Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 16 maja 2019

Larry Ochs! A Small Six for Big 70th!


Amerykański saksofonista Larry Ochs na początku maja – jakby odrobinę niepostrzeżenie - ukończył 70 lat! Muzyk, którego większość kojarzy głównie z Rova Saxophone Quartet (nad czym niejednokrotnie na tych łamach utyskiwaliśmy), ma w dorobku całe mnóstwo doskonałych płyt nagranych poza bazową formacją i … ciągle ich przybywa!

Wnikliwa analiza Pana Redaktora wykazała, iż ostatnie kilkanaście miesięcy jest pod tym względem naprawdę wyjątkowe. Muzyk dostarcza nam więcej niż jedną płytę na kwartał, czego nie miał w zwyczaju czynić w latach poprzednich. Z tym większą zatem radością, przystępujemy do omówienia sześciu nowych płyt z udziałem Larry Ochsa jako autora lub współautora.




The Fictive Five  Anything Is Possible (Clean Feed, CD 2019)

Naszą opowieść zaczynamy – nie może być inaczej - definitywnie prawdziwą petardą! O formacji The Fictive Five usłyszeliśmy bodaj cztery lata temu, gdy doszczętnie zryła nam berety swoim fonograficznym debiutem pod takim właśnie tytułem. Dziś ów wyjątkowy kwintet powraca nagraniem równie wysmakowanym, przy okazji świetnie wpisującym się w naszą nieustającą, redakcyjną dysputę o sposobach predefinicji procesu improwizacji. Płyta zawiera kompozycje, pod którymi podpisuje się Ochs lub cały kwintet. Rozumieć je najprawdopodobniej należy, jako zaplanowane struktury poszczególnych utworów, które wypełnione zostają po brzegi soczystymi, swobodnymi improwizacjami. Dodajmy, iż muzycy w trakcie koncertów mają przed sobą pulpity z pięcioliniami, jednakże słuchając efektów ich pracy, mamy wrażenie, iż jedynie po to, by realizacja zdefiniowanej struktury nie była w jakikolwiek sposób zagrożona. A zatem, studyjne okoliczności przyrody, New Jersey, koniec maja 2018 roku: Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Nate Wooley – trąbka, Ken Filiano i Pascal Niggenkemper - kontrabas i efekty oraz Harris Eisenstadt – perkusja. Pięć utworów z tytułami (niektóre także z dedykacjami), 61 minut i 3 sekundy.

Na prawej flance saksofon i kontrabas, po środku perkusja, trąbka i drugi kontrabas na lewej flance. Ochs wyrusza w podróż wspierany przez Filiano, który zwinnym pizzicato wzmacnia jego przekaz. Wooley podłącza się po chwili, mają przy sobie Niggenkempera, który używa smyczka. Od startu nie przysypia także Eisenstadt. Gęsta, bogata w dźwięki narracja płynie szerokim strumieniem, mając u swych podstaw dwa kontrabasy, delikatne i z wyczuciem wspierane elektroniką - bijące serca kolektywnej improwizacji. Moc niuansów brzmieniowych i teksturalnych, skrupulatność i precyzja, ponadnormatywna umiejętność słuchania i reagowania (wspierana zapisami z pięciolinii). Pierwsze wytłumienie przychodzi dość szybko – tenor i trąbka dyskutują, na obu gryfach toczą się bystre preparacje, talerze wieszczą dobrą nowinę. Od ekspresji skupienia po ciszę dramaturgicznej powolności. Kolektywizm emocji w parze z gracją pojedynczych fraz. Zadana struktura stwarza luźne ramy, zaś wewnątrz kwintetu, w ramach estetyki call & responce, dopuszczalne jest każde zachowanie. Na zakończenie blisko 12 minutowej ekspozycji – prawdziwe królestwo niskich dźwięków, komentowane przez saksofon i trąbkę pasmem szytym unisono. Drugą opowieść otwiera zmysłowa introdukcja sopranino i perkusji. Prawy kontrabas ze smykiem włącza się w połowie trzeciej minuty, zaraz po nich jego lewy odpowiednik dorzuca garść syntetycznych fonii. Zmiana na tenorowy i wejście trąbki następuje dopiero po wybiciu piątej minuty. W takich elektroakustycznych okolicznościach rozbudowanej sekcji rytmicznej, trębacz kreśli zatrważająco piękną ekspozycję. W 9 minucie powraca saksofon i szybko dociera na szczyt, pnąc się po zmysłowym smyku lewego kontrabasu. W 12 minucie solo perkusji, tuż potem znów Wooley tańczy z kontrabasami, traktowanymi różnymi technikami. Krok następny, to kompulsywne duo trąbki i perkusji, skomentowane ekspresyjnie przez saksofon i preparowane kontrabasy. Narracja onirycznie staje w miejscu, ginąc w deszczu rzęsistych eksplozji zachwytu recenzenta.

Trzecią, nieco krótszą opowieść intonuje ciepły tenor. Trąbka wchodzi tuż po nim, gra imitacyjnie, może nawet coś na kształt tematu, zapisanego na pięciolinii. Melodia, która pachnie żywą kompozycją, posmak ballady, którą łamie w pół aktywny drumming i bystra riposta saksofonu, a także podśpiewująca trąbka. Czas na czwarty epizod, podobnie jak drugi, rozbudowany do 20 minut. Honory gospodarzy czynią tu oba kontrabasy i garść kabli, które je otaczają. Saksofon i trąbka wchodzą do gry w połowie trzeciej minuty (perkusja odrobinę wcześniej). Dynamiczny marsz po złote runo! Na froncie taneczny dialog dęciaków. Każdy reaguje tu na każdego. Gęsty, kolektywny bukiet pięknych kwiatów. Pięć strumieni magii zlewa się wprost do oceanu błyskotliwości. Garść niemal free jazzowych emocji. W 10 minucie kontrolowany stopping, który inicjuje zestaw kolejnych dramaturgicznych sekwencji - solo perkusji, duet saksofonu i trąbki, duet kontrabasów, znów solo perkusji, samotna trąbka, pizzicato vs. arco, trąbka i saksofon unisono, i tak dalej, i temu podobne! Jakże uroczo wykonywana predefinicja! Partytura mistrzów! Narracja łapie niemal free bopowy dryl, a Wooley zdaje się zgarniać całą pulę - moc wyrafinowanego jazzu, który płonie emocjami po zmysłowy kres. Uff… czas na finałowe, kilka ledwie minut – saksofon, elektroakustyka kontrabasów, talerze, szczypta repetycji, cool trumpet, spokojne, choć nerwowe zakończenie. Całusy trąbki i talerzy, mlaskanie kontrabasów, szorstki saksofon i perkusja. Prawa flanka rządzi, lewa kontrapunktuje, wszyscy zaś wyjątkowo intensywnie poszukują ostatniego dźwięku.




Jones Jones (Larry Ochs, Mark Dresser, Vladimir Tarasov)  A Jones In Time Saves Nine (NoBusiness Records, LP/DL 2018)

Debiutancka płyta tria Jones Jones ukazała się trzy lata temu, a zawierała moskiewski koncert z roku 2011. Dziś, gdy sięgamy po ich najnowsze wydawnictwo (koncerty z roku 2016), dopada nas nieodparte wrażenie, iż te poprzednie nie specjalnie doceniliśmy. A zatem w ramach zadośćuczynienia – przed nami płyta A Jones In Time Saves Nine, kolejna doskonała pozycja, która przez nieuwagę/ brak czasu/ głupotę redakcji nie trafiła na listę najlepszych płyt roku ubiegłego. Personel jest w tym wypadku oczywisty: Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Mark Dresser – kontrabas i Vladimir Tarasov – perkusja. Płyta w wersji winylowej zawiera cztery utwory, w wersji downloadingowej – aż siedem i tę drugą właśnie omówimy (łącznie 55 minut z sekundami).

W początkowej fazie narrację kreuje smyczek, na poły barokowy, z delikatnie upalonym brzmieniem. Wspiera go saksofon tenorowy, wystudzony, ale z oczywistymi tendencjami do eskalowania napięcia oraz mały drumming, który pilnuje złych myśli. Muzycy z gracją baletnicy nabierają rozpędu, rytmu, free jazzowej brawury. W każdym geście, każdym dźwięku czuć klasę mistrzowską. Smyczek trzyma dół, reszta zwinnie harmonizuje flow, a wszystko odbywa się w warunkach akustyki idealnej. W strumieniu swobodnej improwizacji szczególnie pięknie odnajduje się Ochs - oszczędny, precyzyjny, zawsze trafia w dramaturgiczny punkt. Drugi epizod rodzi się w tubie kipiącego sopranino. Wspierany okrężnym drummingiem Tarasova, nasz dzisiejszy bohater daje prawdziwy popis! Kontrabas wchodzi po parudziesięciu sekundach i zwinnym, ale o tempo wolniejszym walkingiem wprowadza intrygujący dysonans estetyczny. Po pewnym czasie wychodzi przed szereg i gra zmysłowe solo. Narracja toczy się bardzo płynnie, zdobiona świetnymi interakcjami, mimo dynamiki – z pewną nieśpiesznością i refleksyjnością. Na finał powraca klasycyzujący smyczek i spina ów wulkan jedynie dobrych emocji.

Trzecia część dyszy w spokoju – improv chamber przyczajone na smyczku. Aktywne perkusjonalia, precyzja wykonania, być może odrobina predefinicji w żmudnym procesie improwizacji (komponowanej improwizacji?). Po grze wstępnej Dresser proponuje rozwiązanie rytmiczne i znów pióro recenzenta gotuje się z emocji (kontrabasista zdaje się osiągać tego dnia wyjątkowy poziom kreatywności!). Muzycy są równie wyraziści, gdy schodzą w okolice ciszy – sonorystyka, preparacje, tylko dobre pomysły. Piękny post-chamber! Czwartą pieśń niesie na skrzydłach znów smyczek, który zdaje się wspinać na wysoką górę. Soki z tuby, dzwonki z perkusjonalii, drony ze strun, ciepłe, ale zadziorne riposty saksofonu. Przy okazji, kolejna eksplozja Tarasova, który w tej chwili zdaje się ciągnąć całą opowieść, jest wszędzie, zdobi wyczyny kolegów każdą sekundą swojej obecności. Na wydechu, bystra kipiel, what a game!

Skończył nam się winyl, bez zbędnej zwłoki przechodzimy zatem do bonusa elektronicznego. Czułe intro piątego epizodu – znów świetna komunikacja i niezobowiązujące rozmowy o szczęściu. Z czasem nabierają dynamiki, a tenor kreśli pętle wyjątkowej urody. Szósta część – szczoteczki czynią nastrój, a wysoko zawieszony kontrabas zmysłowe solo. Komentarz rozbrykanego, nieco krnąbrnego sopranino, jak strzał w sam środek tarczy! Pizzicato kontrabasu, niczym konik polny na polu minowym! Wreszcie finałowa część – otwiera ją drummerskie, filigranowe, jakże błyskotliwe solo. Bas wchodzi rytmem, saksofon sieje niepokój ciepłym chłodem. No i krok w mięsistą eskalację. Świetny wybór! Siarczysty, dynamiczny finał bucha młodzieńczą fantazją!




Spectral (Dave Rempis, Darren Johnston, Larry Ochs)  ‎EmptyCastles (Aerophonic Records , CD 2018)

Trio Spectral, to kolejna nazwa własna, nieobca Czytelnikom Trybuny. Trzy dęte instrumenty w żmudnym procesie instant composing, innymi słowy – komponowaniu natychmiastowym, czyli zwartej improwizacji czynionej z należytą rozwagą i kameralną szczegółowością (definicja własna autora). O ile dwie pierwsze płyty Spectral powstały w typowych okolicznościach studyjnych, o tyle trzecia, którą za moment poznamy, nagrana została w wielkim, betonowym … bunkrze. Czy miejsce powstania nagrania zdeterminowało efekt finalny, przekonamy się za kilka chwil. W połowie czerwca 2017 roku w owym tajemniczym miejscu spotkali się: Dave Rempis - saksofon altowy i barytonowy, Darren Johnston – trąbka i Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino. Dziewięć improwizowanych kompozycji, około 50 minut muzyki.

Dwa saksofony (Ochs w kanale prawym) i trąbka w onirycznych okolicznościach post-atomowego bunkra – echo, naturalny pogłos, cisza, która ma barwę i smak. Drony, piski i skomlenia trzech dętych, w początkowej fazie małe, rwane narracje. Kameralna zaduma, szczypta sonorystyki, skupienie, siła pieczołowitości, blask pasaży i uroda pojedynczych dźwięków. Skromne wymiany poglądów w szerokim strumieniu separatywnych opowieści każdego z muzyków. Drugi epizod przynosi więcej interakcji, bystrzejszego słuchania, odrobinę bardziej dynamicznej narracji. Muzycy stylowo nabierają mocy, by równie udanie ugasić płomień. W trzecim – saksofon na lewej stronie pnie się ku górze, dyskutując z echem. Po 90 sekundach odzywa się sopranino i brnie w imitację. Trąbka milczy. Niuanse molekularnych fraz. Na finał trąbka komentuje ptasi dialog saksofonów. Po czym, bez zbędnej zwłoki, kreuje czwartą część. Dysze saksofonów czynią perkusyjne akcenty, całość wspina się na szczyt, staje na palcach, by wznieść kilka okrzyków. Muzycy zdają się przedkładać dialog z echem, nad ekspresję i większą intensywność przekazu. Piąty – baryton i wyjątkowo szorstka trąbka, także jęczący tenor. Bystre koincydencje - przyczajona improwizacja kąsa z zaskoczenia. Szelest dysz i szum wentyli.

W kolejnej opowieści – saksofony tańczą na łące, trąbka kusi powabem swej fonii. Mały konkurs piękności – od czystego dźwięku do preparacji i z powrotem. W siódmej - kameralne wyczekiwanie na wzrost poziomu emocji. Bardzo abstrakcyjny fragment. Ósma opowieść kontynuuje wątek zadumy nad kolektywnym procesem improwizacji. Podczas gdy tenor zdaje się nabierać mocy i kąsać urokliwą ekspozycją, alt komentuje i stawia na zaniechanie. Trąbka sączy małe fonie i zaprasza do zabawy w call & responce. Jakby narracja na powrót nabierała mocy. Wreszcie finałowa część – parada słoni, kolektywne pokrzykiwania, blask rytualnej miłości. Całusy i końskie zaloty – eksplozja akustycznej urody chwili. Na ostatniej prostej garść ekspresji dla tych, który oczekiwali większych emocji.




Larry Ochs/ Mars Williams/ Julien Desprez/ Mathieu Sourisseau/ Samuel Silvant  ‎Stroboscope (The Bridge Sessions, CD 2018)

Kolejny odcinek sesji mostowych, amerykańsko-francuskich! Larry Ochs (tenor i sopranino), Mars Williams (alt i zabawki) i Samuel Silvant (perkusja), wszyscy z nadania Wuja Sama, Julien Desprez (gitara elektryczna) i Mathieu Sourisseau (gitara basowa) jako przedstawiciele kultury wysokiej znad Sekwany. Kwiecień 2014 roku, studio nagraniowe - jak zazwyczaj w tej serii, spotkanie organizowane ad hoc, stawiające na kolektywną i dość swobodną improwizację. Dwa sety, łącznie 40 i pół minuty.

Set pierwszy (krótszy) zaczyna ostra, rockowa gitara z metalicznymi strunami, która płynie nieco kwaśnym strumieniem. Gitara basowa zdaje się oddychać jej powietrzem. Towarzyszą im salwy obu saksofonów, umieszczonych na przeciwległych flankach.  Środkiem truchta dość aktywny drummer. Muzycy dość szybko podejmują decyzję o pójściu w ogień całą szerokością palety dźwięków, jaką dysponują. Pikantna, kompulsywna narracja, zdobiona elektro-preparacjami z basu.  Psycho-rockowa masywna sekcja i tańczące free jazzowe dęciaki. Tracą moc około 6 minuty – wpadają w delikatny trans, łagodnieją, a całość ekspozycji nabiera jakości w postępie geometrycznym. Samozwańczym królem stada wydaje się Desprez, który napędza maszynę, stawia wymagania brzmieniowe, potrafi też trzeźwo i na bieżąco komentować wyczyny partnerów. Emocje zatem wciąż buzują! Rytm nabiera mocy, prądu przybywa, saksofony już prawie stoją w ogniu. Fire music as well! Set kończy się w ciszy strun suchej gitary.

Set drugi (blisko pół godzinny) rodzi się w rozgrzanych tubach saksofonów. W tle industrialna kipiel basu i gitary, tworząca twardą, ambientową powłokę.  Zgrzyty i przepięcia mocy. A trip to noise, to wiemy od pierwszej sekundy tej opowieści. Kolektywna eskalacja, w sumie bez zaskoczenia. Jednak już po 3 minutach muzycy zwinnie gaszą płomień. Bas ponownie szuka chmury post-electro-blue-ambientu. W ramach wsparcia, saksofonowe, niebanalne pląsy, które zwinnie się zagęszczają. W 12 minucie kolejny moment intrygującego, mrocznego spowolnienia. Sekcja pracuje niczym piec hutniczy, dęte flanki plamią teren from time to time. Po chwili, to właśnie te ostatnie zostają same na scenie i nie czują zbytniej tremy. Nawet podśpiewują pod nosem. Ciężki dron basu i gitary zakłóca jednak klimat sielanki – gitara wchodzi w dialog z saksofonem, bas intonuje funkową ekspozycję. Po 20 minucie narracja staje się soczysta, kompulsywna, a kończy ją ponownie dialog saksofonów.  Obok bas szuka drobin hałasu, a cały kwintet bez ponaglania przystępuje do procesu finałowego odliczania. Repetycja strun pod wysokim napięciem, small drumming, pocałunki suchych dysz. Ostatni dźwięk należy do sopranino.




Larry Ochs/ Nels Cline/ Gerald Cleaver  ‎What Is To Be Done (Clean Feed, CD 2019)

Pozostajemy w ogniu gorącej, na poły rockowej gitary, zasilanej prądem dużej mocy. Jedna z dwóch najnowszych płyt w dzisiejszym zestawie. Znów sami znajomi, choć nie wszyscy kojarzeni bywali jak dotąd, z równie ekspresyjnymi zachowaniami: Larry Ochs - tradycyjnie tenor i sopranino, Nels Cline – gitara elektryczna i efekty oraz Gerald Cleaver – perkusja. Trzy improwizacje, 49 minut, nagrane w grudniu 2016 roku.

Jazz-rockowe intro, dobry, dynamiczny drive i saksofon tenorowy, który śle mistrzowskie pozdrowienia na poste-restante. Gitara pływa w melodii i rytmie, kreśli pasma fonii, pełne ekspresji. Mocny flow, być może odrobinę zbyt mało subtelny, jak na oczekiwania recenzenta. Proste schematy dramaturgiczne, perkusja z poziomem kreatywności na zaciągniętym ręcznym, kipiąca metalem gitara i saksofonista, który raz za razem próbuje przebić się ze zdaniem odrębnym, ale nie wszystkie jego prośby okazują się skuteczne. Trochę hałasu, spora dawka improwizacji (ta ostatnia, wedle słów samych muzyków, stanowi element konstytuujący całość ekspozycji). Duża zmienność akcji, ale nie wszystkie parametry narracji cieszą ucho, tudzież łechtają intelekt. Na chwilę konstruktywnego oddechu cierpliwy słuchacz liczyć może dopiero pod sam koniec ponad 20 minutowej opowieści, gdy gitarzysta przypomina nam, że free jazzowa improwizacja, to pole, na którym czuje się świetnie i to właśnie z tej strony znamy go najlepiej. A w ramach wisienki na torcie – garść psychodelii wprost z gryfu jego gitary.

Druga część, zdecydowanie najkrótsza, startuje jazzową gitarą, która kreśli ramy i zakres oczekiwań wobec partnerów. Wszakże moc gitarowych przetworników znów czyni tu swoje i demoluje bardziej kreatywne pomysły pozostałej dwójki. Cała narracja jest jednak wyjątkowo spokojna, a gitara na finał brzmi niczym wystudzone organy Hammonda. W taki oto sposób, delikatnie wytłumiony, rockowy temperament Cline’a wprowadza nas w część ostatnią, znów ponad 20 minutową. Rockowy drive perkusji, psychodeliczna mantra gitary i tylko dobre plamy z tuby saksofonu. Bez wątpienia, najlepszy jak dotąd, moment nagrania. W 11 minucie intrygujące pasaże saksofonu dzieją się już na tle niemal doom metalowego przymierza gitary i perkusji. W porównaniu wszakże do początku płyty, muzycy zdają się lepiej kooperować, a dominacja Cline’a nie ma już miejsca. Po stylowym wytłumieniu, wzięciu oddechu, na finał płyty znów dostajemy się w gorącą, rockową kipiel. Sopranino Ochsa znów musi walczyć o swoje, ale dzielnie znosi ów proces i doprowadza tę bardzo nierówną płytę do szczęśliwego zakończenia.




Larry Ochs/ Gerald Cleaver   Songs Of The Wild Cave (Rogueart, CD 2018)

W trakcie dzisiejszej opowieści byliśmy już w bunkrze, na sam zaś finał trafiamy do … jaskini (zatem tytuł płyty nie jest metaforyczny!). Południowo-zachodnia Francja, pierwszy dzień października 2016 roku. Po żmudnych przygotowaniach (ciekawskich szczegółów, odsyłam do rozbudowanego liner notes), do jednej z jaskiń trafiają dwaj podróżnicy, przygotowani na każde wyzwanie – Larry Ochs (saksofon tenorowy i sopranino) oraz Gerald Cleaver (perkusja, instrumenty perkusyjne). Pogrążeni w absolutnej ciemności, napotkawszy ciszę globalną, zagrają siedem swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam dokładnie 61 minut bez dziewięciu sekund.

Podmuchy tenoru, małe skorupy dźwięków i perkusjonalia, którą brzmią jak strumień lejącej się wody. Spokojna, meta ekologiczna podróż dźwiękowa. Pierwsze kroki w ciszy i ciemności zdają się być rozważne i odpowiedzialne. Rodzaj skupienia, pełnego wszakże zdrowych emocji, w okolicznościach post-akustycznych. Drugi epizod zdecydowanie podnosi nam poziom adrenaliny – full drumming amplifikowany głębią jaskini robi wrażenie piorunujące!  Obok tenorowe zadziory, łapiące kontakt z pogłosem, tłumionym masywnością skał. Trzecia część schodzi głębiej (Deeper) – skupione percussion z oddali i saksofon, który zdaje się opowiadać historię stworzenia świata. Ekspresja rośnie – rytualny drumming i śpiewny saksofon. Taniec opętanych szczęśliwców!  Muzyka nabiera kardynalnej mocy, redefiniuje pojęcie akustyki free jazzu. Tytuł kolejnej części budzi grozę (Down) – flow znów jest dość dynamiczny, tworzony mocnym biciem w werble i tomy, także agresywnym tembrem sopranino. Muzycy grają swoje, nie czekając na reakcję echa – intensywnie wykuwają nowy idiom free music. Never stop!

Piąta historia tłumi dynamiczny klimat – nastrojowe percussion i głucha tuba saksofonu. Powraca smak pieśni otwarcia – sonore i magia szeleszczących przedmiotów. Spowolnienie w poszukiwaniu utraconego. Sopranino brzmi niczym flet prosty. Szósty epizod pogłębia tematykę poprzedniej części. Dzwonki, małe gongi, szum w tubie, wszystko czynione z mocą rytualnego wyniesienia. Pomruki tenoru, folkowy sznyt perkusjonalii. Zatopieni w Glinie, jakże zmysłowe zagęszczenie, klekot saksofonu, czupurność talerzy, oddechy i przedechy, myśli zdrożne i przebiegłe. Symfoniczny meta free folk! Czas na closing game – niemal kwadrans powrotu do free jazzowej estetyki. Full drumming, śpiewny, zawadiacki tenor, korpulentna narracja, ale bez eskalowania emocji. Żywe mięso bez kropli transcendencji, która powoli stawała się naszym udziałem w trakcie poprzedniej improwizacji. Finał płyty niezwykłej zdaje się być odrobinę zwyczajny i przegadany. Być może Pieśni Dzikiej Jaskini lepiej byłoby zakończyć po epizodzie numer sześć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz