Czas na mroczną, istotnie depresyjną podróż po zakamarkach
post-rocka, dark & black
ambientu, zwinną wiwisekcję tego, co wartościowe we współczesnej muzyce, która
naprawdę dobrze czuje się na spowitej ciemnościami scenie, w przeklętym miejscu
niemal całkowicie pozbawionym dostępu promieni słonecznych. Dzisiejsza opowieść
nie będzie traktowała improwizacji, jako głównego narzędzia artystycznej
kreacji, baa, czasami ta ostatnia będzie miała śladowy charakter, a sercem
narracji stanie się bezgraniczna, czarna meta
rzeczywistość, wypełniona prawdziwie frapującymi dźwiękami.
Przegląd nowości tak zorientowanej stylistycznie muzyki zaczynamy
od tradycyjnej, sylwestrowej epki naszych
ulubionych, holenderskich freaków z
Dead Neanderthals. Potem krajowe Ugory, które kolejnym krótkim albumem
zgłaszają akces do świata muzycznych wspaniałości, dodatkowo pretendując do
miana najlepszego mixera różnych
odmian dark and black post-music w
naszej części galaktyki. W dalszej kolejności - stuprocentowe odkrycie Trybuny, czyli holenderska Transtilla
(cóż za fantastyczna nazwa!), a na koniec nasi świetni znajomi – Aidan Baker i
Dirk Serries, skutecznie zanurzeni w oparach chłodnego dark ambientu.
Dead
Neanderthals Mankind (bandcamp, DL
2019)
René Aquarius na perkusji i Otto Kokke na syntezatorze oraz
gość - Ethan Bokma na klarnecie. Kolejna sylwestrowa petarda, krótka (niespełna
14 minutowa, studyjna rejestracja), znów estetycznie dosadna, a artystycznie
niebywale intrygująca, i jak zawsze, wyposażona w werbalne motto.
Mankind/ Ludzkość.
Natura, która rozkwitła pod nieobecność człowieka. Masywny, jednostajny
rytm potężnej baterii perkusyjnej, zmutowanego rocka, który dawno już pożarł
własny ogon, tu w towarzystwie siarczystego dronu wprost z syntezatora.
Narracja pełna egzystencjalnego skowytu pełznie, niczym materia, która
definitywnie zagubiła swojego ducha. Pasmo generowane przez Kokke, które zdaje
się być modyfikowane mikro zmianami napięcia, z sekundy na sekundę nabiera rockowej
ekspresji. W połowie czwartej minuty brzmi, jakby do gry włączyły się gitara i
bas elektryczny, wpuszczone w czeluść kabli wyjątkowo dużej mocy. Po szóstej
minucie do tej gęstej magmy trafia kolejne pasmo, które wydaje się krzyczeć
swoją czerstwą syntetycznością, a wszystko pobrzmiewa, niczym legendarni The
Swans w edycji The Day After. Nie
pozostaje nam nic innego, jak tylko play
loud or go away!
Post-rockowa ściana dźwięku, modulowana zgodnie z przyjętą
stylistyką, w połowie dziesiątej minuty wchłania pasmo czystego klarnetu (ten
instrument być może jest już z nami od dawna, ale dopiero teraz wydał pierwszy,
artykułowany głos). Opowieść smakuje The
Eternal, pieśnią Joy Division, którą po czterdziestu latach ktoś
przypadkowo podłączył pod wciąż jeszcze żywe jądro elektrowni atomowej w
Czarnobylu. Krzyk fonii, który zdaje się wyznaczać kres gatunku ludzkiego, prawdziwie syntetyczna wichura, która wybrzmiewa
piskiem rozszarpywanych meta gitar.
Ugory Późne Lato (Koty Records, Cassette/ CD 2019)
Zacznijmy od przedstawienia załogi: Marcel Gawinecki –
gitara, syntezator, głos, bas, teksty, człowiek orkiestra, który jako jedyny uczestniczy w każdej z sześciu części Późnego lata, Marcin Haremza - perkusja
(utwory 1 i 5), Robert Śliwka – głos i teksty (3,4), Slasia Wilczyńska – lira
korbowa i głos (1), Jakub Lemiszewski – syntezator (4), Michał Biel – saksofony
(5) i Maciej Maciągowski – syntezator, głos (6). Odsłuch tej niebywałej
mieszanki czarnych wątków zaczerpniętych
z muzyki post-rockowej, post-elektronicznej i post-ambientowej zajmie nam
niespełna 28 minut.
Przygodę z Późnym
Latem, po prawdzie także z każdą jej częścią, zaczynamy w zgiełku
gitarowych przepięć. Iskry lecą na wszystkie strony, a energia złej kinetyki
bije z każdej ołowianej struny. Opowieść, która płonie ogniem zwątpienia w moc
ludzkich czynów. Gitarę wspomaga dron syntetycznego basu, a całość sprawia wrażenie
doom metalu, który stoi w blokach startowych.
Napięcie buduje także krzyk liry korbowej, nadając pieśni industrialny koloryt.
Po pewnym czasie kobiecy głos uspokaja narrację, po czym do gry wbija się
masywna perkusja i growlowy głos
męski, który stawia na baczność wszystkie nasze receptory słuchu. W drugiej
części gitara zostaje sama ma rykowisku – krzyczy i sprzęga się niemiłosiernie,
buduje dron, który jest zdolny zmiażdżyć wszystko. Po dwóch minutach ciekawie
opada w gęsty ambient. Trzecia część pogłębia nasz stan lękowy. Gitara zanurzona
w syntetyce i dwa głosy, które smakują czerstwym black metalem. Basowe pasmo kreśli pętlę, całość nabiera harshowej goryczy, a słowa wokalistów
giną w ogniu płonącej gitary.
Czwarta opowieść, która staje się Wielkim Obrzydzeniem – krzyk gitary i gardła, czarny jak popiół, tuż
obok desperacko piękne, masywne tło syntetyki. Narracja skwierczy
dramaturgicznym zaniechaniem, pulsuje, tańczy i bałamuci. Ostatecznym zwycięzcą
tej nierównej walki wydają się być syntezatory. Pieśń piąta i dziki ryk
saksofonu, który wprowadza nas w nowy wymiar dźwiękowych Ugorów. Po niespełna
minucie łapie rytm pod dysze, a do pomocy dana mu jest rozjuszona perkusja, dodatkowo
wsparta bystrą syntetyką. Saksofon zdaje się multiplikować, syntezator zaś
chlasta nas po twarzy. Po chwili dęciak
tak intensywnie śpiewa w rozpaczy, iż momentami smakuje żywym Coltrane’em.
Syntetyczny post-free jazz na ostatniej prostej najlepszego fragmentu płyty
napotyka na gitarowy zgiełk, bez którego i ta historia nie mogłaby się
wydarzyć. Wreszcie finał tej nieustannie zaskakującej płyty – ściana gitarowego
noise, upaćkana swobodną syntetyką.
Wszystko zdaje się tu skwierczeć, pulsować, żyć sobie tylko znanym życiem – industrial with ambient in the background.
Dźwięki gęste jak ciekły ołów, tu przed ostatecznym zastygnięciem.
Transtilla II (Midira,
CD 2019)
Aura tajemniczości zaczyna nas już całkowicie pochłaniać – o
wykonawcach kolejnej recenzowanej płyty wiemy tylko tyle, iż nazywają się
Transtilla, personalnie zaś Anne-Chris
Bakker i Romke Kleefstra. Nic nie wiemy o użytym instrumentarium (music and images by), wszystkiego
będziemy się zatem domyślać w trakcie odsłuchu, który potrwa 45 i pół minuty
(cztery części z tytułami).
Z mroczną jak smoła trans-Tarantulą
witamy się w okolicznościach szerokopasmowego drona, który budowany jest przez
kilka warstw intensywnych, stojących w miejscu fonii. Wszystko drży tu soczystym
ambientem, tak w dolnym, jak i górnym paśmie narracji. Opowieść rozwarstwia się,
narasta i pęcznieje. Już po paru chwilach nastrój robi się nieco demoniczny i klaustrofobiczny.
Monotonia, która kreuje niepokój, mrok i zwątpienie. W połowie czwartej minuty
dociekliwy recenzent odnotowuje drobne elementy brudu i śladów prądu na gryfie
gitary. Po kilku kolejnych – garść post-gitarowego przesteru. Niektóre pasma
dronu pulsują outside/ inside, inne
masywnie drepczą w miejscu zdarzenia. Mimo dramaturgicznego status quo, w tej historii dzieje się
naprawdę wiele. Przybywa demonów i postaci o dziwnych twarzach, niektóre pasma
ambientu wręcz krzyczą. Ta jakże piękna ekspozycja gaśnie z dużą konsekwencją
po trzynastej minucie. Druga opowieść budzi się w ciszy, która rży, burczy, rezonuje,
pulsuje masą ambientowego basu. Całość zdaje się być na wejściu niezwykle
matowa, szorstka, pełna nerwowego spokoju. Po trzeciej minucie natrafiamy na ciekawe,
małe pasmo, które repetuje, w połowie zaś szóstej minuty budzi się już
prawdziwy demon, którego kaleczą opiłki post-noise.
Dolne pasmo fonii stoi w miejscu i złorzeczy. Po dziewiątej minucie nabiera
jednak mocy i zdaje się szlifować struny gitary. Finał nagrania jest wyjątkowo
urokliwy.
Trzecia opowieść, to drobne półdźwięki z gitary, którym
towarzyszą inne, równie filigranowe fonie, trochę jakby tarcie metalu o metal.
Rezonująca, żywa struktura materii dźwiękowej. Swoisty półambient, który kreśli
pętlę. Przybywa mu elementów składowych. Tło buduje się jakby niezależnie od
tego – syntetyczne pasma, które szeleszczą, budują swój własny ambient dalece
nieinwazyjnie. Całość z pewnością zasługuje na miano najspokojniejszego
fragmentu płyty. Nastrój robi się wręcz oniryczny, a skojarzenie z molekularnym
post-techno Jana Jelinka nie jest pozbawione sensu. Na wybrzmieniu … kilka
dźwięków żywej gitary! Kończy tę piękną płytę najkrótsza historia, którą
inauguruje szum płynącego ambientu, zdobionego wewnętrznym, nerwowym półrytmem.
Powrót dominacji syntetyki, która z czasem intensywnie narasta. Opowieść toczy
się na stojąco, z głową w nieistniejących chmurach. Pasma, które pulsują i
pasma, które wyczekują na moment zgęstnienia. Na ostatniej prostej demony
wydają się powracać ze zdwojoną siłą. Światło gaszą post-gitarowe tekstury.
Aidan Baker & Gareth Davis Invisible Cities II (Karl Records,
LP 2020)
W trakcie odsłuchu kolejnego nagrania jeszcze intensywniej
zanurzymy się w estetyce dark ambient,
a spotykamy się z jedną z ikon gatunku, kanadyjskim gitarzystą Aidanem Bakerem.
W ramach przedsięwzięcia Invisible Cities
odpływa on w otchłań mrocznego oceanu dźwięków, po części z pewnością … improwizowanego,
w towarzystwie belgijskiego klarnecisty Garetha Davisa. Przed nami druga
edycja, nagrywana w różnych miejscach, czasie i okolicznościach. Pięć części
trwa dokładnie 42 minuty i 24 sekundy.
Szmer świata otaczającego, pulsacja dronowego basu, szum
aparatury służącej do wzmacniania dźwięków, mrok i utopia ambientu, który w tym
wypadku wydaje się nawet ciemniejszy niż zazwyczaj, dodatkowo wypuszczony w
całkowicie otwartą przestrzeń. Drobne, filigranowe dźwięki gitary na pierwszym
planie i towarzyszący im masywny, drżący background
post-elektroniki, niepozbawiony brudu i przepięć energetycznych. Obok
klarnet basowy, który oddycha ciepłym powietrzem inside/ outside. Czternastominutowa pieśń otwarcia mija niemal niepostrzeżenie. Gdy wszystkie źródła
dźwięków przygasają, scenę spowija jedynie skowyt białego szumu. Na wejściu w
drugą opowieść mamy wrażenie, iż cała czasoprzestrzeń nagrania pulsuje. Klarnet
śpiewa małymi frazami, a narracja zdaje się stawać odrobinę bardziej
surrealistyczna. Gitara zanurzona w kosmosie odległej galaktyki zwiastuje
jednak nadejście niespodziewanego. Klarnet nuci semickie frazy i jest mu z tym
wyjątkowo dobrze.
Trzecia bajka, to ambient, który nałykał się siarki i
zgrzyta zębami. Gitara grzmi sprzężeniami i plami strumienie rozpływającej się
fonii, klarnet basowy też jakby brudził swój czysty, jak dotąd sound. Falowanie i świdrowanie na
granicy noise, notuje recenzent
słuchający nieco mechanistycznie. Na szczyt góry pierwszy wspina się klarnet,
który stroszy pióra pośród matni piekielnej. Czwarta piosenka nie stroni od dramaturgicznej refleksji – budzi się w
ciszy abstrakcyjnego ambientu. Wszystko wydaje się ciche i delikatne, nawet
klarnet basowy stąpa na palcach. Mrok, ukojenie i dający się akceptować strach.
W połowie utworu pulsacja basowych pasm zaczyna siać skromny ferment, ubogacając
i tak już intrygującą formę. Zanikająca post-elektronika na sam finał łapie
nieco dubowego posmaku. Czas na pieśń zamknięcia
– ambientowe pole, pada syntetyczny deszcz, wiatr szumi, przestrzeń błyszczy.
Klarnet płynie wysokim wzgórzem, sennie podśpiewując. W tle skwierczą foniczne
pozostałości na ciepłych jeszcze kablach. To oczywiste, że za gaszenie światła
odpowiada biały szum.
Dirk Serries Frontier
& Epitaph Companion (bandcamp, DL 2020/2019)
W naszej dzisiejszej, dark
ambientowej podróży nie może zabraknąć belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa w
wersji solowej! Przed nami dwa jego bandcampowe
wydawnictwa udostępnione światu na przełomie roku. Pierwsze, to
improwizowana kompozycja z roku 2014, teraz po odświeżającym remasterze, drugie
zaś, to zbiór utworów, które powstały w trakcie sesji nagraniowej Epitaph w roku 2017, ale nie zmieściły
się na … podwójnym kompakcie. Zapraszamy zatem do pięknego, barwnego i
nieustająco intrygującego świata pełnokrwistego ambientu, tworzonego za pomocą skromnej
gitary elektrycznej i zestawu amplifikatorów. Pierwsza opowieść trwa 60 minut
bez paru sekund, druga (w pięciu odcinkach) – parę sekund ponad … 60 minut.
Frontier. Z ciszy
wyjątkowo mglistego kosmosu, płyną do nas dwa, trzy, może cztery pasma fonii,
nakładające się na siebie, jak plastry miodu. Te najniżej posadowione,
delikatnie smakują siarką. Skomponowana improwizacja do wewnątrz i na zewnątrz.
Gitara Dirka chwilami brzmi, niczym organy kościelne na masywnym pogłosie, jak
pasma syntetycznego dźwięku, oderwanego od swego naturalnego źródła
pochodzenia. Narracja o bardzo bogatej fakturze, stabilna, niezmienna, płynna,
dostojna, niemalże epicka. Mimo tych atrybutów, w opowieści dzieje się naprawdę
wiele. Po trzydziestej minucie mamy wrażenie, jakby najniższe pasma zrobiły
mimowolny krok ku górze, dzięki czemu całość zyskała na czystości brzmienia.
Poziom naszego akustycznego ukontentowania rośnie, stymulowany kreatywną
repetycją. Oto być może the most constant ambient exposition in
history of nowadays! Finał trwa długo, muzyka gaśnie przez wiele
minut, gdy siła amplifikacji bystrze składa swoje ramiona.
Epitaph Companion.
Początek łagodny, niczym śródziemnomorski zefirek. Muzyka rozlewa się leniwie
po szyjce kieliszka, niczym wysokogatunkowa whisky. Szeroki strumień czystego
płynu, w sam raz do natychmiastowego spożycia. W drugiej części nastrój chwili
bałamuci szczypta mroku, sunąca z samego dna narracji. Pogłos rośnie w siłę,
gitara rzewnie łka nad losem ludzkości. Flow
pulsuje i ciemnieje z każdą upływającą sekundą. Epizod trzeci, niczym mgławy
poranek niepozbawiony codziennych wątpliwości. Dźwięki wydają się być wypłaszczone,
płyną bardziej leniwie. Wraz z muzykiem dość szybko osiągamy stan full chill-out, delikatnie podszyty wszakże
niepokojem. Gaszenie narracji trwa godzinami. Czwarta opowieść znów wydaje się
być bardziej mroczna, zatopiona w grozie nieznanych przestrzeni kosmicznych. Z
każdej strony wieje transsyberyjskim mrozem. Piąta, ostatnia historia przynosi
odrobinę egzystencjalnego ukojenia – krótsze formy, mniejszy rozmach, więcej
metafizyki melodii. Odrobina basowych dołów i bystra repetycja dźwięków
zaczerpniętych z drugiej części nagrania. Smukła narracja, ciekawie szukająca
finałowej ciszy.