Brytyjski saksofonista Colin Webster, jeden z
najważniejszych muzyków improwizujących młodego pokolenia w Europie, bardzo lubi
grać w naszym pięknym kraju! Muzyk zawita bowiem do nas już po raz trzeci tego
roku!
Dokładnie dziś zagra w Krakowie, jutro w Lublinie, a we środę
w Warszawie. Kolejne punkty jego marszruty, to Berlin i Dortmund. Podobnie jak
to miało miejsce w lutym bieżącego roku, w tej zacnej podróży towarzyszy mu amerykański
perkusista Mark Holub.
W ramach gorącego zaproszenia w polskie koncerty Webstera,
recenzja jego dwóch najnowszych wydawnictw! Jak zwykle – ze stuprocentową
rekomendacją całej redakcji!
Stian Larsen/ Andrew Lisle/ Colin Webster Zeal And Perseverance (Va Fongool
Records, CD 2019)
Londyńskie Soup
Studios, luty bieżącego roku, a w nim od lewej do prawej: Stian Larsen na
gitarze elektrycznej, Andrew Lisle na perkusji oraz Colin Webster na saksofonie
altowym. Muzycy swobodnie improwizują przez 42 i pół minuty, a ich muzyczna
podróż podzielona jest na sześć odcinków z tytułami.
Bijące serce zestawu perkusyjnego Lisle’a, umieszczonego w
samym środku przestrzeni fonicznej studia, to dramaturgiczna oś wydarzeń tego
spektaklu. Posadowione na flankach, gitara i saksofon, zdają się czynić wspólny
rytuał rytmicznego budowania narracji wyłącznie agresywnymi frazami – równie dynamicznymi,
jak i narowistymi. Połamany rytm tańca bez końca, który dąży do eksplozji. Heavy jazz-rock in a very free style!
Druga piosenka – dla przeciwwagi –
startuje w cichej aurze. Mała gitara, wytłumiony saksofon, deep toms. Powolny marsz upiorów z najgorszych snów, tych rodzących
się tuż przed świtem. Trzecia partycja znów zionie ogniem już od pierwszej nanosekundy
nagrania. Kolektywny hard core jazz,
kanciasty, agresywny, świetnie skomunikowany wewnętrznie, w którym nie brakuje przestrzeni na incydentalne tłumienie emocji. Czwarta odsłona, znów kontrast –
pykanie dysz, flażolety, struna po strunie, talerze, drżenie werbla. Filigranowa
precyzja, orle skupienie, bez pustych przebiegów. Like SME’ idiom! Mimo, iż Lisle dokłada do ognia, płomień narracji
pięknie przygasa.
Dwa ostatnie epizody, to niemal pół płyty! Piąty szumi w
tubie, rzeźbi esy floresy na gryfie,
preparuje niemal każdy dźwięk. Narracja rodzi się w duecie gitary i saksofonu.
W połowie 4 minuty do gry wchodzi perkusja i zaczyna rozstawiać pozostałe instrumenty
po kątach. Koci drumming, dzięki
któremu narracja nabiera rumieńców. Już po chwili alt kipi niczym parostatek,
perkusja ginie w konwulsjach, a gitara topi się w plątaninie post-rockowych
incydentów. Zdaje się, że naszym udziałem staje się najbardziej intensywny i emocjonalny
fragment płyty. Ostatni gasi światło Lisle! Czas na trwający kwadrans finał
płyty! Introdukcja znów należy do obowiązków gitary i altu. Po trzech
kwadransach … sekund do gry wchodzą werbel i talerz, które rezonują z połową
przedmiotów miasta stołecznego Londyn. Dark
& clear! Narracja buduje się step
by step, przy wiodącej roli dobrze już rozgrzanego zestawu perkusyjnego.
Lisle wciąż dodaje nowe akcenty do swojej opowieści, być może to on zasługuje
tu na miano przodownika kreatywności. W 7 minucie ognisty flow jest już udziałem wszystkich, by po kilkudziesięciu sekundach
zmysłowo … przygasnąć – stopa dudni na bębnie basowym, dźwięki na flankach
zmysłowo gubią moc, a nowa narracja jakby budowała się już samoczynnie. Po 10
minucie muzycy znów są w kipieli, a szczególnie aktywna zdaje się być gitara –
same ostre ślizgi po gryfie, swąd dobrej psychodelii. W połowie 13 minuty
Webster milknie, a Larsen i Lisle wpadają w otchłań drone & ambient! Gdy saksofon wraca, też klei się do zadanej
stylistyki, a gitara jakby plotła jednocześnie dwie opowieści. Piękny finał
doskonałej płyty! A ostatnie dźwięki należą, co oczywiste, do perkusisty!
John
Macedo/ Colin Webster Live
at New River Studios (Soundholes Live #009, Kaseta 2019)
Pozostajemy w Londynie, cofamy się w czasie do listopada 2018
roku. Nagranie koncertowe poczynione w … New
River Studios, za powstanie którego odpowiadają: John Macedo na
syntezatorze modularnym oraz Colin Webster na saksofonie altowym. Nie zagrają
zbyt długo, bo ledwie 22 minuty, ale bezwzględnie warto zawiesić ucho na
efektach ich działań.
Siarczysty zapach saksofonu i mała, zwinna elektronika
syntezatora modularnego, to konglomerat zdarzeń, który zwiastować może dużo
dobrego! Od startu muzycy dużo ze sobą rozmawiają, zgłaszają zdania odrębne,
mają też garść wspólnych poglądów na temat rzeczywistości zastanej. Dysze saksofonu
skaczące po rozgrzanym pulpicie syntezatora, raz na zasadzie dysonansu, innym
razem niczym papużki nierozłączki. Instrumenty wzajemnie imitują swoje brzmienie
i na ogół czynią to doprawdy tak pięknie, że trudno jest precyzyjnie wskazać
źródło dźwięku! Zwłaszcza, gdy muzycy budują narrację w pobliżu ciszy, z małych
fraz, jakby chwilami wyrwanych z kontekstu. Prawdziwa uroda subtelności, choć
na scenie groźny saksofon i czerstwa elektronika, oba nie stroniące od
preparowania dźwięków.
Po 7 minucie Webster i Macedo pozwalają sobie na nieco
głośniejsze zachowanie – wdechy i wydechy tuby, elektroakustyczne psoty
syntezatora. W 12 minucie symbioza żywego i syntetycznego zaczyna przebierać
miłosne szaty. Dźwięk za dźwięk, truely
masterclass! Po chwili imitacje obu instrumentów nabierają nawet barw
post-industrialnych – drony saksofonu, harsh
melodyka syntezatora. Duża zmienność akcji, raz cisza, raz garść hałasu. Muzycy
zdają się coraz wyraźniej zanurzać w ciszy, by na ostatnie sto sekund jednak
uderzyć w fanfary! Mocny tembr altu, dotkliwa siła modularnej elektroniki!
Zakończenie koncertu wydaje się być jego najgłośniejszym fragmentem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz