Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 12 czerwca 2020

Karałow! Przeździecki! Mazzoll! Q-Janicki! Bociani Trójpak Przepyszności!


Recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot i tamże opublikowana została czas jakiś niedługi temu.


Warszawski Bocian lubi mieszać gatunki, łączyć improwizację z kompozycją, unika dróg na skróty, z ptasią gracją omija dramaturgiczne mielizny i artystyczne płycizny.

Dziś omówimy trzy płyty wydane przez Bociana w roku bieżącym i minionym. Spotkamy na nich czterech muzyków, którzy na miejsce artystycznego zdarzenia dotarli z różnych miejsc, mając w buławie dotychczasowej sławy całkiem odmienne doświadczenia muzyczne. Trzy czarne, nieprzegadane krążki (zdaje się, że ów wydawca nie znosi zbyt długich płyt!), które niezależnie od swoich niepodważalnych zalet i prawdopodobnie zupełnie niedostrzegalnych wad, udowadniają ważną tezę dotyczącą szeroko rozumianej muzyki improwizowanej – odwieczna rywalizacja elektroniki i dźwięków akustycznych może śmiało przybierać barwy artystycznej przyjaźni, często przeradzającej się w prawdziwe marsze równości składnika syntetycznego i żywego.




Zaczynamy od niedługiej relacji z festiwalu ambientowego w Gorlicach (2019). Na scenie Andrzej Karałow (grand piano, gitara i efekty) i Jerzy Przeździecki (wszystkie pozostałe dźwięki, zapewne w całości syntetyczne). Ich spotkanie zwie się Pedestal’s Complement (LP 2020), podzielone zostało na dwie części i trwa 26 minut.

Koncert rozpoczyna dźwięk, który brzmi jak elektroakustyczny metronom. Towarzyszy mu delikatne, ostrożne piano z odrobiną preparacji. Szczypta post-elektroniki w służbie post-akustyki – narracja buduje się mozolnie, ale dość swobodnie, bez minimalistycznych naleciałości. W ramach ozdobników puste, brzęczące półakordy gitary, brzmiące niczym replika fortepianu, a także spora ilość dźwięków, dla których trudno wskazać źródło pochodzenia. Piano potrafi pokazać free jazzowy pazur, elektronika, choć chwilami bardzo aktywna, daleka zdaje się być od inwazyjności. Obie sfery dźwięków dobrze na siebie reagują i w przyjaźni realizują, wspomniany w preambule tekstu, marsz równości. Pierwsza strona płyty zdaje się być szczególnie udana po dziesiątej minucie, gdy opowieść ogarnia pewien rodzaj nostalgii i elektroakustycznej zadumy, która realizuje się bez popadania w banał nadmiernej repetycji.

Druga strona winyla kontynuuje ów nieco spowolniony bieg zdarzeń, nabiera posmaku zdrowego, dobrego chill-outu. Muzycy od czasu do czasu czynią gesty, które wskazują na poszukiwanie dramaturgicznej zaczepki, a każda z tych prób liczyć może na bystrą interakcję. Po czasie opowieść nabiera odrobiny rozmachu, ale artystom wciąż nigdzie się nie śpieszy. Kultywują klimat meta ambientu, w który pod sam koniec koncertu tchną jeszcze dodatkową porcję melodyki, co uczyni zarówno finał, jak i cały koncert dalece przyjemnym doznaniem słuchowym.




Odpowiedzialny za świat syntetycznych nieskończoności, Jerzy Przeździecki zostaje z nami, a dołącza do niego pomnikowa postać krajowej, improwizowanej awangardy – Jerzy Mazzoll. Ich wspólne nagranie zwie się Melodnie (LP 2019), składa się z sześciu improwizowanych epizodów, których odsłuch nie zajmie nam więcej niż 27 minut. Wedle skąpego opisu na okładce płyty, Mazzoll będzie grał na klarnecie basowym bez ustnika (po prawdzie, nie wiemy, czy dzieje się tak w każdym utworze), zaś jego partner użyje tuned distortion feedback.

Płytę otwierają masywne dźwięki elektroniki, z których wyłania się brzmienie klarnetu na dużym pogłosie. Być może ów dźwięk akustyczny jest poddawany obróbce metodą live proccesing, być może jednak, to, co słyszymy powstaje w zupełnie inny sposób. Nie jest to jednak dla nas szczególnie ważne, albowiem od pierwszego do ostatniego dźwięku kolejny bociani, jakże kooperatywny marsz syntetyki i akustyki (w tym wypadku, to ostatnie pojęcie wydaje się nieco mało precyzyjne) dostarcza nam niemal wyłącznie pozytywnych emocji. Co ciekawe, w tym tyglu zniekształconych i dramaturgicznie powykręcanych dźwięków, pojawia się nuta folkowego, tudzież orientalnego zaśpiewu, a nawet głos, który próbuje nam coś przekazać na poły werbalnie. Znów nie wiemy, czyja to sprawka, ale – powtórzmy – znów nam się podoba! Dobrym przykładem na owe intrygujące naleciałości stylistyczne niech będą dwie pierwsze Melodnie.

W trzecim utworze napotykamy na ciekawy dysonans – z jednej strony dociera do nas dron post-electro, z drugiej - budowany na dużym pogłosie dron klarnetu, który brzmi tu niczym wypalone ogniem pustynnym didgeridoo! Czwarta opowieść budowana jest przede wszystkim na improwizacji instrumentu dętego. Mazzoll plecie tu zwinną, dosadną i śpiewną opowieść. Z kolei w piątej improwizacji królem polowania jest syntetyka, która harcuje, dudni i grzmi mechaniką szelestu i sprzężenia. Mamy nieodparte wrażenie, że w tym tyglu emocji palce macza także elektronicznie zdekonstruowany klarnet. Na finał tej (znów!) bardzo krótkiej płyty garść świszczącej post-elektroniką klarnetowej zadumy. Długie, smakowite pasaże w poświacie wyjątkowo mglistego poranka, które ucięte zostają sprawnym ruchem post-produkcyjnej brzytwy.




Czas na trzeci już dziś marsz syntetyczno-akustycznej równości, a w roli żywego instrumentu tym razem perkusja! Na płycie Intuitive Mathematics (LP 2020) nie spotykamy jednak duetu, albowiem za wszystkie dźwięki odpowiadał będzie jeden artysta – Qba Janicki. Obok zestawu perkusyjnego, muzyk korzystał będzie z amplifikacji i własnoręcznie wykonanego narzędzia pracy, tzw. deski dźwięków. Dwie strony czarnego winyla, 33 i pół minuty.

Otwarcie płyty obiecuje wiele i bez trudu – w dalszej jej części - obietnice owe spełnia. Świergot małej elektroakustyki - narracja budowana precyzyjnie step by step, żywa perkusja i drobna elektronika na granicy żywego dźwięku. Całość podszyta preparacjami, czasami nawet na granicy przesteru. Rytm, dynamika, emocje żywej perkusji i elektronicznych zdobień. Po fazie syntetycznej eskalacji, która ma miejsce w połowie utworu, bystry powrót do żywego, ale bardziej filigranowego drummingu. Po paru kolejnych minutach narracja gęstnieje, urozmaica swoje brzmienie i zaczyna poszukiwać ciekawych repetycji, by na koniec znów odnaleźć powód do wzmożenia dynamiki.

Drugą stronę otwiera czerstwa, gęsta i repetytywna elektronika. Jakby muzyk w tej samej chwili generował kilka wątków. Żywe pasma pojawiają się od czasu do czasu w tej opowieści, potrafią wszakże bez słowa przenieść się w syntetyczny wymiar. W połowie szóstej minuty aurę nagrania na krótki moment spowija chmura ambientu, która gasi dynamikę ekspozycji. Narracja przypomina w pewnym stopniu post-jazzowe dekonstrukcje Jana Jelinka sprzed dwóch dekad, realizowane wszakże na żywo. Przybywa elektroakustycznych preparacji, udanych powtórzeń, pogłosu post-elektroniki, czyniąc przy okazji ów fragment płyty najbardziej frapującym. Nim muzyk dobrnie do końca swojej historii, po czternastej minucie zaserwuje nam jeszcze plaster harsh & industrial, po czym ze śpiewem na ustach, rozpocznie proces zawija do portu, napotykając po drodze na kilka intrygujących sprzężeń mocy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz