Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 maja 2020

The Trevor Watts Quartet! The Real Intention!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, dni temu pięć.


Trevor Watts, człowiek-legenda free jazzu, pełnoprawny założyciel gatunku zwanego free improv, muzyk, który niemalże w pojedynkę wykreował estetykę Moire Music, w roku ubiegłym obchodził 80 urodziny! Wiem o tym doskonale, także o tym, iż nową dekadę życia otworzył wieloma jubileuszowymi koncertami, którymi pokazał nam, iż forma artystyczna i fizyczna jest ciągle jego niebywałym atutem.

Główne uroczystości urodzinowe odbyły na przełomie lata i jesieni. Wtedy to m.in. w londyńskim Café Oto odbył się niezwykle energetyczny, prawdziwie free jazzowy koncert formacji, którą na tę okoliczność nazwano The Trevor Watts Quartet. Saksofonistę (tradycyjnie alt i sopran) wspierały wówczas same żywe legendy sceny brytyjskiej (czyli światowej) – Veryan Weston na fortepianie, John Edwards na kontrabasie i Mark Sanders na perkusji. Koncert zarejestrowano, a już w nowym roku, za sprawą Fundacji Słuchaj!, udostępniono całemu światu. Podzielony na cztery części z tytułami trwa 68 minut i kilka sekund.




W słynnym londyńskim klubie zjawiamy się wraz z pierwszym uderzeniem free jazzowego podmuchu dźwięków, kolektywnie tworzonego przez artystów wielkiej mocy. Przyciemniona scena, mrok publiczności, na środku jeden mikrofon zbierający wszystkie dźwięki, od lewej do prawej - fortepianu, kontrabasu i saksofonu, wreszcie perkusji. Surowe, subdoskonałe, zabrudzone brzmienie zdaje się podkreślać wagę chwili. Być może wcale nie trafiliśmy do Cafe Oto, ale zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy się nowojorskim lofcie całe czterdzieści kilka lat temu. Być może muzycy grają już tu od wielu minut, czy godzin, a my dopiero teraz zasiedliśmy na niewygodnych krzesełkach, w zadymionej salce klubowej.

Od startu saksofon altowy rusza w bystry, dynamiczny, na poły melodyjny taniec. Na jego lewej flance swawoli pianista, który także tryska energią i pozytywnymi emocjami. Sekcja rytmu robi swoje, jak zwykle po mistrzowsku. Nasz ulubiony kontrabasista tamtej części świata nie byłby sobą, gdyby w masywy flow kwartetu nie wpuszczał, co pewien czas, swoich dramaturgicznych fermentów, jak choćby wtedy, gdy niespodziewanie w okolicach trzeciej minuty wchodzi w rytmiczną imitację z pianistą! Rzeczony pianista jest tu także przygotowany niemal na wszystko, serwuje nam na przykład pasaż post-ragtime’owej motoryki, która dodatkowo dynamizuje poczynania muzyków. Free Jazz Quartet as a pattern! Saksofon altowy, zatopiony w jedynym i niepowtarzalnym Watts’style, nie ma tu z niczym najmniejszego problemu. Kolektywnie, w ogniu tylko dobrych interakcji, muzycy budują narrację jakby mimochodem, świetnie się ze sobą komunikując. Gdy w piątej minucie Edwards sięga po smyczek, chwila dramaturgicznej zadumy trwa jedynie kilka sekund. Saksofon zaczyna wyć do księżyca, a piano ma krótkie solo z perkusyjnymi zdobieniami. Po powrocie do kwartetowej ekspozycji, nadal gęstej od dźwięków, muzycy zdają się już nie forsować tempa, jak na starcie, ale wciąż budują w pełni kolektywny, ognisty przekaz. W czternastej minucie krótki epizod post-chamber, z lirycznym piano i ciszą saksofonu, znów stanowi jedynie preludium do dynamicznej eskalacji, która wieńczy pierwszą improwizację.

Druga część zaczyna się nad wyraz spokojnie. Łagodny alt, smyczek na kontrabasie, małe piano. Narracja buduje się bez pośpiechu, ale każdorazowym prowodyrem wzrostu emocji wydaje się być przede wszystkim szacowny jubilat. Etap galopu kwartet osiąga mniej więcej po pięciu minutach. Opowieść jest bardzo różnorodna, każdy z muzyków nieustannie kreuje i inicjuje nowe sytuacje sceniczne. Tuż przed upływem dziesiątej minuty faza repetycji buduje podwaliny pod istotne spowolnienie. Najpierw głównym aktorem jest saksofonista, potem pianista i kontrabasista. Powrót do kwartetowej narracji jeszcze zaognia sytuację. Watts tańczy jak opętany, a narracja mimo dynamiki zaczyna się kołysać i stopniowo - metodą dobrych pytań i jeszcze lepszych odpowiedzi - osiąga w pełni zrównoważony finał.

Kolejną część muzycy ponownie zaczynają w skupieniu – wyważone plastry dźwięków z klawiatury, półśpiew altu, smyczek nisko zawieszony na gryfie kontrabasu, incydentalne akcje perkusjonalne. Kameralne intro trwa cztery minuty, pełne jest niemal post-barokowego uroku. Gdy Edwards wzbudza kontrabasowe pizzicato, wszyscy już wiedzą, iż nadszedł czas, by na powrót wpaść w wir free jazzowego szaleństwa. W okolicach dziesiątej minuty saksofonista bierze łyk wody i kolejny duży oddech, a trio pozostałych muzyków plecie ciekawą konstrukcję open jazzową. Watts wraca wyposażony w saksofon sopranowy i buduje podniebny flow pełen emocji. Dobrze asystuje mu smyczkiem kontrabasista, a całość nabiera dynamiki w mgnieniu oka. W połowie szesnastej minuty drobne spowolnienie, kilka dźwiękowych niuansów - saksofon na stronie z kontrabasem, ciche piano i szczoteczki perkusyjne, które zdają się budować nową opowieść. Oczywiście tak temperamentni artyści nie odmówią sobie na finał bystrej eskalacji. Mistrzem ceremonii – ognisty sopran!

Czas na finałową część koncertu, choć krótszą niż pozostałe, to jednak będącą czymś więcej niż urodzinowym bisem. Start – oczywiście – łagodny, dramaturgicznie spolegliwy, lekki, ale od samego początku kreowany na sporej dynamice. Watts wraca do altu i sieje popłoch na scenie już po kilku pętlach narracji. Najpierw jurny, pikantny galop, potem krótki oddech, ubarwiony solówką kontrabasu. Gdy wracają pozostali muzycy, pot i krew leją się ze ścian. Alt opętany rytmem, gęsty ścieg kontrabasu i perkusji, rozkołysane wichurą piano – esencja free jazzu! Opowieść zmysłowo, ale i wieloetapowo przygasa. W tle niecierpliwa publika chciałby już ryknąć oklaskami, ale muzycy cedzą ostatnie dźwięki – rezonans talerzy, półfrazy saksofonu i piana, droga do ostatniego dźwięku niczym wisienka na urodzinowym torcie. Brawo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz