarnego. Rośnie liczba akcentów wprost ze strun –
piękny wielogłos akustyki, trwale wtopiony w masywny dron, który po 42 minucie
zdaje się delikatnie zastygać. Towarzyszą temu pojedyncze akordy piana. Przed
muzykami proces powolnego, ale systematycznego gaszenia płomienia. Gitarowe
pląsy, estetyka minimal, oczekiwanie
na nieuchronność końca spektaklu. Od 55 minuty także plamy dęciaków, pojedyncze pasaże strunowców,
wibrafon, kontrabas, piano, dzwonki, gitara – jakby muzycy, jeden po drugim,
wychodzili z gęstej mgły. Posmak chamber,
dron tli się w pogorzelisku. Jakże stylowe wybrzmiewanie.
Marmolada Musica
Privata V (Musica Privata, CD 2018)
Na finał dzisiejszej orkiestrowej opowieści akcent krajowy,
przy okazji najmniejsza z prezentowanych formacji, składająca się bowiem z
jedenastu muzyków. Marmolada, bo tak słodko brzmi nazwa grupy, to jakby mała
wersja Łódzkiej Orkiestry Improwizowanej. Podmiotem sprawczym przedsięwzięcia
jest saksofonista Paweł Sokołowski, także główny organizator cyklicznego,
łódzkiego festiwalu Musica Privata. W
trakcie edycji 2016 tegoż wydarzenia powstało nagranie, które dziś przystawiamy
do naszych uszu. W składzie Marmolady odnajdujemy także: dwie wiolonczele
(Małgorzata Bogusz - Cyganowska, Adam Webster), saksofon altowy (Marcin
Garncarek), głos (Bartosz Wrona), dwie gitary elektryczne (Michał Sember,
Michał Tylak), … smartfon (Cezary Perliński), mały akordeon (Marta
Kazimierczak), perkusjonalia (Aleksander Wnuk) i kontrabas (Ernest Ogórek).
Koncert, będący nieprzerwanym ciągiem dźwięków (z jednym, drobnym klejeniem po
części siódmej), trwa 46 minut bez jednej sekundy, a podzielony został na
dziewięć części.
Muzyka Marmolady zdaje się być bardzo swobodnie
improwizowana, dodatkowo nic nie wskazuje na to, iż w orkiestrze mamy
jakikolwiek ośrodek dyrygencki. Ważny element dramaturgiczny narracji stanowi
tu rytm, który raz po raz, z różnych ośrodków dowodzenia, wtłaczany jest w
szranki improwizacji i sprytnie popycha ją do przodu. Otwarcie koncertu nie
budzi wątpliwości, co do dalszego jej przebiegu – struny w tańcu, sprytne
smyki, akcenty perkusjonalne na gryfach, prychanie i przedęcia saksofonów,
czyli free improv z rozmachem, w pięknych akustycznie okolicznościach przyrody.
Pierwszy motorem napędowym jawi się Wrona i jego ekspresyjne gardło, tudzież
powykręcany rytm, tamże posadowiony. Pozostawili muzycy zdają się jeść mu z
ręki. Narracja pierwszy rytmiczny dryl łapie już po kilkudziesięciu sekundach.
Grzmoty gitar z prądem akcentują zmianę numeru traku na dysku. Znów moc
pięknych, strunowych ekspozycji, skromne preparacje, także słodki tembr
saksofonu i dźwięki ze smartfona (jak domniemujemy). Muzykowanie toczy się
jakby w podgrupach, zawiera także incydenty solowe. Trzecią część wprowadza do
gry akordeon. W tle szczypta akustycznej … elektroakustyki, piłowanie strun,
także syntetyczne półdźwięki. Rodzi się rytm, po części za sprawą gitar. Tuż
potem małe wytłumienie na barkach kontrabasu, a zmiana traku zdaje się już
spoczywać na elektronice, którą dostarcza chyba smartfon (bo któżby inny).
Niebanalna kumulacja dźwięków saksofonu i percussion.
Moc energii i uśmiechów na ustach. Gracja swobody i scenicznego luzu. Piąty
trak wybrzmiewa z akordeonem, a bazę rytmiczną generuje gitara, mająca wsparcie
w drobnej fonii dętej. Początek szóstego traku ogłasza Wrona! Niespodziewanie
ekspozycja staje się dalece molekularna - rodzaj dramaturgicznego zawieszenia.
Głos sieje niepokój, a nastrój wzmaga się dzięki strunowcom, które zdają się być gotowe na wszystko. Rytm rodzi się
na gryfach wiolonczeli i kontrabasu. Całkiem zmysłowe call & responce! No i Wrona na prezydenta! Siódmy rodzi się z
ciszy i mroku, gardeł i zawilgoconych tub saksofonów. Cello na tle czeredy małych dźwięków, akordeon, saksofon, szczypta
syntetyki i … cenzorskie wyciszenie narracji. Ósmy odcinek, niczym tango
wyzwolonych improwizatorów – małe struny, szmery i oddechy. Trochę smutnych
pasaży i rozśpiewany Wrona. Skromny rytm w dalekim tle (od kogo?). Meta melodie, tańce połamańce. Spiętrzenie całej Marmolady staje się powoli faktem
(hałas też chce być elementem tej gry!). Bystry finał ma miejsce dzięki
zapobiegliwości gitarzystów. Do ostatniego odcinka muzycy przystępują z marszu,
płynnie i bez zająknięcia. Szybko podłapany rytm goni ku kolejnej eskalacji.
Saksofony, gitary, tajemnicze obiekty, no i finałowe harce na alcie. Gitary idą
z nim pod rękę! Zdaje się, że finał koncertu nie mógł być lepszy! Ekspresyjnie
i emocjonalnie, z dobrym, choć delikatnie wyciszonym stopowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz