Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 marca 2019

Nate Wooley! Columbia Icefield and a short overview of the other fresh sounds!


Amerykański trębacz Nate Wooley, to muzyk, którego dokonania artystyczne śledzimy wyjątkowo skrupulatnie. Czas zatem na kolejny odcinek muzycznych przygód z jego udziałem. Ponieważ jednak ostatnie kilkanaście miesięcy nie dostarczyło zbyt wielu nowych nagrań nowojorskiego muzyka, dokonanie skromnego podsumowania zajmie nam ledwie parę chwil.

O nagranych i wydanych w roku ubiegłym w Europie swobodnych improwizacjach (Of Echoing Bronze, KaPSalon) pisaliśmy na tych łamach z należytą starannością, pierwszą z nich umieszczając zresztą na liście 44 najlepszych płyt roku 2018. Tak się składa, że jeśli Wooley rejestruje ostatnimi czasy dźwięki po drugiej stronie Atlantyku, na ogół jest to muzyka komponowana, gdzie proces improwizacji jest tylko pewnym skutkiem działań przedprodukcyjnych. Od takiej właśnie płyty zaczniemy nasz przegląd, przy okazji będzie to wyjątkowo świeże nagranie, albowiem jest z nami dokładnie od pięciu tygodni. W dalszej części omówimy dwie nieco starsze płyty, nagrane w Europie, zatem … swobodnie improwizowane, a na samym końcu dzisiejszej opowieści powróćmy do płyt amerykańskich, po to, by podać dwa ważkie powody, dla których nie będziemy ich szczegółowo omawiać.




Columbia Icefield 

Całkowicie nowy koncept muzyczny Wooleya, to kwartet łączący w sobie brzmienie trąbki (także amplifikowanej), dwóch gitar elektrycznych (w tym jednej pedal steel) oraz perkusji. Dwie jazzowe gitarzystki (Mary Halvorson, Susan Alcorn) i perkusista silnie rockowej proweniencji (Ryan Sawyer). Płyta Columbia Icefield (Northern Spy, CD 2019) zawiera trzy kompozycje Nate’a, które trwają łącznie 53 minuty i 22 sekundy (nagranie studyjne z października 2017 roku).

Początkowo flow narracji tworzą dwa gitarowe pasma. Jedno mocno nasączone jest rytmem, drugie zwinnie repetuje, oba zaś sprawiają wrażenie, jakby tonacja ich ekspozycji delikatnie się rozmywała. Na tym tle pojawia się amplifikowana trąbka, która… wybija rytm, niczym stopa na bębnie basowym. Po pewnym czasie w pasmo trąbki wkleja się żywa perkusja. Kwartet muzyków zdaje się toczyć dziwną mantrę, niepozbawioną posmaku psycho-rocka, kojarzącą się również z estetyką minimalizmu, typowego dla Steve’a Reicha. Pod względem dramaturgicznym dominuje konwulsyjna repetycja. Jedynym wątkiem improwizowanym wydaje się być na ten moment dość aktywny i niebanalny drumming. Reszta składu wydaje się być zanurzona w delikatnie modyfikowanej ścieżce potrójnego rytmu, w tym trąbka, która pracuje niczym generator prądu dużej mocy. Kind of repetitive rock? W 7 minucie ta z pozoru poukładana opowieść wpada niespodziewanie w ostrą kipiel, a rytmiczne strumienie rozmazują się niczym krew na wilgotnej ścianie. Po niedługiej chwili narracja, pełna bogactwa powykręcanego estetycznie fussion jazz-rocka, wytłumiona zostaje siłą elektroakustyki amplifikatora. Pogłos, cała moc w hamulce – trąbka po raz pierwszy brzmi dość czysto, a obie gitary kwilą niemal na stojąco, usytuowane na przeciwległych flankach. Oniryzm, echo, puls umierającego kosmodromu. Steel guitar płacze okazjonalnie. Z tej meta materii dźwiękowej wykluwa się nowa fala rytmu. Ponownie każda z gitarzystek opowiada jakby inną historię, a trąbka i perkusja płyną tuż obok stosunkowo ciepłym strumieniem. Klimat post-fussion, post-rocka, post-jazzu. Tymczasem w tle Nate zdaje się produkować niebanalne pokłady ambientu. W 14 minucie znów gitarowa mantra, także trębacka stopa wprost z pieca amplifikatora. Perkusja gra swoje, a duch Reicha powraca w stanie nienaruszonym. Muzycy krążą nobliwie wokół zadanego zadania rytmicznego, pętlą się dramaturgicznie, brudzą swoje brzmienie. Flow narasta i rozwarstwia się, znów czuć rockiem na dwa kilometry. Wszystkie dźwięki zdają się wpadać wprost do amplifikatora, który po niedługiej chwili gaśnie.

Drugą opowieść zaczynają dwie niezwykle spokojne gitary, brzmiące niczym zmultiplikowany Bill Frisell. Tembr trąbki jest ciepły, by nie rzec ECM-owski. Powolna, sterowana narracja, która nie stwarza specjalnych nadziei na coś bardziej ekscytującego. Drummer wchodzi do gry dopiero w 3 minucie i przybiera szaty przybocznego dobosza. Na gryfach gitar dużo konstruktywnego minimalizmu. Nate opowiada niemal po milesowsku, a wszystko wokół smakuje cool-jazzem. Perkusista zdaje się delikatnie eskalować swój przekaz, gitary wciąż jednak toną w estetyce łagodnego Frisella. Krótki epizod trąbki solo, który nie narusza jednak ogólnej nudy tej części spektaklu. Znów gitary na zaciągniętym ręcznym, trochę szczoteczkowania, spokojna ballada, muzyka niemal ilustracyjna. Na tym tle swoje pięć minut dostaje każda z gitarzystek. Najpierw Halvorson – buduje małe frazy, stara się mącić spokój kwartetu. Z kolej ekspozycja Alcorn stawia na nieco głośniejszy przekaz foniczny, posmak noise, szczyptę konwulsyjnego zamętu. Po chwili w sam środek tej opowieści, za sprawą Sawyera, zdaje się trafiać garść dynamitu. Jeszcze tylko szczypta ambientu i ostatnie dźwięki wprost ze steel guitar.

Trzecią opowieść inauguruje Wooley na sporym pogłosie. Obok małe gitary i sporo ciszy. Dwa, trzy dźwięki z werbla. Dość minimalistyczne intro. Nadmiernie słodka trąbka, friselujące gitary. Opowieść znów zaczyna przypominać odgrzane danie z drugiego epizodu. W 4 minucie szczęśliwie zagęszcza się. Dużo dobrego czyni tu Alcorn, znów aktywizuje się Sawyer, także Wooley i Halvorson dorzucają do ognia. Bodaj najsilniej rozimprowizowany fragment Kolumbijskiego Lodowiska. Posmak furii w wentylach trąbki! Zdaje się, że czekamy na to od ponad pół godziny! Gitary pętlą się małymi frazami. Flow Halvorson dalece rockowy, Alcorn grzmi, a Sawyer zaczyna recytować tekst. Trąbka studzi emocje, choć wokół wciąż sporo niepokoju i nieoczywistości. Całość zdaje się brzmieć nieco memoriałowo. Szczypta brudu z pedal steel, trochę kreatywności na gryfie drugiej gitary. Napięcie rośnie, odrobina epickiego dramatyzmu. Trąbka znów w roli kojącego emocje. Ostatnie 100 sekund płyty, to ponownie moc słodyczy, uspokojenia i parę oddechów rozjeżdżających się psychodelicznie gitar. Duch minimalizmu w swoim królestwie – małe dźwięki, wątki ciszy, milczenie perkusji. Finał bez ekscytacji.




Featuring

Przenosimy się do Europy, by poznać koncertowe oblicze kwintetu, który ukrywa się pod tajemniczym skrótem WLSFW, w którym pierwsze W, to zapewne Phil Wachsmann (skrzypce, elektronika), a ostatnie - Nate Wooley (trąbka). Skład uzupełniają: Paul Lytton (perkusjonalia), Sten Sandell (fortepian) i Floris Floridis (klarnet, klarnet basowy). Płytę Featuring wydała grecka oficyna Puzzlemusik (‎CD, 2018), choć sam koncert odbył w maju 2016 roku na austriackim festiwalu Ulrichsberger Kaleidophon. Spektakl bardzo swobodnej improwizacji podzielono na trzy części, jedną główną i dwie pomniejsze, które traktować można jako podwójny encore. Całość odsłuchu zajmie nam około 41 minut.

Kolektywny start pięciu mistrzów gatunku (zapewne nikt z tu obecnych nie ma wątpliwości), bogata instrumentacja (nikt nie chce być postacią drugoplanową), moc wrażeń i emocji po obu stronach sceny od pierwszej sekundy. Piano z klawisza, aktywne percussion, mocne frazy klarnetu basowego, tańczące skrzypce, wreszcie delikatnie przyczajona na prawej flance trąbka – oto zarys sytuacji scenicznej. W pełni wyzwolona improwizacja, inspirowana całym światem nieoczywistych dźwięków. Akcenty chamber, ślady sonore, kiść preparacji. Narracja budowana precyzyjnie, pozbawiona błędnych decyzji. W 4 minucie pierwszy incydent w podgrupie – cudowny dialog Floridisa i Lyttona. Powrót do kwintetu silnie kameralistyczny, definitywnie urokliwy. Dźwięki wydawane przez każdego z muzyków bardzo selektywne (świetna akustyka), kreowane z należytym temperamentem. Nie sposób nie podkreślić ważnej dramaturgicznie roli Floridisa i jego klarnetów – płyną one środkowym pasmem, inspirują, pobudzają, studzą i dyscyplinują całą narrację. Równie aktywny zdaje się być Lytton – choć gra tylko perkusjonaliami i na ogół w wyższych tonacjach, wszędzie go pełno, daje wsparcie każdemu muzykowi. 11 minuta przynosi drobną, ale wyjątkowo błyskotliwą ekspozycję Wooleya. Komentarz Floridisa prowadzi cały kwintet ku eskalacyjnemu wzniesieniu. Tuż potem harmonijne hamowanie, znów na barkach klarnetu basowego. Passus slow motion – ciąg dalszy opowieści - dramaturgicznie ciągnie na czarnych klawiszach Sandell, a w roli wisienek na torcie oba instrumenty dęte. Kolejny epizod – dialog klarnetu i skrzypiec, w ogniu imitacji. Zaraz potem groźne pomruki trąbki, słane wprost na glazurę werbla. Zmiana zdaje się gonić zmianę, a radości z odsłuchu tylko przybywa! Choćby sonorystyczne solo skrzypiec – paręnaście sekund, a ile radości. Po tym epizodzie rodzi się coś na kształt nowej, nieco onirycznej opowieści – nostalgiczny fortepian, narastający flow dęciaków, a po lekkim wygaszeniu – błysk geniuszu trąbki. Tak oto dotarliśmy do 20 minuty koncertu. Na tapecie kolejne dwa zmysłowe mikro dialogi – najpierw klarnet i perkusjonalia, potem skrzypce i piano. Drobna kipiel, suche tłumienie, garść czystych dźwięków, repetująca trąbka, no i ponownie kipiel. Muzycy zdają się być tak silnie rozgrzani, iż chwile gaszenia emocji trwają teraz ledwie kilka sekund, a spodziewany atak fonii nadchodzi jeszcze szybciej niż moglibyśmy się spodziewać. Okazuje się, że pełne tłumienie narracji może odbyć się jedynie za przyzwoleniem klarnetu basowego – moc takiej fonii robi wrażenie na każdym. 26 minuta przynosi piękny solowy fragment z wykonaniu Floridisa, kolejny raz konstytuując tezę o ważkiej roli Greka w całej improwizacji. Wyjście na ostatnią prostą z dużą dozą rozwagi – stylowy stopping idealnie w punkt! Duże brawa!

Pierwsza dogrywka zaczyna się jak cały koncert – bardzo kolektywnie, z sonoryzującymi skrzypcami i trąbką na pierwszej linii ognia. Reszta kontrapunktuje jakże bystrymi reakcjami. Narracja rośnie w oczach, budowana wszakże, jak zwykle, pod bystrym nadzorem klarnetu basowego. Kipiel wszakże nie jest celem muzyków w tym akurat momencie – gęsta meta ballada, pasaż suchego piano, śpiewna trąbka, nostalgiczny klarnet. Drugi encore startuje dość dynamicznie, na barkach perkusjonalii i trąbki. Cały kwintet w mgnieniu oka łapie stosowną dynamikę. Dęciaki na gęsto, piano na ostro - let’s go around! Free jazz as well! Masywność finałowego flow bez trudu tłamsi mistrz ceremonii – klarnet basowy! Great!




Volar

Kolejne, w pełni improwizowane, europejskie spotkanie Wooleya, to nagranie Volar (Spoonhunt, DL 2018), pod którym znów podpisuje się ekscytujący zestaw uznanych muzyków: Rhodri Davies na elektrycznej harfie, Dominic Lash na kontrabasie, Mark Sanders na perkusjonaliach, wreszcie nasz dzisiejszy bohater, tradycyjnie na trąbce. Nagranie z lutego 2017 roku, z angielskiego Derby. Dwa sety, łącznie 42 minuty i 40 sekund.

Nagranie z bliżej nieznanego miejsca, powstałe w dość nieokreślonych okolicznościach, dostępne jedynie w formie elektronicznej na bandcapowej stronie Dominica Lasha. Sporo tajemnic, takaż jest sama muzyka. Swobodnie improwizowana, zarejestrowana dość cicho, tak jakby całe spektrum dźwięków zbierał jeden mikrofon i to usytuowany wcale nie tak blisko muzyków. Całość sprawia wrażenie bootlegu, jakkolwiek zawartość artystyczna spektaklu zdecydowanie każe pisać o tej muzyce i słuchać jej w należytym skupieniu.

Nagranie rozpoczyna czysty dźwięk trąbki, wokół której panoszą się drobne, elektroakustyczne pasma fonii, o nie do końca rozpoznanym źródle pochodzenia (być może to efekt pracy amplifikatora, wspomagającego harfę). Narracja toczy się bardzo leniwie, często po nawet drobnej sekwencji dźwięków, staje ona w obliczu ciszy i szuka rezonansu z głuchą przestrzenią miejsca, w którym odbywa się koncert. Skupienie, subtelne drony trąbki, tajemnicze półdźwięki z obu strunowców, na poły akustyczna post-elektronika - rodzaj kameralnej zadumy nad losem świata ponowoczesnego. Dopiero 5 minuta przynosi pierwsze dźwięki, które natychmiast kojarzą nam się z zestawem instrumentów perkusyjnych, a w 9 minucie odrobinę energiczniej zaczyna pracować elektroakustyka harfy, wspierana uroczym dronem Wooleya. Tuż potem także niezwykle zmysłowy duet tego ostatniego z kontrabasem. Znów pasaż harfy, różne odcienie meta syntetyki. Akcja, choć toczy się w żółwim tempie, jest bardzo zmienna i potrafi zaskoczyć nawet wyjątkowo skupionego odbiorcę. W 12-13 minucie ciekawy passus trąbki, która brzmi niczym harsh-electronics tuż przed awarią agregatu prądotwórczego. Tuż potem piękna, indywidualna ekspozycja kontrabasu traktowanego smyczkiem. Komentarz pulsującego niczym pozytywka Sandersa, także bardzo udany. W 16 minucie muzycy fundują nam (znów zaskoczenie!) odcinek bardzo jazzowego frazowania, z silną ekspozycją trębacza. Następny krok czyniony jest zdecydowanie w kierunku ciszy – szmer elektroakustyki, minimal w rozkwicie. Sam zaś finał seta zdaje się być odrobinę głośniejszy – udany fragment trąbki w strugach smyczkowej fonii, nim narracja zastygnie w punkcie zero.

Drugi, nieco krótszy set rozpoczyna solowa ekspozycja Wooleya. W tle znów szczypta głuchego pogłosu amplifikatora, burczenie kontrabasu, ćwierć drony wprost z glazury jego pudła rezonansowego. Szumy z harfy, szmery z wentyli – cuda wyjątkowo cichej akustyki mroku i zimnego potu. Tajemnicze pasma fonii, oddechy perkusjonalii, niemal field recordings. W 12 minucie delikatnie aktywizuje się Sanders, jest i kołujący nad nim Wooley, także silnie odczuwane drżenie na obu gryfach strunowców – coś na kształt małej eskalacji (to nowość!).Garść free jazzu na finał, który stylowo wybrzmiewa. Dalece intrygujący występ kwartetu, czyniony w ciszy, który aż prosi o ciąg dalszy, szczególnie poczyniony w warunkach większego komfortu akustycznego.


Golden Americanos

Wróćmy na koniec naszej podróży do komponującej na potęgę Ameryki. Wiosna ubiegłego roku przyniosła krążek kwartetu muzyków, którzy winni gwarantować sporą porcję wrażeń. Myślę o płycie Noise Of Our Time (Intakt Records), firmowanej przez kwartet VWCR, czyli Kena Vandermarka, Nate’a Wooleya, Sylvie Courvoisier i Toma Raineya. Nagranie bardzo wysoko ocenione w mediach uznawanych za poczytne w świecie jazzu, w redakcji Trybuny napotkało jedynie na przeciągłe ziewanie Pana Redaktora. Skomponowany materiał, dużo improwizacji, ale stanowczo za mało w niej emocji, intrygujących ekspozycji solowych i kolektywnych eskalacji, by dalej nagraniem tym zajmować cenny czas Czytelników.

Wooley w roku ubiegłym poczynił także kolejny duet ze wspomnianym Kenem Vandermarkiem (Deeply Discounted II / Sequences Of Snow, Audiographic, LP). Nagranie to czeka na odsłuch, jakkolwiek w kontekście trybu pracy nad nagraniem (kompozycje), a także wspomnień z odsłuchu ich poprzednich płyt, muzyka ta nie budzi w naszych głowach szczególnych oczekiwań artystycznych.

Na odsłuch czekają dwa kolejne nagrania trębacza, nie pierwsze u boku saksofonisty Ivo Perelmana. Ich poprzednie dwie płyty zagotowały redakcyjne odtwarzacze, zatem z tym większym mrowieniem w kręgosłupie czekamy na Strings 3 oraz Strings 4, nagrane z Matem Manerim i Matthew Shippem (ten ostatni gra tylko na części czwartej).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz