Belgijski gitarzysta Dirk Serries jest na tych łamach
odmieniany przez wszystkie przypadki od dawien dawna. Za niedługi już czas
zawita do Polski, będzie gościem specjalnym trzeciej edycji Spontaneous Music
Festival, która – nie bez powodu – przyjęła nazwę własną New Wave Of Impromptu.
Obok improwizowanych, tak swobodnych, jak i predefiniowanych
występów, Serries zagra także, specjalnie na potrzeby poznańskiego wydarzenia, solowy
set ambient. Czytelnicy Trybuny znają
także i tę sferę muzycznych zainteresowań Belga, wiedzą doskonale, iż to, co
dziś zwykło się nazywać muzyką dark-ambient
ma własny pomnik wykuty w skale przez tego właśnie artystę.
Dziś w ramach przygotowań do zbliżających się koncertowych
ujawnień gitarzysty, proponujemy całkiem rozbudowane overview jego dokonań pod szyldem Fear Falls Burning.
Intro
Fear Falls Burning,
nazwa własna zaczerpnięta z Fausta
Goethego, swój artystyczny żywot rozpoczęła w roku 2005, a zakończyła w 2012.
Po tym okresie przez lata rosły już tylko archiwa muzyczne projektu, ale
całkiem niespodziewanie, wiosną bieżącego roku, pojawiła się nowa płyta Function Collapse (Consouling LP 2019,
pisaliśmy o niej dokładnie tutaj!)
Doskonałym wprowadzeniem do muzyki Fear Falls Burning, w
każdym niemal wymiarze tego wydarzenia artystycznego, jest rozbudowane liner notes do czteropłytowego boxu The Vinyl Masters.
Muzyka gitarowa Serriesa, uprawiana pod szyldem FFB, wyrwana
jest z rockowego kontekstu, zdaje się sprawiać wrażenie antidotum na znużenie
uprawianą przez niego, niemal przez trzy dekady, muzyką elektroniczną,
laptopami i całym tym e-sztafażem lat
90. ubiegłego stulecia. Dirk nigdy nie czuł się gitarzystą w pełnym tego słowa
znaczeniu, używał tego instrumentu od początku w inny, quasi elektroniczny sposób, koncertując się na kreowaniu
rozbudowanej formy dramaturgicznej. Z drugiej strony muzyka dronowa, czy noise nigdy nie była jego celem. Raczej
interesował go powolny proces budowania tonacji, pasma melodycznego, like a slowly envolving tune, bardziej
tworzenie harmonii niż dronowa dewastacja. Podłączyć gitary do przetworników,
przetworniki do miksera, a potem przekazać wszystko do strefy amplifikacji – i
poczekać, co dostanie się na wyjściu.
Konsekwentny, permanentny proces budowania z małych,
pozornie prostych fraz, niebywałych kompozycji narracyjnych i dramaturgicznych,
prześledzimy za moment wspólnie, sięgając po najważniejsze wydawnictwa
opatrzone logotypem Fear Falls Burning.
Zaczniemy od rozbudowanego bloku stricte
solowych ekspozycji gitarowych, które powstały w latach 2005-2007. W kolejnym
rozdziale pochylimy się nad pięciopłytowym zestawem duetów Serriesa z innymi
artystami (choć w żadnym przypadku tworzonymi jednocześnie), by na koniec
omówić dwa być może najbardziej wartościowe albumy FFB, w których gitarzysta
sięga po pomoc perkusistów, a nawet basistów i w jednym przypadku … black
metalowego wokalisty!
Wykuwanie skały/
Forging rocks
Nim przejdziemy do omówienia pierwszego okresu Fear Falls
Burning, słowo o instrumentarium, jakie stosuje w nim Dirk Serries. Na ogół
sytuacja sceniczno-studyjna wygląda następująco: muzyka tworzona jest w czasie
rzeczywistym, nagrywana na dwie ścieżki, niepoddawana potem jakimkolwiek działaniom
postprodukcyjnym. Muzyk używa dwóch gitar elektrycznych (Ibanez Prestige & Epiphone Les Paul standard plus), które
dostarczają dźwięki do kilku urządzeń (contemporary
Boss, Danelectro, Marshall, Electro-harmonix and Line 6 effects). Innymi
słowy – gitara, miksowanie w czasie rzeczywistym plus amplifikacja. Jakie to
proste, nieprawdaż?
Przegląd zaczynamy od pierwszej płyty Fear Falls Burning,
czyli He Spoke In Dead Tongues (Projekt/Ikon 2CD 2005, bandcamp 2013).
Zawiera ona dziewięć opowieści, które trwają łącznie 146 minut, przy czym dwie
najbardziej rozbudowane - po trzydzieści kilka minut każda.
Pierwszą opowieść rozpoczynają łagodne pasma gitarowe,
płynące zabrudzonym strumieniem, tworzące coś na kształt loopa. Po 4 minucie
zdają się one rozlewać w szersze pasma, jakby dekonstruowane live na stole
mikserskim. Drugą konstruuje groźny, niemal harshowy riff gitarowy, który repetuje. Wokół niego tworzą się ambientowe
tła, tak niskie, jak i wysokie. Z czasem motyw główny, niczym natrętny loop, nabiera siarczystości, tło zaś
gęstnieje i notorycznie pulsuje. Trzecia opowieść, to gitarowe pętle rysowane
na dużym pogłosie, z echem, które zbliża nas do estetyki dub-guitars. Po niespełna trzech minutach następuje dominacja
post-elektronicznych dronów lepkiego ambientu. Czwarta, i znów kontrast –
masywny, zgiełkliwy riff gitarowy, obudowany pasmami pulsujących dronów. Po
pewnym czasie do zabawy włączą się drugi riff, bardziej dubowy – rodzaj zmutowanego
post-rocka. Czas na piątą opowieść, pierwszą z owych dwóch rozbudowanych form.
Narracja toczy się z niemal brylantową niespiesznością. Dużo napowietrzonego
ambientu, powolne gitarowe loopy,
mnóstwo echa i szmeru pustej przestrzeni. Jest i posmak psychodelii, drugie dno
narracji – wszystko zmysłowe i bezczelnie piękne. Niebogobojna mantra upalonego
slow ambient. A na finał – rytm i
repetycja czystego brzmienia gitarowego.
Dysk drugi otwierają dwie zdarte klisze gitarowe, jednak czysta, druga brudna jak noc –
koegzystencja dysonansu estetycznego. Po chwili są już w troje, po czym gasną
pod strumieniem post-syntetyki amplifikatorów. Siódma opowieść rodzi się na
samym dnie ciszy, ledwo żywym ambientem. Narracja budowana jest tu z epickim
rozmachem – kilka przenikających się wątków, z dużą dawką syntetycznych
strumieni dźwiękowych, którym towarzyszy jedynie wspomnienie gitarowego
brzmienia. Mrok, niepokój, dronowa gramatura całości. Ósma część, i znów dubowa
gitara, lekka jak puch, a w tle siarczysty skowyt amplifikatora. Powolna, budowana
w zupełnej ciemności, kolejna ponad półgodzinna mantra. Narracja snuje się, jak
wąż czarnoksiężnika. Przed 10 minutą spiralna
gitara dodaje kilka nowych akcentów – coś na kształt quasi jazzowej frazy, odrobina post-psychodelii. Niezwykle bogata
dramaturgia, raz dominuje post-syntetyka, innym razem powraca gitarowy flow. Na finał dwupłytowego He Spoke… pulsujący, gitarowy dub.
Repetycja dwóch metronomów, czereda małych dronów i motyw gitarowy, który nie
daje za wygraną. Wysokie pasma syntezatorowe
i brudna gitara z nutą psychodelii. Jak fale oceanu, inside & outside, przerwane gwałtownym wyłączeniem wtyczki z
gniazda zasilania. Plug out!
Drugi krążek First By A Whisper, Then By A Storm
(Ikon CD 2005, Tonefloat LP 2007, bandcamp 2013), przynosi w wersji winylowej cztery
utwory, w kompaktowej osiem, a w bandcampowej edycji rozszerzonej aż
czternaście. Oczywiście nasze ucho nadstawiamy nad tą ostatnią wersją. Odsłuch
całości – na którą składają się tym razem głównie krótsze formy narracji -
zajmie nam ponad 138 minut.
Otwarcie jest dość nietypowe – mikrozwarcie na gryfie gitary
i garść ciszy, powtarzane kilkukrotnie. W komentarzu siła harmonicznego akordu
gitary. Wszystko pięknie rozlewa się w ocean dźwięków, by równie stylowo
zgasnąć. Druga część, to dubowa, gitarowa pulsacja, która stanowi zaczyn
narracji. Mechanika repetycji zwrotnej, w powłoce mrocznego ambientu, który po
czasie płynnie przechodzi do trzeciej opowieści, którą kreują wysokie pasma
dronów na ultra pogłosie. Zdaje się, że demony wciąż są wśród nas, a pogrobowcy
z drugiej części konają w bólach. Na wybrzmieniu garść soczystego noise! Czwarta historia, to dwa ciche
strumienie gitarowe i basowy pulsar outside
& inside. Wyjątkowo powolne, ambientowe lenistwo. Dla odmiany piąta, to
rodzaj zmutowanych melodii z gitarowego fuzza,
które rosną jak na drożdżach, hałasują, by po paru minutach przekształcić się w
dialog masywnych ścian dźwięków. Kolejna część trzyma się mocy – harsh and strong guitar! Mgławy ambient
w tle, który wiedzie całość bez chwili ciszy wprost w opowieść siódmą – clearly, gently & slowly as well!
Dubowa gitara wyłania się z krypty, tuż za nią kolejne gitarowe wątki, które tworzą
pasmo niezmutowanych fraz, po czym łączą się w jedną rzekę dźwięków, zupełnie odartych
z rockowej powłoki. W taki sposób upływa nam historia numer osiem.
Migotliwe pasma małych gitar otwierają opowieść numer
dziewięć. Post-elektronika w gęstej mgle, która po paru minutach zanurza się w
fonii generatorów większych mocy. Prymat syntetyki nad gitarą, który trwa majestatycznie
aż do ostatniego dźwięku. Kolejna opowieść, to ledwie cztery minuty, które wypełnia
gitarowy slow motion. Jednak już
jedenasta część budzi nas z letargu dronami gęstej post-syntetyki. Echo
ambientu, wielowarstwowa, powietrzna
narracja. Jakby gitara nie była tu zaczynem wszystkiego - trochę post-dubu i
równie efektowne wybrzmiewanie. W dwunastej części powraca migotliwy ambient,
znany już z części dziewiątej – po czasie dominacja post-gitarowego drona z basowym
tłem, jakby kolejne stadium błyskotliwego upadku, który zdaje się nie mieć
końca. Wreszcie na finał całego zestawu – dwa miksy dziewiątej części, dokonane
przez Aidana Bakera. Dwa odbicia tej samej historii, ale estetycznie odległe od
siebie niczym galaktyki. Pierwsze, jakby jazgot suchej przestrzeni
bezgranicznego kosmosu, dron w dronie, życie po życiu. Drugie - masywny, coraz
bardziej intensywny potok brudnych, usterkowych fonii post-gitarowych, który
płynie jak lawa, gorąca i tłusta. Na wybrzmieniu garść zgrzytów i mikro
plądrofonii.
Czteropłytowy box CD The Vinyl Masters (Tonefloat LP
2006-07, 4CD 2014), zgodnie z nazwą, zawierający remastery nagrań
upublicznionych wcześniej na czarnych krążkach (każdy z bonusem koncertowym,
czasami także studyjnym), omawiamy w kolejności, w jakiej płyty zostały
posadowione w tejże edycji, a zatem niezgodnie z szykiem pierwotnym.
Jako pierwsza - The Carnival Of Ourselves (blisko 68
minut, w tym bonus: 28 minutowy koncert z Hamburga). Nagranie otwiera pulsujący
dron gitary, smagły riff i drżąca baza. Repetytywna narracja, jakże dociekliwie
konstruowana pod względem dramaturgicznym. Na obu flankach, w tak zwanym
międzyczasie, budują się pasma mgławego ambientu. Po kilku minutach ich struktura
ulega zagęszczeniu, glazura fonii zdaje się nabierać porowatości. Jeszcze przed
upływem kwadransa, pojawiają się akcenty chaotycznej para-psychodelii, co
znacząco podnosi poziom tajemniczości całej ekspozycji. Na finał części
pierwszej wszystko zlewa się do jednego strumienia i zmysłowo przygasa, aż do
momentu wyjęcia wtyczki z gniazda zasilania. Druga część toczy się na sporym
pogłosie – guitar in slowly dub,
delikatna, stylowa melodia, która z czasem rozlewa się w lepki ambient.
Powiewność i strukturalna lekkość początku ekspozycji pęcznieje, matowieje,
wręcz czernieje wewnętrznym niepokojem. Szeroki strumień lawy o temperaturze
pokojowej zalewa przestrzeń i bezskutecznie szuka zakończenia. Nim ono
ostatecznie nastąpi, nasze uszy wypełni jeszcze dron z harshowym posmakiem. Koncertowy dodatek kreują dźwięki wysnute z
niemal całkowitej ciszy. Po chwili budzą się kolejne pasma - dron, który zdaje
się tańczyć i podśpiewywać, a także następny element, również pozbawiony
basowej podbudowy. Narracja toczy się nad wyraz leniwie, budowana dźwiękami
gitary, które brzmią niczym elektronika, trochę jak soundtrack do surrealistycznej fantastyki. Po 20 minucie ów
kolokwialny ambient pęcznieje drobinkami brudnej fonii.
Jako druga - I'm One Of Those Monsters Numb With Grace
(prawie 74 minuty, w tym bonus: studyjne nagranie, ponad 34 minuty). Początek
zdobi bardzo rozwarstwiona, syta narracja, budowana na zasadzie dysonansu – harshowy akord, który pulsuje z dołu do
góry, a w tle dwa drony czystego ambientu. Po 10 minucie na czwartego do brydża
wchodzi kolejny agresywny akord. Po kwadransie wszystkie strumienie zlewają się
w jedną masywną ścianę czystego ambientu, która zdaje się nie mieć końca. Druga
część oryginalnego winyla rodzi się z ciszy – dwa, trzy wątki czytelnej, ale
lejącej się przez ręce gitary. Po kilku minutach basowy dron kruszy ulotność
chwili. Mutacja zdaje się tu gonić mutację – po 13 minucie całość nabiera
post-elektronicznego brzmienia, ze szczyptą hałasu i gitarowej psychodelii. W
finale bardzo demoniczne, piękne repetycje gęstych dronów. Dodatek studyjny
kreują bardzo delikatne pasma gitary, które po czasie tłamsi mocno sfuzzowany akord. Znów popłoch zdaje się
siać pulsar basowy i garść mokrej
post-elektroniki, które zmysłowo koegzystują. Bukiet fonii, sunący całą
dostępną przestrzenią, tysiące wątków, one
man orchestra!
Jako trzecia - Woes Of The Desolate Mourner (69
minut, w tym bonus: 49 minutowy koncert z Utrechtu). Pierwotny winyl był ledwie
siedmiocalówką, tu dostajemy pełną
wersję nagrania, 20 minut z sekundami (także koncert, Nijmegen). Na wejściu
wysoki, syntezatorowy flow, który
rozbłyska i gaśnie. Po chwili dostaje brata bliźniaka do towarzystwa, a potem
basową macochę do kruszenia oporu. Po 6 minucie mamy już stojący, masywny dron
zabrudzonej fonii, która niezwykle długo i drobiazgowa wybrzmiewa, by ostatecznie
zakończyć swój żywot repetycją surowej gitary. Bonusowy koncert, to już
prawdziwa epopeja. Jedna gitara repetuje na żywo, drugą stanowi zgrzytliwy loop, środkowa zaś czystą fonią buduję płynną
melodię, jakże charakterystyczną dla FFB. Potem dzieje się już naprawdę wiele,
nowe wątki, akcenty harsh, ale nad wszystkim
zdaje się panować owa piękna melodia. W połowie koncertu zupełnie nowa narracja
– doom garage guitar is dancing! W
tle rodzi się strzelisty, wielowątkowy ambient z odrobiną brudu. Fonia wyje jak
stado wygłodniałych kojotów, potem także plaster przesteru. A na samym końcu
zostaje tylko pierwotny loop.
Jako czwarta - The Rainbow Mirrors A Burning Heart
(prawie 71 minut, w tym bonus: 33 minutowe nagranie studyjne). Pierwszą stronę
winyla kreuje na starcie wysoki, masywny dron gitary, któremu towarzyszy
adekwatnie intensywne tło – krzyk post-gitarowej elektroniki. Gęsta całość,
trochę wbrew ogólnie stosowanym metodom twórczym, zdaje się po czasie rozlewać
w nawet pojedyncze elementy składowe. Po 12 minucie zwrot w kierunku
siarczystego, bogatego brzmienia. Blok fonii trwa w najlepsze – zdaje się, że to najbardziej dronowy fragment całego post-winylowego
boxu. Drugą stronę otwiera cisza gitarowego rezonansu, lekka jak piórko. Potem
scenę ogarnia pasmo syntezatorowe, a po kolejnych dwóch minutach strumień
solidnego harshu, a także gitarowy fuzz, którego volume rośnie w szybkim tempie. Ogień opanowuje scenę, metaliczny
ambient z akcentami noise. Epicka
dronautyka! Po kwadransie piękne wygaszanie partiami dźwięków. Bonus studyjny –
cichy, niemal balladowy ambient, rodzaj chill-outu
wyjątkowo smukłej urody. Narracja narasta kwieciście i pęcznieje różnymi
składnikami – dwa gitarowe slide’y
repetują na flankach, reszta dronów hasa po całej przestrzeni. Po 24 minucie
gitary przygasają, pozostała fonia staje w miejscu, krzyczy i repetuje. Po
pewnym czasie dociera do naszych uszu gigantyczny loop, który pulsuje. Na ostatniej prostej modulowany, post-gitarowy
dron tańczy nad swoim grobem, niczym zdarty winyl z zapaskudzoną igłą.
W trakcie procesu eksploracji dorobku Fear Falls Burning
lądujemy w … garażu. Jesień roku 2005 plus studyjna dogrywka w styczniu roku
następnego. Powstaje nagranie, które pierwotnie nazwane zostaje The
Amplifier Drone, zaś w digitalnej reedycji otrzymuje tytuł Echoes
On Dead Air (Tonefloat LP 2006, bandcamp 2013), co stanowi zbitek
tytułów utworów z pierwowzoru. Słuchamy wersji drugiej, bogatszej o jeden
fragment. Całość trwa 50 minut z sekundami.
Płytę wypełniają silnie sfuzzowane
pasma gitarowe z filigranową dawką melodyki, innymi słowy amplifikowane drony (drony ze wzmacniacza, tłumacząc
dosłownie tytuł nagrania). Rockowy posmak garażowej surowizny, przyczajone
tygrysy porykujące z lenistwa. Na ogół kilka pasm fonii, podawanych
jednocześnie, gęstych jak ołów, które bezskutecznie poszukują ambientowej
nostalgii, tak charakterystycznej dla formuły FFB. W trzeciej części kilka
incydentalnych gitarowych sprzężeń, które brzmią niczym Steve Vai, zamroczony po
nokautującym ciosie rywala. Trochę estetyki umierającego w mrocznych
konwulsjach rocka. Nieco łagodniejszy wymiar ma część piąta, w trakcie której
ambientowej powłoce tła towarzyszą strumienie niepohamowanych melodii, jakby
znany rockowy band zagubił się na pogrążonej mrokiem plaży. Na tym tle
najciekawiej prezentuje się finałowa, blisko 12-minutowa ekspozycja, którą
tworzy gigantyczny loop, tworzony
przez gitarowy fuzz, rodzaj mechanistycznego
industrial, który brzemiennie trwa. Echa w martwym powietrzu – rodzaj
eksperymentu, raczej dla zaprzysięgłych fanów.
Kolejny winyl, który w cyfrowej reedycji doposażony zostaje
w dodatkowe utwory, zwie się When Mystery Prevades The Well, The Promise
Sets Fire (Tonefloat LP 2007, bandcamp 2013). Poza bazowym materiałem
zawiera bonusy wcześniej dostępne na kompilacjach, a także jeden premierowy
utwór. Całość trwa 63 i pół minuty, i wbrew składankowemu charakterowi, zawiera
bardzo spójną i jednorodną wypowiedź artystyczną Serriesa.
Pierwotna część płyty rozpoczyna się spokojnym, gitarowym
ambientem, brodzącym w brudnych pasmach fonii, które cedzone przez gęste sito,
multiplikują się. Pojawiają się także akcenty dub & percussion, które po czasie, wraz z zadaną bazą,
przekształcają się w blue ambientową
mgławicę, a następnie zmysłowo przygasają. Druga strona winyla bardziej stawia
na brzmienia gitarowej syntetyki, która przypomina nagrania poprzedniego
projektu Dirka, czyli vidnaObmana, znów ze zdobieniami perkusjonalnymi, w
aurze post-dubu. Urody całości dodaje basowy motyw, który pojawia się w połowie
strony. Bonusowe fragmenty trzymają klimat części winylowej – płynny dirty ambient, drobne sprzężenia, posmak
żywej gitary, sfuzzowany dron, który
stoi na straży porządku stylistycznego. Na zakończenie wszystkie te elektroakustyczne
cuda zlewają się w jeden potok fonii. Ostatni fragment wydaje się być najspokojniejszy,
choć i on z czasem nabiera gęstości, brudu i pulsacji – bijące serce
post-elektroniki z samego dna zdewastowanego wzmacniacza.
Pierwotnie dziesięciocalówka,
w edycji cyfrowej uzupełniona o dwa bonusy ze składanek różnych artystów, to
nagranie We Slowly Lift Ourselves From Dust (A Silent Place LP 2007,
bandcamp 2013) - łącznie niespełna 45 minut muzyki.
Otwarcie jest bardzo masywne – dron basowy, który zdaje się
miażdżyć wszystko, co napotyka na swojej drodze. Narracja, mimo akcentów
czystego ambientu, ma nieco klaustrofobiczny posmak. Fear Falls Burning, tytan
siania niepokoju! Druga strona małego
winyla wita nas, dla odmiany, bardzo łagodnym strumieniem gitary. Po czasie ambientowe
pasmo nabiera nieco syntetycznego koloru, leniwie narasta i pęcznieje. Krainę
łagodności narusza mikro usterka na prawej flance, jakby dysk został uszkodzony.
Pierwszy bonus bazuje na estetyce gitarowego dubu, który pulsuje i skacze po
wilgotnej łące. Chill-outowy ambient
dla umęczonych życiem, który kończy się tajemniczym loopem. Ostatni fragment płyty otwiera beat post-techno, obok znów gitarowy dub i dodatkowa, sfuzzowana
mikrofraza. Misternie skonstruowana, kilkuminutowa perełka, znów zakończona
pętlą.
Nieustający ciąg
kolaboracji/ An endless series of collaborations
Sięgamy po niezwykle efektowne wydawnictwo – pięć czarnych
krążków, a na nim same duety! Once We All Walk Through Solid Objects (Tonefloat
5LP 2007, bandcamp 2014), to zbiór spotkań Serriesa z zaprzyjaźnionymi muzykami
bardzo różnej proweniencji. Zaproszeni na okoliczność tego wydawnictwa goście
(wskażemy ich jako tytuł wykonawczy, po szczegóły personalne odsyłamy już na
discogs.com), przysłali swoją premierową muzykę, do której belgijski gitarzysta
dograł własne partie instrumentalne, przy okazji modyfikując (post-produkując)
materiał, z którym pracował. Zatem dwanaście nieco wirtualnych duetów (tyle
zawiera reedycja cyfrowa, w oryginale dziesięć), trwających łącznie niemal 215
minut.
W reporterskim skrócie sprawdźmy, co dzieje w trakcie każdego
z nich. Fear Falls Burning vs Bass Communion
– syntetyczny, dubowy puls, gitara epoki post-techno i płynny, wytrwały
ambient. W ramach wisienki na torcie dęty hałas, który przypomina upalone dudy.
Drone in noise cierpliwie gaszony. Fear Falls Burning vs Final – siarczyste
brzmienia post-gitarowe, rodzaj zmutowanej, dekonstruowanej ballady, która
mechanicznie syntetyzuje swoje brzmienie. Zwycięzcą zdaje się być jednak żywy
instrument. Fear Falls Burning vs
Freiband – drżenie materii nieożywionej, echo głuchej ciszy i płaszcz
syntetycznego ambientu, trwający bez końca. Fear
Falls Burning vs Harvestman – drżący strumień gitarowego ambient wprost z
ciszy zupełnej. Kilka warstw fonii, rock vs. ambients - walka, w której nie ma
przegranych. Fear Falls Burning vs
Birchville Cat Motel – strugi gitarowych sprzężeń, mroczne pasma post-syntezatorowej
elektroniki. Zmysłowy, psychodeliczny soundtrack
dla samobójców, symfonia klaustrofobii. Fear Falls Burning vs Byla – pływające, sfuzzowane mikro dźwięki. Stojący dron
wysokiej mocy, post-dubowa pulsacja, dźwięki … gitary klasycznej. Po czasie
wszystko nabiera lekkości, a potem przyduszone zostaje do ziemi. Motywy
uporczywie powtarzane aż po kres nagrania. Fear
Falls Burning vs Aidan Baker – urywane frazy dwóch gitarowych potoków
ambientu, swąd przetworników i amplifikatorów. Świszczące powiewy wychłodzonego
powietrza, które gęstnieją aż do osiągnięcia stanu stałego. Fear Falls Burning vs Johannes Persson – pulsujące brudem mutanty gitarowych
fonii, masywne, ciekłe. Posmak rockowego świata, z jego emocjami i intensywnością.
Monumentalny mur dźwięków, którego nie sposób skruszyć. Fear Falls Burning vs Jefre Cantu-Ledesma – wyjątkowy mroczny
chrobot gitarowych fuzzów, z dna
ciszy po głuchą przestrzeń meta
kosmosu. Kind of black ambient,
medytacja zbiorowego przestrachu. Drżenie i szelest, bez nadziei na
jakiekolwiek zakończenie. Bodaj najpiękniejszy moment całego zestawu duetów! Fear Falls Burning vs Stefano Pilia –
płynna, zmysłowa narracja, more than
ambient. Melanż żywego z syntetycznym narasta aż po ekstatyczny finał plug out! Fear Falls Burning vs Asmus Tietchens – tajemnicze strzępki fonii, deep ambient, jeśli kosmos szumi, to
właśnie w ten sposób. Baśń ze środka ziemi, najbardziej cichy fragment całego
zestawu. Fear Falls Burning vs Yellow 6
– dysonans fonii, jedna migocze na wietrze, druga tonie w czerstwym fuzzie. Gitara vs. gitara, która brzmi
jak wysoko zestrojony syntezator. Leniwe pulsacje inside & outside wieńczą ponad trzy i półgodzinny zestaw
duetów.
W uzupełnieniu imponującej porcji duetów, powracamy do
kolaboracji z artystą, ukrywającym się pod pseudonimem Birchville Cat Motel. Płyta
zwie się dość banalnie Fear Falls Burning & Birchville Cat
Motel (Conspiracy CD 2007, bandcamp 2014), trwa 49 minut z sekundami i składa
się z jednego traku.
Dialog dwóch gitar, z których jedna snuje palczastą opowieść, druga zaś przypomina
zmutowany biały szum, który zaciska pętlę na szyi tej pierwszej. Z czasem
całość przypomina kosmiczne sprzężenie mocy na palącym się przetworniku
gitarowym. Gigantyczny strumień fonii okraszają from time to time grzmoty basowe. Gęstość przekazu rośnie w tempie
geometrycznym – wielobarwna ściana dźwięku, której wszystkie elementy składowe,
to odcienie mrozu. Raz na kilka minut pojawiają się nowe akcenty, ale giną one
w czeluści drona. Być może najbardziej intensywna, demoniczna pozycja w
dyskografii Fear Falls Burning wygasa drżącym, boleśnie rozwarstwiającym się
strumieniem dźwiękowym. Nim zabrzmi cisza ostateczna, dociera do nas fonia
przypominająca brzęczenie zepsutego urządzenia elektrycznego.
Spektrum poszerzone/ Widened spectrum
Jak domniemywać należy z rozbudowanego opisu, zawartego w
boxie zremasterowanych winyli (patrz: wyżej), perkusja w koncepcji artystycznej
Fear Falls Burning pojawiła się nieco przypadkowo, w rezultacie wspólnego,
koncertowego spotkania Serriesa i rockowego bandu Cult Of Luna. Z dzisiejszej
perspektywy nie ma to jednak kluczowego znaczenia. Dość powiedzieć, iż żywa
perkusja (choć na ogół nie nagrywana równolegle z partią gitarową) pojawia się
po raz pierwszy na płycie Frenzy Of The Absolute
(Conspiracy CD/2LP 2008), stając się
przy okazji współsprawcą bodaj najciekawszego wydawnictwa w dorobku FFB (co
ciekawe, tego samego zdania jest główny bohater naszej dzisiejszej,
wielowątkowej opowieści). Płyta ma dwie edycje i co nie często spotykane,
wersja winylowa zawiera więcej materiału (łącznie prawie 80 minut). Dodajmy, iż
w rolę pierwszych perkusistów w dziejach Fear Falls Burning wcielili się Dave
Vanderplas (dwukrotnie), Tim Bertilsson oraz Magnus Lindberg.
Słowo się rzekło, zatem płytę otwierają miarowe uderzenia w
werbel i drżące talerze. Towarzystwo stanowią dwa dronowe pasma gitarowe, które
wypełniają obie flanki czeluścią mrocznych emocji. Narracja zdominowana jest
przez mantrę rockowego zestawu perkusyjnego, który bije niczym serce
niebezpiecznego monstrum. Drony stoją obok, jak cerbery u bram piekła. Ale to
one nabierają mocy i gęstości, a perkusja na kilka chwil milknie. Jej bystry powrót
z zaświatów wzmacnia mroczny, niemal transcedentalny przekaz gitarowych strumieni.
Drugą stronę winyla otwierają pasma płynnego black ambientu, garść metalicznych sprzężeń przetworników
gitarowych i blask talerzy perkusyjnych (w tej części jedynie do tego ogranicza
się rola drummera). Są i basowe
akordy, które mącą flow narracji, ale nie zmieniają jej kierunku. Trzecia
strona pulsuje post-gitarowym dronem, perkusja zaś milczy. Po czasie do gry
wchodzą znów talerze, zatopione w rezonansie, a w połowie strony już miarowe
uderzenia w werbel i tomy. Na tym tle szaleją, gotujące się w płynnej lawie,
pasma gitarowe. Pełny rockowy drumming
doprowadza tę część do końca. Nie jest to jednak koniec tej strony winyla. Po
krótkiej ciszy włącza się ambientowe, spokojne pasmo fonii, już bez perkusji,
przy okazji stanowiąc otwarcie części nagrania niedostępnej w wersji CD.
Czwarta strona, to prawdziwa dronowa nawałnica. Siarczyste, gęste i
niebezpieczne przy bliższym poznaniu, pasma fonii leją się z każdej strony
sceny. Wyposażone w meta melodię
demolują nasze uszy niemal zupełnie bez udziału perkusisty. Być może
doświadczamy właśnie najgłośniejszego fragmentu dumnej historii Fear Falls
Burning. Na wybrzmieniu docierają do nas dźwięki rezonujących talerzy (a
jednak!) i rechot martwych przetworników gitarowych. Po ostatnim dźwięku cisza
winyla niepokojąco skwierczy.
Czas na ostatnią pozycję dyskograficzną Fear Falls Burning w
przestrzeni czasowej, jaka wyznaczała working time dla tego przedsięwzięcia
artystycznego. Podwójna dziesięciocalówka Disorder Of Roots (Tonefloat CD/2LP
2012) rozszerza wątek dodatkowego instrumentarium – znów spotykamy perkusistów:
znanych z poprzedniej płyty Tima Bertilssona i Magnusa Lindberga oraz nowego Phila
Petrocelliego, a w ramach kolejnych elementów składowych: grającego na gitarze
basowej (z użyciem elektroniki) Franka Kimenaia oraz last but not least w ostatnim utworze, Michiela Eikenaara, który
używa głosu. Podobnie, jak w poprzednim przypadku, wszystkie ścieżki dźwiękowe
powstały niezależnie od siebie, w różnych okolicznościach i datach. Całość trwa
52 minuty i 4 sekundy – cztery strony winyla lub jedna edycji kompaktowej.
The Roots Rebellion.
Rockowy swąd gitarowych pasaży, wielowątkowy ambient brudnych pasm fonii, wreszcie
basowy pulsar zdobiący bogatą narrację – aura otwarcia nie mogła chyba być
bardziej intrygująca. Strumienie dźwięków toczą się outside & inside – gitara, bas, elektronika w gęstym sosie
tłustych i repetujących fonii. W 8 minucie nagłe przygaszenie opowieści stwarza
pole dla perkusisty, który wchodzi do gry mocnym, slow doom rockowym ciągiem zdarzeń akustycznych. Całość zdaje się pęcznieć
na potęgę i nabierać hałasu pod skrzydła. Virtue Of The Vicious. Perkusja i syczące z trwogi pasma
gitary, kind of very deep ambient with
drums. Po 90 sekundach bas zaczyna toczyć narrację właściwą – znów
niemal heavy rockową z adekwatną
warstwą brudu pomiędzy strunami. Druga opowieść, dla odmiany, z czasem zyskuje
na wyrazistości, choć finalnie gitara nabiera garść rocka w usta, a wszystko zdaje
się płynąć wyjątkowo siarczyście. Chorus
Of Dissolution. Gitara z dna amplifikatora snuje rockowe wątki. Doom drums budzą się z mroku oczekiwania
po około stu pięćdziesięciu sekundach. Gitara kroczy wraz z nimi bardzo
dostojnie, rysuje meta melodyczne
pętle. Wszystko zdaje się być jednak nieco przytłoczone owym full drummingiem. Bas staje się dobrze słyszalny
dopiero w momencie, gdy perkusja zamilknie – żłobi wtedy głęboką rynnę, którą
wypełniają masywne brzmienia. Wydaje się, że na finał wraz z gitarą odzyskują
właściwym im rezon. I Provoke Disorder.
Perkusja, slow ambient gitary i masywny
bas, pozornie nic nowego, ale to właśnie wieńcząca dzieło pieśń, o jakże
prowokacyjnym tytule, ostatecznie przykuje naszą uwagę do tego nagrania. Narracja
toczy się tu wyjątkowo powolnie, niczym marsz pogrzebowy, który czeka na
puentę. Rockowy posmak nasila się, truly dead
blues! W połowie szóstej minuty do gry wpada intensywny black vocal i melorecytuje, wykrzykuje
ważne, egzystencjalne treści. Blues nabiera metalowej magii. Bębny mantrycznie prowadzą
orszak skazańców. Gdy głos milknie, reszta załogi buduje ekspansywną ścianę dźwięku,
co dodaje narracji dodatkowej, niepokojącej głębi. Smak napalmu o poranku i
powracające porykiwania demona. Finał ekscytuje, kryjąc dramaturgiczne
niedostatki wcześniejszych faz nagrania. Nalot dywanowy mega dirty ambientu. Wreszcie Last
minute – samotna gitara w kurzu niepotrzebnej fonii.
Koncertowe lustro/
Concert mirror
Wylistowane i w miarę szczegółowo omówione wyżej płyty nie
wyczerpują – co oczywiste – przebogatej płytoteki pod nazwą Fear Falls Burning.
Szczególnie warto pogłębiać dział kolaboracji i wsłuchiwać się w jego kolejne
incydenty wydawnicze. Z pewnością sięgnąć należy do kilku wspólnych nagrań z
formacją Nadja, która pierwotnie była jednoosobowym bandem kanadyjskiego gitarzysty
Aidana Bakera, a od pewnego czasu jest duetem (na basie dołączyła Leah
Buckareff).
Bezwzględnie wartym odsłuchu (i oglądu) jest także
wielopłytowe wydawnictwo The Infinite Sea Of Sustain (Soleilmoon
DVD 2006, bandcamp 2013). Pierwotnie zestaw, to konglomerat płyt DVD z
koncertów FFB, w wersji zaś bandcampowej zawiera aż 21 różnych koncertów w
wersji audio z lat 2005-2009 (poza jednym przypadkiem, solowych ujawnień
Serriesa). W trakcie odsłuchu bardzo rozbudowanej całości (pojedynczy koncert
trwa od 30 do 60 minut) napotkamy na wiele wątków, które pojawiały się już na studyjnych
płytach. Tu, w wersji live, docenić
możemy kunszt Serriesa w łączeniu ich w długie sekwencje koncertowe, znów
perfekcyjnie wykreowane pod względem dramaturgicznym, zbudowane z małych
elementów masywne, wielowątkowe konstrukcje dark-ambientowe. Tu znajdziecie je
wszystkie: https://fearfallsburning.bandcamp.com/album/the-infinite-sea-of-sustain-expanded
Outro/ vidnaObmana
Na pożegnanie z niebywałą chmurą ambientu, jaką wyprodukował
Serries pod szyldem Fear Falls Burning, sięgamy do jego … poprzedniego projektu vidnaObmana, w ramach którego już od wczesnych lat 80. ubiegłego stulecia,
realizował muzykę tworzoną za pomocą instrumentarium elektronicznego.
W bieżącym roku muzyk udostępnił zremasterowaną wersję
ostatniej płyty vidnaObmana, epickie, czteropłytowe wydawnictwo An
Opera For Four Fusion Works. Każda z płyt zawiera elektroniczne rekonstrukcje
i twórcze rozwinięcia muzyki, jaką dostarczyli do stołu mikserskiego Serriesa
jego współpracownicy. Act One: Echoes If
Steel zawiera dźwięki gitary akustycznej i elektrycznej, a także głosu
postaci, jaka ukrywa się pod nazwą Dreams In Exile, Act Two: Phrasing The Air – brzmienie saksofonu sopranowego, na którym
gra Bill Fox, Act Three: Reflection On
Scale – dźwięki fortepianu Kennetha Kirschnera, zaś Act Four: The Bowing Harmony – głos Stevena Wilsona. Nagrania
powstały w latach 2000-2004. W procesie przetwarzania przygotowanych przez
współpracowników dźwięków, Dirk używa syntezatora, sięga po gitarę elektryczną
(zatem krok pierwszy, by vidnaObmana mógł przekształcić się w … Fear Falls
Burning!), smyczek elektroniczny i całą gamę przeróżnych narzędzi dodatkowych i
przetworników dźwięków.
Efekt całości jest doprawdy niebywały – od niemal
chill-outowych pląsów spokojnej gitary, przez oniryczny saksofon i kongenialne
pasma minimalistycznego piana, po zabawy z głosem ludzkim. A wszystko skąpane w
elektronicznym, post-syntetycznym sosie dramaturgicznej maestrii belgijskiego
muzyka. Koniecznie sięgajcie po te dźwięki: https://vidnaobmana.bandcamp.com/album/an-opera-for-four-fusion-works
Gorąco zapraszamy na koncerty Dirka Serriesa w ramach New Wave Of Impromtu, 3.Spontaneous Music
Festival, jaki odbędzie się w Poznaniu od 3 do 6 października 2019 roku.
Solowy, ekskluzywny koncert ambient odbędzie się 4
października w Sali Pawilon o godzinie 21.00. Przy okazji uwieńczy 51 urodziny
muzyka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz