Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 10 maja 2019

Brighton! Comte, Petit & Fell! Serrato & Covarino! Taylor! Dikeman! Schindler! Górczyński! Cichocki! Orins! The May’ Reviews Summary!


Pierwsza dekada chłodnego maja (jak zawsze nad Wisłą, Odrą i Wartą), to dobry moment na gorącą zbiorówkę recenzji płyt świeżych i bardzo świeżych, które najprzeróżniejszymi kanałami dotarły do odtwarzaczy redakcji. Dziś bez specjalnej myśli przewodniej, po prostu do czytania, słuchania i … kupowania (nie zapominajmy, iż ten ostatni proces jest bardzo ważny dla muzyków i wydawców!).

Zaczniemy bardzo po brytyjsku, z mocą jakże pięknej i wyzwolonej improwizacji. Potem będzie poważny akcent free jazzowy, a po nim duży blok muzyki z użyciem głosu ludzkiego. Na finał odrobina dźwięków dla grzecznych dzieci, bo i one należą do wspaniałego świata muzyki! Startujemy w Londynie, potem francuskie Limoges, andaluzyjska Sevilla, powrót do Londynu, Nowy Jork, Monachium, akcentów krajowe (… także z Nowego Jorku) i francuski finał.




Ian Brighton  ‎Imaginings (FMR Records, CD 2018)

Na powrót brytyjskiego gitarzysty Iana Brightona do świata żywych czekaliśmy niemal ćwierć wieku. Ale gdy już powrócił, dość regularnie dostarcza nam nowych nagrań. Oto jedno z nich – studyjne spotkanie z przyjaciółmi (w każdym niemal przypadku - legendami gatunku!), w celu swobodnego improwizowania, poczynione ubiegłego lata w Londynie. Lista obecności jest następująca: Marcio Mattos - kontrabas, wiolonczela, elektronika, Neil Metcalfe – flet, Trevor Taylor – perkusjonalia, elektronika, Steve Beresford – fortepian, zabawki, Francois Carrier – saksofon altowy, Jon Seagroatt – saksofon sopranowy, klarnet basowy, Philipp Wachsmann – skrzypce, elektronika, wreszcie sam gospodarz – gitara elektryczna.  Płytę zaczynają dwa duety, potem mamy trio, kwartet, kwintet, sekstet, … oktet i na finał – występ solowy Brightona, który jako jedyny uczestniczy w każdej z ośmiu improwizacji (łącznie 63 minuty, bez sześciu sekund).

Dwa pierwsze duety bardzo udanie wprowadzają nas w klimat nagrania. Najpierw perkusjonalia, potem skrzypce, wraz z ciepłą, grającą płynnymi frazami gitarą, plotą spokojne, jakże molekularne, filigranowe opowieści. Użycie elektroniki jest nienachalne, wprowadza ciekawy dysonans elektroakustyczny – słyszymy choćby dźwięk pijanego wibrafonu, czy skrzypiec, którą brzmią niezwykle gitarowo. Niewątpliwie urokliwa jest praca samego Brightona – jego instrument śpiewa, snuje małe pętle, ślizga się po gryfie, buduje klimat skupionej improwizacji, która nieśpiesznie dostarcza nam moc wyłącznie przyjemnych doznań. Wszystko toczy się jednak z nerwem godnym mistrzów free improv, zatem wielbicieli ECM-owskiej nudy z pogranicza ciszy definitywnie odsyłamy pod inny adres. Kropelkowa muskulatura bystrych interakcji, to bowiem konstytucja sesji Imaginings! W odcinku granym we trzech (dochodzi wiolonczela), przekonujemy się, iż ta improwizacja skrzy się, co prawda kobiecą niemal delikatnością, ale jej sprawcą są prawdziwie męskie dłonie. W każdym kolejnym utworze do składu dochodzi dodatkowy muzyk, a narracja staje się coraz gęstsza, krytycznie kolektywna, z pięknymi inkrustacjami gitary, która czyni swoją powinność, nadto doskonale czuwa nad dramaturgicznym przebiegiem całości. W wersji kwintetowej skutecznie szukamy odblasku współczesnej kameralistyki, gdy soczysta akustyka osiąga stan symbiozy z delikatną syntetyką elektroniki.

Uroda improwizacji przybiera na sile w układzie sekstetu i oktetu – narracja skrzy się pomysłami, doskonałymi interakcjami, a idiom mistrzowskiej improwizacji spod znaku Spontaneous Music Ensemble pojawia się jako trwały element tej sesji nagraniowej (na myśli mamy zwłaszcza płytę Karyobin, która zresztą w roku ubiegłym obchodziła 50 urodziny). W ten gęsty flow post-stevensowskiej improwizacji błyskotliwie wplata się nasz główny bohater. Jest zwinny jak kot, czuje się w tej rzece, jakby żył w niej od zawsze. Muzyka smakuje chwilami psychodelią, pełna jest małych, drobnych fraz, które lepią się we wspaniałą, kolektywną, jakże improwizowaną kameralistykę. Na sam finał płyty dostajemy garść solowych dźwięków Brigthona – flying slow motion gently guitar! Granych na delikatnym pogłosie, ze szczyptą delayu, drobinkami dubu i swoistego poślizgu na strunach. Kosmos filigranowego dźwięku! Brawo!




Comte/ Petit/ Fell  Limoges (Bruce's Fingers, CD 2019)

Pozostajemy w obrębie przemożnych wpływów UK, ale przenosimy się do francuskiego Limoges. Intrygujące trio doświadczonych improwizatorów: Richard Comte – gitara elektryczna, Jean-Luc Petit – klarnet kontrabasowy, saksofon sopranowy oraz Simon H. Fell – kontrabas. Koncert całkowicie swobodnie improwizowany, z rzeczonego Limoges, odbył jesienią 2017 roku i trwał niemal pełne 42 minuty.

Aura otwarcia – najniższy z klarnetów plami raz słabiej, raz mocniej, kontrabas drży, traktowany wieloma technikami, zarówno smykiem, jak i palcami (uderzany, gnieciony, rwany i szarpany), wreszcie mała gitara z dawką adekwatnego prądu, subtelna, głośniejsza od wyjątkowo niskiej bazy jedynie od czasu do czasu. Narracja na ogół zwarta, kolektywna, pozostająca w stanie permanentnej zmiany, chwilami niebanalnie kameralna (najczęściej), w innych momentach – drapieżna, niemal free jazzowa (nieco rzadziej). Masywność dołu, filigranowość góry – jeśli patrzeć na cały proces generowania dźwięków w aspekcie spektralnym. Sporo kolektywnych podróży down and up, także inside and outside. Każdy z muzyków stosuje tu różne metody, by przykuć naszą uwagę. Petit na ogół grzmi klarnetem kontrabasowym, gdy zaś sięga po sopran, szybuje wysoko i pokazuje adekwatne kompetencje w zakresie swobodnej improwizacji. Comte najczęściej pozostaje w roli komentatora, spiętrzenia jego mocy bywają rzadkie, ale za to wyjątkowo bystre. Gdy ucieka w modulowany, wielobarwny ambient, potrafi zwrócić na siebie uwagę przez dłuższy czas. Wreszcie Fell – tu możemy liczyć na każde rozwiązanie. Nie dość, że ze smykiem potrafi zrobić wszystko, to jeszcze świetnie zdaje się czuwać na konstrukcją całości, nie pozwala na dłużyzny, ani na chwile dramaturgicznego przestoju.

Jeśli mielibyśmy wskazać najbardziej udane momenty tego świetnego koncertu, to nie sposób nie wspomnieć krótkiego fragmentu improwizacji, który toczył się pod dyktando śpiewnego, frywolnego, ale i bardzo precyzyjnego saksofonu sopranowego (19-26 minuta). Tuż po nim - zdecydowanie najspokojniejszy odcinek koncertu – matowy dron & ambient na gryfie kontrabasu, meta cisza wokół dysz klarnetu i gitarowy pogłos z odległej galaktyki. Jakże piękna akustyka! Po 31 minucie muzycy robią krok w kierunku otwartego jazzu – wchodzą w full contact, krzyczą na siebie, są drapieżni i nieprzewidywalni. Po wytłumieniu zaś swoje opus magnum czyni Comte – jest zwiewny jak piórko, ale nie dopuszcza do głosu kolegów, dyktuje przebieg narracji niczym Pan na włościach! Na sam finał płyty powraca saksofon sopranowy, nadając całej opowieści niemal metafizycznej lekkości i biorąc koncert w gigantyczny cudzysłów. Gitara najpierw milczy, a potem samodzielnie kreśli napisy końcowe.




Marco Serrato/ Francesco Covarino  Bestemmia (Raw Tonk, CD-r 2019)

Czas na duet Andaluzyjczyków, wydany wszakże w … Zjednoczonym Królestwie! Marco Serrato – kontrabas oraz Francesco Covarino – instrumenty perkusyjne. Rejestracja z Sewilli, poczyniona ubiegłoroczną wiosną. Sześć swobodnych improwizacji, 39 minut i 38 sekund.

Muzycy proponują nam podróż dość jednorodną, stylistycznie osadzoną we free improv, lubiącą rockowe emocje, ale szukającą inspiracji raczej we współczesnej, bardzo wyzwolonej kameralistyce (kontrabasista), tudzież w idiomie free jazzu (perkusjonalista), from time to time bogaconą zwinnymi preparacjami, tudzież garścią niezobowiązującego noise. W ramach wstępnej reasumpcji, uznać by można ten duet jako solową ekspozycję kontrabasu z akompaniamentem zwinnie improwizujących perkusjonalii. Choć recenzent nie psioczy nadmiernie, poziom interakcji pomiędzy muzykami mógłby być w niektórych momentach bardziej intensywny. W zakresie zaś kreatywności, więcej możnaby było oczekiwać od perkusjonalisty.

Wskazując wszakże pozytywy, których nie brak na krążku – już w pierwszym utworze kontrabasista szuka swojego brzmienia, maltretuje struny i pudło rezonansowe, dość szybko uzyskując ciekawy efekt foniczny. Takie zjawisko towarzyszy nam w zasadzie w każdym odcinku. W pierwszym strunowiec brzmi niemal jak upalone cello. W drugiej części, gdy kontrabasista sięga nie tylko po smyczek, ale chyba także po perkusyjne pałeczki, dostajemy bardzo intrygujący duet perkusjonalistów, pełen dobrych wrażeń i niebanalnych emocji. Garść preparacji sprawia, iż mamy wrażenie słuchania muzyki barokowej, ale nafaszerowanej sterydami. Dynamiczny i zadziorny jest flow czwartej opowieści – smyczek uczepiony strun plecie bystrą mantrę. Repetycja, siarczyste brzmienie obu instrumentów, a po chwili zejście w blue ambient, gdy smyczek wręcz śpiewa. W piątej części strumień dźwięków serwowany przez kontrabas smakuje rockową ekspresją, a koncert zdaje się mieć miejsce tuż po barokowej introdukcji – prawdziwa mieszanka wybuchowa! Finałowa pieśń także nie stroni od fake sounds – jakbyśmy weszli do zakładu szlifiersko-tokarskiego, potem odwiedzili warsztat mechaniki pojazdowej i wystawę silników niskoobrotowych. A w ramach last minute – drobiny czerstwej sonorystyki na samym dnie gryfu kontrabasu.




Benedict Taylor  Solstice (Nachtstück Records, DL 2018)

Jeśli tylko macie ochotę na spędzenie pięciu kwadransów z samotną altówką, to trafiliście pod dobry adres! Będzie z nami Benedict Taylor, który sprawi, iż czas poświęcony na odsłuch Solstice, będzie momentem niezwykłym. Cztery epickie opowieści, nagrane w bliżej nieokreślonych okolicznościach studyjnych w Londynie, w roku 2017.

Klimat otwarcia jest następujący – plątanina suchych strun i brudne, szczere brzmienie dźwięków dobywanych w skocznym rytmie, ale i z garścią hałasu, innymi słowy kind of chamber in industrial taste! Bajeczna technika wykonania, takaż kreatywność w budowaniu żmudnego procesu swobodnej, acz w wielu aspektach, zapewne zaplanowanej improwizacji. Narracja skrzy się dużą ilością dźwięków - smyczek skowycze, tańczy, swawoli, krzyczy, ale i uwodzi pięknymi pasażami. Drobne akcenty pizzicato, molekuły ciszy pomiędzy dźwiękami, rwane frazy, filigranowe zgrzyty – wszechświat akustyki altówki.  Zmiana zdaje się gonić zmianę – w zakresie techniki gry, tempa narracji, stosowanych skal i poziomu głośności. Także trochę popisywania się, być może na potrzeby indywidualnego portfolio, ale wszystko -z mistrzowską klasą.  Druga opowieść wtłacza do tej niesfornej historii elementy melodyki, niemal góralskiego zaśpiewu. Taylor, być może do perfekcji, opanował umiejętność niechodzenia na skróty, gmatwania sytuacji dramaturgicznej i wydobywania ze skromnego strunowca pokładów wyjątkowych dźwięków. Bogactwo fonii, skromność formy – jego altówka płonie, skowycze, piszczy, rozdziera szaty, mlaska, prycha i … pięknie śpiewa dowolnie zadaną techniką. Parafrazując językiem Szekspira – prepare & sonore, casual distortion and multiflow of as beauty as dirty sounds!

Trzecia opowieść stawia na modulowany sound altówki. Ta wyje do księżyca i plecie zmysłowe serenady. Raz jest siarczysta, innym razem czysta jak łza, jeszcze innym ckliwa i pełna emocji, chwilami nawet folkowych. Nie pytajcie proszę o to, co dzieje się, gdy altówka Benedicta poszukuje ciszy! W czwartej części muzyk serwuje nam spektakl upalonego baroku – śpiewa rzewnie na czele orszaku potępionych dźwięków. Narracja toczy się płynnie, nostalgicznie, ale i zadziornie. Rodzaj chamber na dobrych sterydach! W 13 minucie roztańczony smyczek schodzi do poziomu ciszy - altówka oddycha, szepce, szura gołymi stopami po porowatej podłodze. Smyk zdaje się mieć zwinność rosyjskiej baletnicy. Ta niezwykła płyta kończy się paletą wyjątkowo czystych barw, znów ze śpiewem na ustach, brnących posuwistym, tanecznym krokiem.




John Dikeman/ Brandon Lopez/ Onno Govaert  Those Impossible Creatures (Sonorus Records, Kaseta 2018)

Dobrze nam znane holenderskie trio Cactus Track, dwa lata temu w trakcie trasy po USA, na moment zagubiło gdzieś swego gitarzystę/ basistę, dzięki czemu pozostali muzycy znaleźli czas na studyjne spotkanie z amerykańskim kontrabasistą. Jego efekt dostajemy dziś na kasecie Those Impossible Creatures. W nowojorskim studiu znaleźli się zatem: John Dikeman — saksofon tenorowy (pamiętamy, iż to holenderski rezydent z amerykańskim paszportem!), Brandon Lopez — kontrabas oraz Onno Govaert — perkusja. Trzy tłuste, free jazzowe kawałki mięsa, niespełna 32 minuty.

Pierwsza, zasadnicza część nagrania rozpoczyna się spokojną, bluesową, delikatnie szarpaną niepokojem wewnętrznym narracją – mocny tembr kontrabasu, saksofon niczym pijany we mgle, brnie szerokim łukiem, ale pewny jest swoich ruchów, wreszcie bystra, trafiająca w punkt perkusja. Swobodny, lekko rozchełstany free jazz, który nabiera rozpędu, staje się masywny, czerstwy, symbiotyczny. Dużo dobrego czyni tu Lopez, który wciąż mąci flow opowieści, na boku kreśli swoje pętle i daleko mu do typowego frazowania dla takich, a nie innych okoliczności gatunkowych. From time to time daje wyraziste, choć krótkie popisy solowe. Dikeman, znamy się świetnie, lubi drobne kipiele, nie zwykł zdejmować nogi z gazu, gdy nie jest to bezwzględnie konieczne. Govaert, mistrz precyzji, zwinnie podąża za każdym z partnerów. Partie rozbujanego bluesa komentuje finałowa galopada.

W drugiej opowieści Lopez sięga po smyczek, a gra nabiera gęstości i dramaturgicznego suspensu. Z radością w grze muzyków dostrzegamy akcenty call & responce. Saksofon kipi i pogwizduje, kontrabas śpiewa, perkusja krąży wokół własnej osi, nieustannie gotowa do eskalacji.  Ostatni epizod przywraca warunki mocnego free jazzu. Walking kontrabasu nosi nawet znamiona swingu. Zwinna opowieść, ciało w ciało, choć odrobinę przewidywalna. Na finał muzycy powracają do bluesa, z którym zdaje się, że dziś jest im najwygodniej.




Udo Schindler/ Jaap Blonk  ‎Hillside Talks (Relative Pitch Records, CD 2019)

Rozpoczynamy blok recenzji płyt z udziałem głosu ludzkiego! Na początek stały bywalec naszych zbiorówek, niemiecki multiinstrumentalista dęty i blaszany, Udo Schindler w towarzystwie Holendra Jaapa Blonka, który obok szeroko rozumianego głosu własnego, używać będzie także komputera. Na płycie odnajdujemy dziesięć kompozycji, które przy bliższym poznaniu okazują się dość swobodnymi improwizacjami. Odsłuch koncertowej rejestracji z roku 2017 (dwa wydarzenia) zajmie nam 53 minuty i tyleż sekund.

Udo, choć najczęściej sięga po instrumenty dęte drewniane (głównie klarnety), zaczyna swój występ na puzonie. Głos Blonka od początku zdaje się być zawadiacki, prowokacyjny, pełen czarnego humoru, a także młodzieńczej frywolności (niezależnie od metryki urodzenia). Przypomina Phila Mintona i to winno nam starczyć za całą rekomendację. Często i bardzo stylowo korzysta z komputera, który zarówno generuje separatywne fonie, jak i w niektórych momentach sprawia wrażenie, jakby angażował się w live proccesing dźwięków generowanych przez partnera, jak i własny głos. Wachlarz jego artystycznych środków wyrazu jest przeogromny i niech to też wystarczy nam za powód, by nad płytą Hillside Talks pochylić się z należytą starannością. Z obu stron napotykamy na fragmenty intrygująco preparowanych dźwięków, jak i sonorystycznego podejścia do specyfiki procesu swobodnej improwizacji.

W drugim odcinku komputer dostarcza nam, dużymi garściami, ciekawe dźwięki analogowej elektroniki. Łączy się ona ze strumieniem ustnych fonii, które opisywać można w nieskończoność – śpiew, który przechodzi w pisk, charkot, które zaczyna skomleć. Warto pochylić ucho nad mocą perkusyjnych ekspozycji, jaką serwują nam obaj na początku trzeciej części – tylko suche dysze i wilgotne usta, także plastyczne policzki i szkliwo zębów. Czwarty odcinek, to porcja wielokolorowego ambientu, a piąty - garść upoconych parsknięć z wielu źródeł. Szczególnie ciekawy zdaje się być odcinek numer siedem – Udo burczy po niedźwiedziemu zarówno niskim klarnetem, jak i własnym gardłem. Jaap podchodzi do niego na palcach i szeleści elektroniką. Narracja gęstnieje, nabiera epickiej mocy, polotu i zdrowej brawury! Królestwem preparacji i sonorystycznych igraszek jest zaś odcinek dziewiąty. Udo gada przez ustnik blaszaka, Jaap nuci przy goleniu i wsadza głowę w ekran komputera. Wreszcie sam finał płyty, który wydaje się jej najciekawszym epizodem – mamy wrażenie, że słyszymy dźwięki harfy, obok pulsuje niski dęciak, dziwna cisza i tajemnicze mrowienia w stopach. Na to wszystko wchodzi Jaap i głosem pijanego kloszarda, wspieranym akordami piano (?) i garścią plądrofonicznych grepsów, doprowadza nas do ostatniego dźwięku.




Michał Górczyński/ Sean Palmer/ Tomasz Wiracki  William's Things (Multikulti Project, CD 2018)

Wiersze Wiliama Blake’a, recytowane i śpiewane, oprawione muzycznie klarnetem kontrabasowym i minimalistycznym fortepianem. Sporo melodii i harmonii, garść improwizacji, bezapelacyjnie dobry smak kompozytora, wreszcie niezliczone pokłady pięknych dźwięków! Michał Górczyński - klarnet kontrabasowy, looper mobilny, kompozytor, Sean Palmer – śpiew, Tomasz Wiracki – fortepian oraz Nela Górczyńska - głos w looperze. Dziesięć wierszy, prawie 52 minuty dźwięków. Nagranie studyjne z roku 2018.

Szum semickiego klarnetu, echo cichej pustyni, potem drugi, a nawet trzeci klarnet wpuszczone w wir loopera. Skromne piano, ciepły głos. Niczym muzyka do ważnego egzystencjalnie filmu drogi, pełnego troski o losy świata i znikających tajemniczo postaci. Taniec, rytm i śpiew, to elementy konstytuujące kolejną opowieść. Klarnet płynie gęstym strumieniem, pełnym niespodzianek, bez prostych skojarzeń stylistycznych. W roli akompaniatora i komentatora udanie realizuje się pianista, który raczej szczędzi dźwięków niż ich nadużywa, co sprzyja jakości całej narracji. Głos ludzki, jak przystało na profesjonalnego aktora, jest w stanie zaproponować każde rozwiązanie stylistyczne i estetyczne – grzmi basowym tembrem, śpiewa chłopięcym głosem, głosi prawdy świata niczym kobieta zatroskana o jego losy.

Czwarta opowieść zbudowana jest na loopie, który się … zaciął. Minimalistyczne piano, spokojny, tajemniczy głos – poranny spacer w lekkiej mgle. Piąta brzmi niczym marsz pogrzebowy – niskie dźwięki klarnetu i głosu, wysokie pasaże piano, akcenty perkusjonalne. Groźny klarnet tańczy, tygrys śpiewa. Wnikliwy słuchacz zachwyci się tu także samymi słowami, ekspresją poszczególnych zwrotów i sekwencji literackich. Sporo emocji dostarcza pieśń siódma – zadziorny klarnet, a z ust aktora płynie coś na kształt beat-boxingu. Komentarz dęciaka wynosi ów epizod do miana najpiękniejszego na całej płycie. W finałowych częściach nagrania natrafiamy na moc repetycji, skupienia, zwinne mantry klarnetu, także barwę głosu, która recenzentowi kojarzy się z łagodnym odpowiednikiem Nicka Cave’a. Jeśli starczy wam wyobraźni i dobrej znajomości języka Szekspira, ta podróż może być wyjątkowa.




Kuba Cichocki  Live at Spectrum (Multikulti Project, CD 2018)

Na finał bloku wokalno-recytatorskiego, odrobina free-jazzowego performansu, metafizycznego ujęcia teatru i … droczenia się z publicznością! Polski pianista, nowojorski rezydent, Kuba Cichocki w towarzystwie Patricka Breinera (saksofon tenorowy), Seana Aliego (bas), Flina van Hemmena (perkusja) oraz … publiczności, która trzyma w rękach tajemnicze zabawki i wydaje dźwięki (tu: głośno rozmawia). Dodajmy, iż każdy z muzyków wyposażony został w zabawki dźwiękowe i recytować będzie mniej lub bardziej absurdalne teksty, na ogół zupełnie wyrwane z kontekstu sytuacyjnego. Całość spektaklu składa się z czternastu części, trwa mniej więcej trzy kwadranse, a wydarzyła się w nowojorskim klubie Spectrum w 2014 roku. Od razu zaznaczmy – ta płyta to challange dla słuchacza. Nie jest zwykłym free jazzowym koncertem, ba, w ogóle nie należy jej w tych kategoriach traktować. Zajrzyjmy do środka, by nie pozostać gołosłownym.

Jazz w wielkim mieście! Kwartet gra swingowy temat, jeden z muzyków donośnym głosem recytuje tekst, który sprawia wrażenie zapowiedzi programu publicystycznego na temat coming outu. Zaraz potem głos zabiera publiczność, która głośno debatuje o niczym. Kwartet próbuje przebić się z muzyką. Narracja nabiera mocy improwizacji i konsekwentnie zabija dźwięk baru. Kolejnym zadaniem kwartetu jest zdominowanie foniczne spikera, który zdaje się głosić prawdy objawione. Kolejny passus – już bez obcych akcentów - pokazuje kwartet w pełnej free jazzowej krasie, z mocą ekspresji i siłą kolektywnych improwizacji.

Kolejne odcinki tej epopei, to obok krótkich, filigranowych ekspozycji pianisty, dłuższe, trzy-, czterominutowe, improwizowane przygody w konwencji, jaką poznaliśmy już wcześniej. Szósta część przynosi - nie po raz ostatni - skojarzenie z kolażową muzyką Johna Zorna: krótkie, rwane frazy, dosadne kontrapunkty i dużo humoru. W ósmym - znów recytacja i dużo dobrych dźwięków zatopionych w teatralnych skeczach. Prowokacja i zabawa, trochę żartu z roli publiczności na koncercie. W jedenastej części - tekst po polsku o.. ośle! A na finał Bossa, ale nie nowa… Do gry wchodzi mnóstwo zabawek, zapewne także ze strony publiczności – rodzaj podsumowania tego zaskakującego performansu, podróży tyleż drażniącej i irytującej, co fascynującej i nasączonej ogromną ilości ciekawych free jazzowych fraz.




Julien Favreuille/ Christophe Motury/ Stefan Orins  Till Mina Vanner (Circum Disk, CD 2019)

Na finał naszej dzisiejszej zbiorówki, obiecana muzyka dla … grzecznych dzieci. Recenzentowi trudno powstrzymać się od pewnej dozy ironii, albowiem poprzednie tegoroczne premiery Circum-Disk za każdym razem zasługiwały na moc zachwytów i komplementów, ta zaś, zupełnie najnowsza, jest po prostu nudna. Ale niech nam muzycy wybaczą tę chwilę szczerości - Julien Favreuille na saksofonie tenorowym, Christophe Motury na fluegelhornie i sprawca całego zamieszania, kompozytor i pianista Stefan Orins (doceniamy wszakże fakt, iż swoje personalia umieścił na okładce na ostatnim miejscu).  Siedem utworów (nagranych … live at home), 41 minut z sekundami.

Niemal każda z części płyty, to słodkie melodie podawane unisono przez trójkę muzyków. Po stosownej introdukcji, muzycy kolektywnie tworzą wariacje na temat zadanej melodii. Czasami czynią to dość zgrabnie, jednak ich działania artystyczne na ogół nie noszą znamion improwizacji. Jeśli już któryś z muzyków zostaje wypuszczony na swobodne pole, jego ekspozycja rzadko ekscytuje, a poziom ekspresji przyjmuje na ogół wartości średnie. Dominuje spokojna, melodyjna narracja, pełna powtórzeń i grepsów jazzowych.

Na plus tym incydentom fonicznym trzeba zapisać, iż część z tematów Orinsa naprawdę urzeka swą melodyką i pewną ulotną metaforycznością. Szkoda, że tak zgrabne tematy nie zostają potem ubrane w szaty porządnej improwizacji. Muzykę, którą poza kilkoma, jakże krótkimi momentami semi spiętrzeń, zaliczyć możemy do rzewnego odłamu chill-outu. Żmudne oczekiwanie recenzenta na choćby ziarenko zaskoczenia wieńczy zaś ostatni dźwięk na płycie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz