Amerykański trębacz Nate Wooley, to muzyk, którego dokonania
artystyczne śledzimy wyjątkowo skrupulatnie. Czas zatem na kolejny odcinek
muzycznych przygód z jego udziałem. Ponieważ jednak ostatnie kilkanaście
miesięcy nie dostarczyło zbyt wielu nowych nagrań nowojorskiego muzyka,
dokonanie skromnego podsumowania zajmie nam ledwie parę chwil.
O nagranych i wydanych w roku ubiegłym w Europie swobodnych
improwizacjach (Of Echoing Bronze,
KaPSalon) pisaliśmy na tych łamach z należytą starannością, pierwszą z nich
umieszczając zresztą na liście 44 najlepszych płyt roku 2018. Tak się składa, że jeśli Wooley rejestruje ostatnimi
czasy dźwięki po drugiej stronie Atlantyku, na ogół jest to muzyka komponowana,
gdzie proces improwizacji jest tylko pewnym skutkiem działań
przedprodukcyjnych. Od takiej właśnie płyty zaczniemy nasz przegląd, przy
okazji będzie to wyjątkowo świeże nagranie, albowiem jest z nami dokładnie od
pięciu tygodni. W dalszej części omówimy dwie nieco starsze płyty, nagrane w
Europie, zatem … swobodnie improwizowane, a na samym końcu dzisiejszej
opowieści powróćmy do płyt amerykańskich, po to, by podać dwa ważkie powody,
dla których nie będziemy ich szczegółowo omawiać.
Columbia Icefield
Całkowicie nowy koncept muzyczny Wooleya, to kwartet łączący
w sobie brzmienie trąbki (także amplifikowanej), dwóch gitar elektrycznych (w
tym jednej pedal steel) oraz perkusji. Dwie jazzowe gitarzystki (Mary
Halvorson, Susan Alcorn) i perkusista silnie rockowej proweniencji (Ryan
Sawyer). Płyta Columbia Icefield (Northern
Spy, CD 2019) zawiera trzy kompozycje Nate’a, które trwają łącznie 53 minuty
i 22 sekundy (nagranie studyjne z października 2017 roku).
Początkowo flow
narracji tworzą dwa gitarowe pasma. Jedno mocno nasączone jest rytmem, drugie
zwinnie repetuje, oba zaś sprawiają wrażenie, jakby tonacja ich ekspozycji
delikatnie się rozmywała. Na tym tle pojawia się amplifikowana trąbka, która…
wybija rytm, niczym stopa na bębnie basowym. Po pewnym czasie w pasmo trąbki
wkleja się żywa perkusja. Kwartet muzyków zdaje się toczyć dziwną mantrę,
niepozbawioną posmaku psycho-rocka, kojarzącą się również z estetyką
minimalizmu, typowego dla Steve’a Reicha. Pod względem dramaturgicznym dominuje
konwulsyjna repetycja. Jedynym wątkiem improwizowanym wydaje się być na ten
moment dość aktywny i niebanalny drumming.
Reszta składu wydaje się być zanurzona w delikatnie modyfikowanej ścieżce
potrójnego rytmu, w tym trąbka, która pracuje niczym generator prądu dużej
mocy. Kind of repetitive rock? W 7
minucie ta z pozoru poukładana opowieść wpada niespodziewanie w ostrą kipiel, a
rytmiczne strumienie rozmazują się niczym krew na wilgotnej ścianie. Po
niedługiej chwili narracja, pełna bogactwa powykręcanego estetycznie fussion
jazz-rocka, wytłumiona zostaje siłą elektroakustyki amplifikatora. Pogłos, cała
moc w hamulce – trąbka po raz pierwszy brzmi dość czysto, a obie gitary kwilą
niemal na stojąco, usytuowane na przeciwległych flankach. Oniryzm, echo, puls
umierającego kosmodromu. Steel guitar
płacze okazjonalnie. Z tej meta
materii dźwiękowej wykluwa się nowa fala rytmu. Ponownie każda z gitarzystek opowiada
jakby inną historię, a trąbka i perkusja płyną tuż obok stosunkowo ciepłym
strumieniem. Klimat post-fussion, post-rocka, post-jazzu. Tymczasem w tle Nate
zdaje się produkować niebanalne pokłady ambientu. W 14 minucie znów gitarowa
mantra, także trębacka stopa wprost z pieca amplifikatora. Perkusja gra swoje,
a duch Reicha powraca w stanie nienaruszonym. Muzycy krążą nobliwie wokół
zadanego zadania rytmicznego, pętlą się dramaturgicznie, brudzą swoje
brzmienie. Flow narasta i rozwarstwia
się, znów czuć rockiem na dwa kilometry. Wszystkie dźwięki zdają się wpadać
wprost do amplifikatora, który po niedługiej chwili gaśnie.
Drugą opowieść zaczynają dwie niezwykle spokojne gitary,
brzmiące niczym zmultiplikowany Bill Frisell. Tembr trąbki jest ciepły, by nie
rzec ECM-owski. Powolna, sterowana narracja, która nie stwarza specjalnych
nadziei na coś bardziej ekscytującego. Drummer
wchodzi do gry dopiero w 3 minucie i przybiera szaty przybocznego dobosza. Na
gryfach gitar dużo konstruktywnego minimalizmu. Nate opowiada niemal po milesowsku, a wszystko wokół smakuje
cool-jazzem. Perkusista zdaje się delikatnie eskalować swój przekaz, gitary
wciąż jednak toną w estetyce łagodnego Frisella. Krótki epizod trąbki solo,
który nie narusza jednak ogólnej nudy tej części spektaklu. Znów gitary na
zaciągniętym ręcznym, trochę szczoteczkowania,
spokojna ballada, muzyka niemal ilustracyjna. Na tym tle swoje pięć minut
dostaje każda z gitarzystek. Najpierw Halvorson – buduje małe frazy, stara się
mącić spokój kwartetu. Z kolej ekspozycja Alcorn stawia na nieco głośniejszy
przekaz foniczny, posmak noise,
szczyptę konwulsyjnego zamętu. Po chwili w sam środek tej opowieści, za sprawą
Sawyera, zdaje się trafiać garść dynamitu. Jeszcze tylko szczypta ambientu i
ostatnie dźwięki wprost ze steel guitar.
Trzecią opowieść inauguruje Wooley na sporym pogłosie. Obok
małe gitary i sporo ciszy. Dwa, trzy dźwięki z werbla. Dość minimalistyczne
intro. Nadmiernie słodka trąbka, friselujące
gitary. Opowieść znów zaczyna przypominać odgrzane danie z drugiego epizodu. W
4 minucie szczęśliwie zagęszcza się. Dużo dobrego czyni tu Alcorn,
znów aktywizuje się Sawyer, także Wooley i Halvorson dorzucają do ognia. Bodaj
najsilniej rozimprowizowany fragment Kolumbijskiego
Lodowiska. Posmak furii w wentylach trąbki! Zdaje się, że czekamy na to od
ponad pół godziny! Gitary pętlą się małymi frazami. Flow Halvorson dalece rockowy, Alcorn grzmi, a Sawyer zaczyna
recytować tekst. Trąbka studzi emocje, choć wokół wciąż sporo niepokoju i
nieoczywistości. Całość zdaje się brzmieć nieco memoriałowo. Szczypta brudu z
pedal steel, trochę kreatywności na gryfie drugiej gitary. Napięcie rośnie,
odrobina epickiego dramatyzmu. Trąbka znów w roli kojącego emocje. Ostatnie 100
sekund płyty, to ponownie moc słodyczy, uspokojenia i parę oddechów
rozjeżdżających się psychodelicznie gitar. Duch minimalizmu w swoim królestwie
– małe dźwięki, wątki ciszy, milczenie perkusji. Finał bez ekscytacji.
Featuring
Przenosimy się do Europy, by poznać koncertowe oblicze
kwintetu, który ukrywa się pod tajemniczym skrótem WLSFW, w którym pierwsze W, to zapewne Phil Wachsmann (skrzypce,
elektronika), a ostatnie - Nate Wooley (trąbka). Skład uzupełniają: Paul Lytton
(perkusjonalia), Sten Sandell (fortepian) i Floris Floridis (klarnet, klarnet
basowy). Płytę Featuring wydała
grecka oficyna Puzzlemusik (CD, 2018), choć sam koncert odbył w maju 2016 roku
na austriackim festiwalu Ulrichsberger
Kaleidophon. Spektakl bardzo swobodnej improwizacji podzielono na trzy
części, jedną główną i dwie pomniejsze, które traktować można jako podwójny encore. Całość odsłuchu zajmie nam około
41 minut.
Kolektywny start pięciu mistrzów gatunku (zapewne nikt z tu
obecnych nie ma wątpliwości), bogata instrumentacja (nikt nie chce być postacią
drugoplanową), moc wrażeń i emocji po obu stronach sceny od pierwszej sekundy.
Piano z klawisza, aktywne percussion,
mocne frazy klarnetu basowego, tańczące skrzypce, wreszcie delikatnie
przyczajona na prawej flance trąbka – oto zarys sytuacji scenicznej. W pełni
wyzwolona improwizacja, inspirowana całym światem nieoczywistych dźwięków.
Akcenty chamber, ślady sonore, kiść preparacji. Narracja budowana
precyzyjnie, pozbawiona błędnych decyzji. W 4 minucie pierwszy incydent w
podgrupie – cudowny dialog Floridisa i Lyttona. Powrót do kwintetu silnie
kameralistyczny, definitywnie urokliwy. Dźwięki wydawane przez każdego z
muzyków bardzo selektywne (świetna akustyka), kreowane z należytym
temperamentem. Nie sposób nie podkreślić ważnej dramaturgicznie roli Floridisa
i jego klarnetów – płyną one środkowym pasmem, inspirują, pobudzają, studzą i
dyscyplinują całą narrację. Równie aktywny zdaje się być Lytton – choć gra
tylko perkusjonaliami i na ogół w wyższych tonacjach, wszędzie go pełno, daje
wsparcie każdemu muzykowi. 11 minuta przynosi drobną, ale wyjątkowo błyskotliwą
ekspozycję Wooleya. Komentarz Floridisa prowadzi cały kwintet ku eskalacyjnemu
wzniesieniu. Tuż potem harmonijne hamowanie, znów na barkach klarnetu basowego.
Passus slow motion – ciąg dalszy
opowieści - dramaturgicznie ciągnie na czarnych klawiszach Sandell, a w roli
wisienek na torcie oba instrumenty dęte. Kolejny epizod – dialog klarnetu i
skrzypiec, w ogniu imitacji. Zaraz potem groźne pomruki trąbki, słane wprost na
glazurę werbla. Zmiana zdaje się gonić zmianę, a radości z odsłuchu tylko
przybywa! Choćby sonorystyczne solo skrzypiec – paręnaście sekund, a ile
radości. Po tym epizodzie rodzi się coś na kształt nowej, nieco onirycznej
opowieści – nostalgiczny fortepian, narastający flow dęciaków, a po lekkim wygaszeniu – błysk geniuszu trąbki. Tak
oto dotarliśmy do 20 minuty koncertu. Na tapecie kolejne dwa zmysłowe mikro
dialogi – najpierw klarnet i perkusjonalia, potem skrzypce i piano. Drobna
kipiel, suche tłumienie, garść czystych dźwięków, repetująca trąbka, no i
ponownie kipiel. Muzycy zdają się być tak silnie rozgrzani, iż chwile gaszenia
emocji trwają teraz ledwie kilka sekund, a spodziewany atak fonii nadchodzi
jeszcze szybciej niż moglibyśmy się spodziewać. Okazuje się, że pełne tłumienie
narracji może odbyć się jedynie za przyzwoleniem klarnetu basowego – moc takiej
fonii robi wrażenie na każdym. 26 minuta przynosi piękny solowy fragment z
wykonaniu Floridisa, kolejny raz konstytuując tezę o ważkiej roli Greka w całej
improwizacji. Wyjście na ostatnią prostą z dużą dozą rozwagi – stylowy stopping idealnie w punkt! Duże brawa!
Pierwsza dogrywka zaczyna się jak cały koncert – bardzo
kolektywnie, z sonoryzującymi skrzypcami i trąbką na pierwszej linii ognia.
Reszta kontrapunktuje jakże bystrymi reakcjami. Narracja rośnie w oczach,
budowana wszakże, jak zwykle, pod bystrym nadzorem klarnetu basowego. Kipiel
wszakże nie jest celem muzyków w tym akurat momencie – gęsta meta ballada, pasaż suchego piano,
śpiewna trąbka, nostalgiczny klarnet. Drugi encore startuje dość dynamicznie,
na barkach perkusjonalii i trąbki. Cały kwintet w mgnieniu oka łapie stosowną
dynamikę. Dęciaki na gęsto, piano na
ostro - let’s go around! Free jazz as well! Masywność finałowego flow bez trudu tłamsi mistrz ceremonii –
klarnet basowy! Great!
Volar
Kolejne, w pełni improwizowane, europejskie spotkanie
Wooleya, to nagranie Volar (Spoonhunt,
DL 2018), pod którym znów podpisuje się ekscytujący zestaw uznanych muzyków:
Rhodri Davies na elektrycznej harfie, Dominic Lash na kontrabasie, Mark Sanders
na perkusjonaliach, wreszcie nasz dzisiejszy bohater, tradycyjnie na trąbce.
Nagranie z lutego 2017 roku, z angielskiego Derby. Dwa sety, łącznie 42 minuty
i 40 sekund.
Nagranie z bliżej nieznanego miejsca, powstałe w dość
nieokreślonych okolicznościach, dostępne jedynie w formie elektronicznej na bandcapowej stronie Dominica Lasha.
Sporo tajemnic, takaż jest sama muzyka. Swobodnie improwizowana, zarejestrowana
dość cicho, tak jakby całe spektrum dźwięków zbierał jeden mikrofon i to usytuowany
wcale nie tak blisko muzyków. Całość sprawia wrażenie bootlegu, jakkolwiek
zawartość artystyczna spektaklu zdecydowanie każe pisać o tej muzyce i słuchać
jej w należytym skupieniu.
Nagranie rozpoczyna czysty dźwięk trąbki, wokół której
panoszą się drobne, elektroakustyczne pasma fonii, o nie do końca rozpoznanym
źródle pochodzenia (być może to efekt pracy amplifikatora, wspomagającego
harfę). Narracja toczy się bardzo leniwie, często po nawet drobnej sekwencji
dźwięków, staje ona w obliczu ciszy i szuka rezonansu z głuchą przestrzenią
miejsca, w którym odbywa się koncert. Skupienie, subtelne drony trąbki,
tajemnicze półdźwięki z obu strunowców,
na poły akustyczna post-elektronika - rodzaj kameralnej zadumy nad losem świata
ponowoczesnego. Dopiero 5 minuta przynosi pierwsze dźwięki, które natychmiast
kojarzą nam się z zestawem instrumentów perkusyjnych, a w 9 minucie odrobinę
energiczniej zaczyna pracować elektroakustyka harfy, wspierana uroczym dronem
Wooleya. Tuż potem także niezwykle zmysłowy duet tego ostatniego z kontrabasem.
Znów pasaż harfy, różne odcienie meta syntetyki.
Akcja, choć toczy się w żółwim tempie, jest bardzo zmienna i potrafi zaskoczyć
nawet wyjątkowo skupionego odbiorcę. W 12-13 minucie ciekawy passus trąbki,
która brzmi niczym harsh-electronics
tuż przed awarią agregatu prądotwórczego. Tuż potem piękna, indywidualna
ekspozycja kontrabasu traktowanego smyczkiem. Komentarz pulsującego niczym
pozytywka Sandersa, także bardzo udany. W 16 minucie muzycy fundują nam (znów
zaskoczenie!) odcinek bardzo jazzowego frazowania, z silną ekspozycją trębacza.
Następny krok czyniony jest zdecydowanie w kierunku ciszy – szmer elektroakustyki,
minimal w rozkwicie. Sam zaś finał seta zdaje się być odrobinę głośniejszy –
udany fragment trąbki w strugach smyczkowej fonii, nim narracja zastygnie w
punkcie zero.
Drugi, nieco krótszy set rozpoczyna solowa ekspozycja
Wooleya. W tle znów szczypta głuchego pogłosu amplifikatora, burczenie
kontrabasu, ćwierć drony wprost z glazury jego pudła rezonansowego. Szumy z
harfy, szmery z wentyli – cuda wyjątkowo cichej akustyki mroku i zimnego potu.
Tajemnicze pasma fonii, oddechy perkusjonalii, niemal field recordings. W 12
minucie delikatnie aktywizuje się Sanders, jest i kołujący nad nim Wooley,
także silnie odczuwane drżenie na obu gryfach strunowców – coś na kształt małej eskalacji (to nowość!).Garść free
jazzu na finał, który stylowo wybrzmiewa. Dalece intrygujący występ kwartetu,
czyniony w ciszy, który aż prosi o ciąg dalszy, szczególnie poczyniony w
warunkach większego komfortu akustycznego.
Golden Americanos
Wróćmy na koniec naszej podróży do komponującej na potęgę
Ameryki. Wiosna ubiegłego roku przyniosła krążek kwartetu muzyków, którzy winni
gwarantować sporą porcję wrażeń. Myślę o płycie Noise Of Our Time (Intakt Records), firmowanej przez kwartet VWCR,
czyli Kena Vandermarka, Nate’a Wooleya, Sylvie Courvoisier i Toma Raineya.
Nagranie bardzo wysoko ocenione w mediach uznawanych za poczytne w świecie
jazzu, w redakcji Trybuny napotkało
jedynie na przeciągłe ziewanie Pana Redaktora. Skomponowany materiał, dużo
improwizacji, ale stanowczo za mało w niej emocji, intrygujących ekspozycji
solowych i kolektywnych eskalacji, by dalej nagraniem tym zajmować cenny czas
Czytelników.
Wooley w roku ubiegłym poczynił także kolejny duet ze
wspomnianym Kenem Vandermarkiem (Deeply
Discounted II / Sequences Of Snow, Audiographic, LP). Nagranie to czeka na
odsłuch, jakkolwiek w kontekście trybu pracy nad nagraniem (kompozycje), a
także wspomnień z odsłuchu ich poprzednich płyt, muzyka ta nie budzi w naszych
głowach szczególnych oczekiwań artystycznych.
Na odsłuch czekają dwa kolejne nagrania trębacza, nie
pierwsze u boku saksofonisty Ivo Perelmana. Ich poprzednie dwie płyty
zagotowały redakcyjne odtwarzacze, zatem z tym większym mrowieniem w
kręgosłupie czekamy na Strings 3 oraz
Strings 4, nagrane z Matem Manerim i
Matthew Shippem (ten ostatni gra tylko na części czwartej).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz