Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, dni temu pięć.
Trevor Watts, człowiek-legenda free jazzu, pełnoprawny założyciel
gatunku zwanego free improv, muzyk, który niemalże w pojedynkę wykreował estetykę
Moire Music, w roku ubiegłym
obchodził 80 urodziny! Wiem o tym doskonale, także o tym, iż nową dekadę życia
otworzył wieloma jubileuszowymi koncertami, którymi pokazał nam, iż forma
artystyczna i fizyczna jest ciągle jego niebywałym atutem.
Główne uroczystości urodzinowe odbyły na przełomie lata i
jesieni. Wtedy to m.in. w londyńskim Café Oto odbył się niezwykle energetyczny,
prawdziwie free jazzowy koncert formacji, którą na tę okoliczność nazwano The
Trevor Watts Quartet. Saksofonistę (tradycyjnie alt i sopran) wspierały wówczas
same żywe legendy sceny brytyjskiej (czyli światowej) – Veryan Weston na
fortepianie, John Edwards na kontrabasie i Mark Sanders na perkusji. Koncert
zarejestrowano, a już w nowym roku, za sprawą Fundacji Słuchaj!, udostępniono
całemu światu. Podzielony na cztery części z tytułami trwa 68 minut i kilka
sekund.
W słynnym londyńskim klubie zjawiamy się wraz z pierwszym uderzeniem
free jazzowego podmuchu dźwięków, kolektywnie tworzonego przez artystów
wielkiej mocy. Przyciemniona scena, mrok publiczności, na środku jeden mikrofon
zbierający wszystkie dźwięki, od lewej do prawej - fortepianu, kontrabasu i saksofonu,
wreszcie perkusji. Surowe, subdoskonałe, zabrudzone brzmienie zdaje się
podkreślać wagę chwili. Być może wcale nie trafiliśmy do Cafe Oto, ale zupełnie
niespodziewanie znaleźliśmy się nowojorskim lofcie całe czterdzieści kilka lat
temu. Być może muzycy grają już tu od wielu minut, czy godzin, a my dopiero
teraz zasiedliśmy na niewygodnych krzesełkach, w zadymionej salce klubowej.
Od startu saksofon altowy rusza w bystry, dynamiczny, na
poły melodyjny taniec. Na jego lewej flance swawoli pianista, który także
tryska energią i pozytywnymi emocjami. Sekcja rytmu robi swoje, jak zwykle po
mistrzowsku. Nasz ulubiony kontrabasista tamtej części świata nie byłby sobą,
gdyby w masywy flow kwartetu nie
wpuszczał, co pewien czas, swoich dramaturgicznych fermentów, jak choćby wtedy,
gdy niespodziewanie w okolicach trzeciej minuty wchodzi w rytmiczną imitację z
pianistą! Rzeczony pianista jest tu także przygotowany niemal na wszystko, serwuje
nam na przykład pasaż post-ragtime’owej
motoryki, która dodatkowo dynamizuje poczynania muzyków. Free Jazz Quartet as a pattern! Saksofon altowy, zatopiony w
jedynym i niepowtarzalnym Watts’style,
nie ma tu z niczym najmniejszego problemu. Kolektywnie, w ogniu tylko dobrych interakcji,
muzycy budują narrację jakby mimochodem, świetnie się ze sobą komunikując. Gdy
w piątej minucie Edwards sięga po smyczek, chwila dramaturgicznej zadumy trwa
jedynie kilka sekund. Saksofon zaczyna wyć do księżyca, a piano ma krótkie solo
z perkusyjnymi zdobieniami. Po powrocie do kwartetowej ekspozycji, nadal gęstej
od dźwięków, muzycy zdają się już nie forsować tempa, jak na starcie, ale wciąż
budują w pełni kolektywny, ognisty przekaz. W czternastej minucie krótki epizod
post-chamber, z lirycznym piano i
ciszą saksofonu, znów stanowi jedynie preludium do dynamicznej eskalacji, która
wieńczy pierwszą improwizację.
Druga część zaczyna się nad wyraz spokojnie. Łagodny alt, smyczek
na kontrabasie, małe piano. Narracja buduje się bez pośpiechu, ale każdorazowym
prowodyrem wzrostu emocji wydaje się być przede wszystkim szacowny jubilat.
Etap galopu kwartet osiąga mniej więcej po pięciu minutach. Opowieść jest
bardzo różnorodna, każdy z muzyków nieustannie kreuje i inicjuje nowe sytuacje
sceniczne. Tuż przed upływem dziesiątej minuty faza repetycji buduje podwaliny
pod istotne spowolnienie. Najpierw głównym aktorem jest saksofonista, potem
pianista i kontrabasista. Powrót do kwartetowej narracji jeszcze zaognia
sytuację. Watts tańczy jak opętany, a narracja mimo dynamiki zaczyna się
kołysać i stopniowo - metodą dobrych pytań i jeszcze lepszych odpowiedzi - osiąga
w pełni zrównoważony finał.
Kolejną część muzycy ponownie zaczynają w skupieniu –
wyważone plastry dźwięków z klawiatury, półśpiew altu, smyczek nisko zawieszony
na gryfie kontrabasu, incydentalne akcje perkusjonalne. Kameralne intro trwa
cztery minuty, pełne jest niemal post-barokowego uroku. Gdy Edwards wzbudza
kontrabasowe pizzicato, wszyscy już wiedzą,
iż nadszedł czas, by na powrót wpaść w wir free jazzowego szaleństwa. W
okolicach dziesiątej minuty saksofonista bierze łyk wody i kolejny duży oddech,
a trio pozostałych muzyków plecie ciekawą konstrukcję open jazzową. Watts wraca wyposażony w saksofon sopranowy i buduje
podniebny flow pełen emocji. Dobrze asystuje
mu smyczkiem kontrabasista, a całość nabiera dynamiki w mgnieniu oka. W połowie
szesnastej minuty drobne spowolnienie, kilka dźwiękowych niuansów - saksofon na
stronie z kontrabasem, ciche piano i szczoteczki perkusyjne, które zdają się
budować nową opowieść. Oczywiście tak temperamentni artyści nie odmówią sobie
na finał bystrej eskalacji. Mistrzem ceremonii – ognisty sopran!
Czas na finałową część koncertu, choć krótszą niż pozostałe,
to jednak będącą czymś więcej niż urodzinowym bisem. Start – oczywiście –
łagodny, dramaturgicznie spolegliwy, lekki, ale od samego początku kreowany na
sporej dynamice. Watts wraca do altu i sieje popłoch na scenie już po kilku pętlach
narracji. Najpierw jurny, pikantny galop, potem krótki oddech, ubarwiony
solówką kontrabasu. Gdy wracają pozostali muzycy, pot i krew leją się ze ścian.
Alt opętany rytmem, gęsty ścieg kontrabasu i perkusji, rozkołysane wichurą
piano – esencja free jazzu! Opowieść zmysłowo, ale i wieloetapowo przygasa. W
tle niecierpliwa publika chciałby już ryknąć oklaskami, ale muzycy cedzą
ostatnie dźwięki – rezonans talerzy, półfrazy saksofonu i piana, droga do ostatniego
dźwięku niczym wisienka na urodzinowym torcie. Brawo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz