Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

poniedziałek, 15 czerwca 2020

Martin Küchen in three free bodies! The Croaks, The Stork & The Chimp and Tatakai!


Gdy na brytyjskiej ziemi lat temu ponad pięćdziesiąt, w twórczych bólach, rodziła się muzyka swobodnie improwizowana, pewien szwedzki chłopiec przebywał jeszcze w brzuszku swojej matki.

Dziś, gdy słuchamy go, jako w pełni ukształtowanego artystycznie muzyka, nad wyraz dorosłego przedstawiciela wieku średniego europejskiego jazzu i muzyki improwizowanej, mamy jednak wrażenie, że pomiędzy deskami pewnego londyńskiego Małego Teatru, a szwedzkim, kobiecym ciałem nawiązana została pewna komunikacja.

Saksofonista Martin Küchen, bo o nim mowa, wiedzie swój muzyczny szlak bardzo różnymi, czasami krętymi drogami. Komponuje i gra jazz w mniejszych lub większych składach, od lat także bardzo dziarsko porusza się po obszarze freely improvised music, czyniąc to z gracją mistrza i pewnym sznytem estetycznym, który w naszej redakcji nie może nie kojarzyć się z pionierami gatunku – Trevorem Wattsem i Johnem Stevensem, nade wszystko zaś z ideą Spontaneous Music Ensemble.

Dziś przed nami trzy dowody rzeczowe, iż owa telepatyczna korelacja sprzed pół wieku naprawdę musiała mieć miejsce. Najpierw zupełna świeżynka, trio The Croaks z udziałem mistrza gatunku Rogera Turnera, potem dwie nieco starsze produkcje, obie z istotną partycypacją jednego z naszych ulubionych skandynawskich gitarzystów i basistów – Andersa Lindsjö. Odpływamy zatem w bezmiar muzyki bardzo swobodnie improwizowanej!




The Croaks  One Of The Best Bears!  (Fundacja Słuchaj! ‎, CD 2020)

Na spektakl Żabiego Rechotu zapraszamy do miejsca zwanego BAS, Bandhagen, położonego w stolicy królestwa Szwecji. W połowie kwietnia 2018 roku spotykamy tam trzech niezwykłych artystów: Rogera Turnera (perkusja, talerze, metalowe i plastikowe), Martina Klappera (obiekty amplifikowane, zabawki, mała elektronika) oraz Martina Küchena (sopranino, saksofon sopranowy, werbel perkusyjny, rezonator, metalowe obiekty). Panowie pod nazwą własną The Croaks proponują nam barwną, siedmioczęściową opowieść (tytuły są fragmentami literackimi), która trwa 38 minut i 3 sekundy.

Muzycy zapraszają nas do małego zakładu rzemieślniczego. Obróbka skrawaniem, zabawa małymi przedmiotami - wszyscy wydają z nich dźwięki, uderzają w nie innymi przedmiotami, stukają, szlifują i polerują. Dużo dzieje się na werblach, małej powierzchni płaskiej, na której produkuje się dźwięki. Wszystkiemu towarzyszy pogłos dętych oddechów, które z racji bliskości glazury jednego z werbli, zaczynają pracować jak urządzenie prądotwórcze – drżeć, rezonować, trzeszczeć i skrzeczeć. Na wejściu w ów niebywały performance odbiorca wydaje się być nieco zagubiony, zwłaszcza, co do miejsc powstawania dźwięków. Po paru chwilach udaje się jednak ustalić bez pudła rozmieszczenie muzyków na scenie: na lewej flance akustyczny drumming & percussion Turnera, na prawej flance elektroakustyka Klappera, też niezwykle perkusjonalna, po środku zaś dęciak Küchena i jego armia post-perkusyjnych przedmiotów. Muzycy od startu budują gęstą narrację (choć pełną niuansów i drobiazgów akustycznych), w której nie ma miejsca na ciszę i puste przebiegi. Jakby żywy, rozbujany field recordings. Opowieść w sensie dynamicznym zdaje się nakręcać Turner, pomaga mu Küchen, który dmie i rży jak kucyk na wybiegu, ale równie ekspresyjnym elementem tej układanki jest mała elektronika Klappera, która potrafi być głośna, ale nigdy nie wychodzi przed szereg. Wszystko ma tu dalece demokratyczny wymiar, jeśli chodzi o dostęp do przestrzeni scenicznej i kreację na skali potencjometrów. Prawdziwie oświecony kolektywizm realny!

Druga improwizacja wydaje się być nieco wolniejsza, chwilami spokojniejsza. Muzycy z mgławicy fonii wyłaniają coraz więcej szczegółów. Saksofonista momentami zdaje się bardziej preparować dźwięk, niż czyni to jego partner z amplifikowanymi zabawkami. Przez ułamek sekundy brzmi nawet, jak akustyczna gitara basowa. Muzycy słyszą się wzajemnie w sposób wręcz niewyobrażalny – tu nic nikomu nie umyka, żadna akcja nie pozostaje bez odpowiedniej reakcji. Każdy z artystów ma swoje tempo i intensywność gry, każdy szuka nowego pomysłu na dekonstrukcję dźwięków. Każdy wydaje się być inną inkarnacją całkowicie naturalnej perkusjonalności. Trzecią opowieść otwierają zagubione fale radiowe. Rezonują małe przedmioty, a narracja krok po kroku staje się coraz bardziej rozdrobniona, molekularna. Zza kotary wyłania się postać Johna Stevensa – jakże jest dumny z młodszych kolegów! Szczególnie na obu flankach narracji dzieją się prawdziwe cuda – obaj muzycy i ich przedmioty wchodzą w niebywałą elektroakustyczną imitację (w wielu momentach stając się jednym organizmem), wspólnie budują rytm, a potem bezlitośnie go maltretują. Czwarta historia stara się nieco porządkować sytuację dramaturgiczną – drumming Turnera, śpiewne, małe frazy z oddali Küchena, wreszcie percussion Klappera z uroczą poświatą niemal nieistniejącej w tej chwili syntetyki. Ten ostatni jest zwinny niczym kot. Raz klei się do perkusisty, innym razem do saksofonisty. Same fajerwerki!

Piąta partia, muzycy łapią oddech – szczoteczki na werblu, nano melodia w tubie, prychająca post-elektronika. Wszyscy są jednym strumieniem fonii i wyjątkowo im z tym dobrze. Szósta opowieść, to początkowo garść spokoju, wyczekiwania, poszukiwania kolejnych drobiazgów brzmieniowych, mikro fraz, kropli potu. Narracja mimo tego zagęszcza się. Przez moment wydać by się mogło, iż ciągle słyszymy podobne rozwiązania, ale jednocześnie w każdej sekundzie odkrywamy archipelag dodatkowych, elektroakustycznych wspaniałości. Klapper ląduje w kajecie recenzenta z adekwatnym komentarzem: the best ampli-toys player of the world! Klasa Turnera nie wymaga komentarza, to jakby tysięczny dowód rzeczowy w sprawie. Küchen chwilami chowa się za pajęczyną interakcji na flankach, ale za to fantastycznie zdaje się czuwać nad dramaturgią całości. Finał przedostatniej części eksploduje niebywałymi wydarzeniami – lewa flanka rezonuje, drży i piłuje, środek rozbawiony do łez, śpiewa i tańczy, prawa flanka wchodzi na kolejny szczyt – post-percussion in electronics & industrial! Docieramy do siódmej części płyty, która w sumie - jako całość - mogłaby być nieprzerwanym potokiem dźwięków, pod pierwszej do ostatniej minuty. Muzycy znów odnajdują dla nas bukiet drobiazgów, strzępów dźwiękowych, podmuchów schłodzonego powietrza. Na zakończenie spektaklu wszyscy zaczynają się imitować! Wszystkie dźwięki stają się jedną perkusjonalną orkiestrą – lewa akustyczna, środkowa dęta, prawa post-elektroniczna. Cudowny warsztat szlifierski zdaje się pracować całodobowo. Na ostatniej prostej jakby dodatkowy zastrzyk energii – saksofon dmie niczym kwoka, a wszystkie perkusje świata płoną już w ogniu! What a game!




Martin Küchen &  Anders Lindsjö  The Stork & The Chimp  (Konvoj Records, CD 2018)

W roli tytułowego Bociana nasz dzisiejszy bohater, tradycyjnie wyposażony w saksofon sopranowy i sopranino, tudzież podręczny werbel, w roli Szympansa - Anders Lindsjö na gitarze akustycznie i semi-akustycznej (zapewne delikatnie amplifikowanej). Muzycy spotkali się na początku stycznia 2017 roku w szwedzkim Malmö i miejscu zwanym Allmogen. Zagrali sześć swobodnych improwizacji, które trwają 41 i pół minuty.

Na starcie swojej opowieści muzycy sprawiają wrażenie, jakby poprzedni wieczór był dla nich wyjątkowo długi i przeładowany wydarzeniami. Anders liczy wyjątkowo suche struny gitary, nie jest pewien, ile ich ostatecznie posiada na gryfie. Martin piłuje półdrony, szuka niedopitej butelki z kompletnie odgazowaną mineralką. Tuba jego saksofonu jest chyba jeszcze wczorajsza. Zawodzi lirycznie i śpiewa smutne piosenki o ciemiężonych, a może o ciemiężycielach. Muzycy skrzętnie zbierają jednak nadwątlone siły i zaczynają budować narrację. Anders zdaje się szukać inspiracji u Dereka Baileya, Martin skrzeczy wprost w glazurę werbla, brzmi niczym kościste połączenie młodego Trevora Wattsa z równie młodym Evanem Parkerem. Jego sopranino zdaje się sięgać nieba, nawet, gdy tuba zablokowana jest elementem zestawu perkusyjnego, ustawionym dokładnie w tym miejscu sceny, by powietrze wydychane przez instrument napotykało na płaską, niedającą się pokonać powierzchnię. Na finał pierwszego odcinka rozochoceni muzycy serwują nam salwy ekspresji! Tak, jednak żyjemy!

Znów struna po strunie, Anders szuka kreacji i zaczyna próbować tańczyć na gryfie. Tuba saksofonu podśpiewuje, werbel drży tuż obok. Muzycy stymulują się wzajemnie, ślą dźwięki jedno przy drugim, by po chwili być już niemal jednym ciałem. Zrośnięci pępowiną wspólnych doświadczeń kroczą drogą coraz piękniejszej improwizacji. Nie stronią od hałasu, lubią też ciszę, nade wszystko cenią sobie dbałość o szczegóły wykonania niemal każdego dźwięku. Trzecia opowieść jakby pogłębia ów stan drobiazgowości w obyciu artystów. Saksofon nie tylko skrzeczy, ale i wymownie szumi. Gdy styka się z werblem, raz za razem generuje akcenty perkusjonalne. Gitara wciąż nie potrafi zapanować nad suchością w gardle. Gdy dynamika rośnie, znów mamy wrażenie, jakby poirytowany Bailey strofował nadmiernie rozgrzanego Parkera.

Czwarta część dostarcza gitarze odrobinę wzmocnienia (nareszcie!). Dźwięk płynie z drobinkami prądu, modulującymi tembr opowieści. Podmuchy z tuby jakby nabierały szczypty refleksji. Muzycy kołyszą się na wietrze, czują ulgę od stóp po czubek głowy. Martin zdaje się multiplikować dźwięki, jakie wydaje, być może to znów sprawka niesfornego werbla. Anders płynie z nurtem rzeki, podryguje rytmicznie, Martin powtarza frazę. Na początku piątej historii muzyków znów zdaje się dopadać suchość w gardle – świszczące dysze, mdłe struny z małym prądem. Taka bluesowa kołysanka dla prawdziwych łobuzów! Dużo niuansów dramaturgicznych i męskich zapachów. Martin śpiewa porannego bluesa jak pijana Nina Simone, Anders liczy struny, niczym puste kieliszki. Szósta historia wybudza nas z letargu. Dźwięki percussion zdają się docierać do nas z kilku miejsc. Pojedyncze struny, uderzenia w pudło rezonansowe, pokrzykiwania z tuby i gardła, drżący na powrót werbel. Martin znów generuje kilka pasm fonii, mały człowiek-orkiestra! Obaj muzycy nabierają tempa, pot błyszczy na ich czołach. Anders szuka rytmu w post-rockowych skojarzeniach, Martin zostawia mokre plamy na podłodze, dewastuje swój instrument, z którego dysze zdają się odpadać jedna po drugiej. Muzyk i wszystko wokół niego drży i … śpiewa. Anders repetuje post-bluesowymi riffami. Muzycy wpadają w finałowy trans. Już wiedzą, że dziś także czeka ich długi wieczór!




Tatakai Trio  Happī  (Relative Pitch Records, CD 2018)

Martin Küchen i Anders Lindsjö zostają z nami! Na osi czasu cofamy się niemal dokładnie o rok. Szwedzkie miejsce zdarzenia opisano następującymi słowami: Nordlings Rör, Heby, Uppland. Saksofoniście (sopran, sopranino, werbel) i gitarzyście (tym razem wiosło definitywnie z prądem!) towarzyszy Raymond Strid na perkusji (oj, będzie dobrze!). Trio z japońskiego zwie się Walka, zatem emocje mamy gwarantowane! Osiem improwizacji, 39 minut i 13 sekund.

Już pierwszy kęs gitary smakuje jazzem i bluesem, wspomagają ją skrupulatny, matematycznie precyzyjny drumming, a w tle śpiewny, niepokojący, wysoko zestrojony saksofon. Muzycy płyną szeroki korytem, w zwartym szyku i wyśmienitej komitywie. Pierwszą kipiel free jazzu osiągają tuż przed końcem niedługiej pieśni otwarcia. Drugą opowieść plotą nieco spokojniej – sopranino pląsa po mokrej łące, delikatna gitara rysuje linię basu, a perkusja koncentruje uwagę na talerzach i dzwonkach. Ów pozorny ład i porządek nie przeszkadza muzykom budować narracji gęstej, czerstwej i niepozostawiającej swobody nawet na drobny ochłap ciszy. Saksofon skrzeczy, gitara pachnie blues-rockiem, dynamika perkusji rośnie. Trzecia część na wejściu toczy się niezwykle leniwie, a ceremonia lizania ran idzie w najlepsze - post-jazzowe frazy gitary i saksofonu, perkusjonalna zaduma czyniona za pomocą szczoteczek. Niezobowiązująca gra wstępna trwa ledwie minutę z okładem. Sygnał do ataku daje charkot sopranu, który zapewne korzysta z płaskiego werbla, by wzmacniać efekt brudu na obrzeżach tuby. Rodzi się z tego nieco abstrakcyjny taniec-połamaniec, z gitarą, która szuka obecności Dereka Baileya. Złe duchy odpędza skrzeczący dęciak.

Wejście w czwartą improwizację, znów na spokojnie. Matowe śpiewy o poranku, proste akordy gitary, znów pewna dostojność i nieśpieszność bluesa. Zwolennicy rosnących emocji znów wszakże mogą liczyć na szorstkie, zadziorne, powykręcane i kościste frazy saksofonu. Wytłumienie przychodzi w dobrym momencie, dając sygnał do powrotu estetyki pijanego bluesa. Piątą część zaczyna uderzenie rockowej gitary, ale to ledwie wstęp do … zadumanej ballady, której sercem zdaje się być fantastyczna robota perkusjonalna Strida, pełna emocjonalnych subtelności i szczegółowości. Muzyka rozbłyska barwami niczym dziecięcy kalejdoskop.

Szósta pieśń jest zwarta, skondensowana w treści – prostymi środkami, bez pośpiechu, chociaż pikantnie, z post-bluesową gitarą, rockowym drummingiem i mantrą rozśpiewanego saksofonu. W kolejnej części improwizacja powraca do niuansów, dramaturgicznych szczegółów, drobnych akcji i precyzyjnych reakcji. Werble i tomy drżą, saksofon gdacze po swojemu, pokrzykuje, awanturuje się. Gitara na boku kombinuje i szuka zagubionej na moment poświaty rocka. Tempo i gęstość dźwięków na krzywej wznoszącej, tuż przed ścianą jurnego hałasu. Ósma, ostatnia historia, znów gęsta, ale drobiazgowa. Muzycy niczym wypasione pająki, budują sieć dźwięków i filigranowych pomiędzy nimi połączeń. Gitara ma zapędy taneczne, sopran swawolne, a jazzowa perkusja szuka dynamiki odpowiedniej dla zakończenia opowieści. Finał płyty jest przeto niezwykle efektowny, czyniony w dobrym tempie i równie udanie wytłumiony, w takim momencie, by muzykom nie zabrakło pomysłów na podsumowujące, spokojne, luźne frazy. Saksofon ostatni raz całuje się z werblem, dzwonki dźwięcznie szeleszczą, gitara składa ostatni hołd Baileyowi. Why not!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz