Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

sobota, 17 października 2020

Cecil Taylor & Tony Oxley! Birdland, Neuburg 2011!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.

 

Cecil Taylor, to bez wątpienia ikona jazzu, free jazzu i szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Żył długo, pracował intensywnie, publikował obficie. Od ponad dwóch lat swoje niekończące się tyrady na rozgrzanej klawiaturze fortepianu grywa już jednak w czeluściach tajemniczej otchłani, którą niektórzy zwykli nazywać życiem wiecznym.

Jak w przypadku każdego uznanego artysty, koniec życia doczesnego nie oznacza końca życia twórczości, którą uprawiał. Wedle wskazań discogs.com w trakcie minionych dwóch lat Cecil doczekał się dwóch płyt kompilacyjnych i pięciu wydawnictw, zawierających nagrania (koncertowe) jeszcze dotąd niepublikowane. O podwójnym winylu nagranym z trębaczem Billem Dixonem (Duets 1992) pisaliśmy na wielu portalach w roku ubiegłym. Niemieckie labele dostarczyły także nagrania w trio z perkusistą Sunny Murrayem i dużą czeredą wokalistów (Corona, 1996), a także koncert z najbardziej aktywnym współpracownikiem pianisty na przestrzeni ostatnich trzech (czterech?) dekad – perkusistą Tony Oxleyem (Conversations with…, 2008). Ponadto pewien amerykański edytor zasilił dyskografię artysty koncertem solowym (Poschiavo, 1999).

 


Dziś zapraszamy na kolejną dogrywkę w epopei Cecil Taylor – życie i twórczość. Znów do pary z Tony Oxleyem, na koncercie w klubie Birdland, w niemieckim Neuberg, który odbył się w listopadzie 2011 roku. Nagranie, podzielone na dwie (w wersji elektronicznej na trzy) części, trwa w sumie równe 58 minut. Wydawcą CD jest Fundacja Słuchaj!, zatem śmiało możemy ogłosić wydanie pierwszej w Polsce płyty z muzyką Cecila Taylora! Niezwłocznie zaglądamy do środka!

Koncert otwiera Taylor, który zgrabnymi ruchami swoich bystrych palców stara się szukać dramaturgicznego szkieletu dla improwizacji. Używa sporo czarnych klawiszy, jest energiczny, ale też nigdzie się nie śpieszy, a jego opowieść ma w sobie dużo wewnętrznego spokoju. Więcej w niej akcentów post-romantycznych niż prób free jazzowego frazowania. Jego partner cierpliwie czeka na swoją kolej, sporadycznie dotyka talerza, a jedyne dźwięki, jakie naprawdę dostarcza, to skrzypienie jego krzesełka. Gdy po kilku minutach perkusista wchodzi do gry, narracja nabiera dynamiki i wyrazistości dramaturgicznej. Emocje czekają jednak na swoją chwilę, artyści bardziej cenią sobie bowiem rozsądek i umiar, jakkolwiek nic na świetnie nagłośnionej scenie klubu nie wskazuje, iż gra dla nas para dalece starszych jegomości, którzy w momencie nagrania mają łącznie 155 lat.

Taylor, jak to on, gada pomiędzy frazami, szczególnie tymi bardziej ostrymi, Oxley buduje zaś gęsty strumień jakże typowego dla niego, lekkiego drummingu. Po 10 minucie muzycy serwują nam kilka incydentów godnych ognistego free jazzu, które równie ekspresyjnie gaszą, by po chwili budować nowy wątek improwizacji. Obaj znają się świetnie, ich poziom kooperacji nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń, baa, ich komunikacja nie jest wyłącznie jednokierunkowa, co w przypadku amerykańskiego mistrza klawiatury nie bywało w ujęciu historycznym regułą. Z drugiej strony, któż potrafi tak słuchać Cecila, jak Tony?! Muzycy dbają o nasz czas, dobrze kreują świat dźwięków – nie brakuje szybkich galopad, nagłych zwrotów dramaturgicznych i młodzieńczych porywów namiętności. Równie często liczyć możemy na niuanse brzmieniowe, ładne, czyste i zmysłowe fazy krótkotrwałego ukojenia. Jakby dla podkreślenia dobrej formy dnia, w połowie pierwszego, zasadniczego seta koncertu, artyści proponują nam drobny antrakt taneczny, z posmakiem ragtime’owym. A zaraz po nim – żeby nie było! – krótkotrwały atak masywnego free jazzu i garść dobrego hałasu na talerzach. Opowieść w dalszej części toczy się warto, a wszystkie decyzje dramaturgiczne, rzecz jasna, zapadają na powierzchni klawiatury.  W okolicach 30 minuty natrafiamy na moment odrobinę nostalgicznych westchnień białych klawiszy, świetnie skomentowany zmysłowym głaskaniem glazury werbla. Posmak classic contemporary, który towarzyszy pianiście przed dłuższą chwilę, nawet w bardziej dynamicznym odcinkach. Zdaje się, że chwilami zapraszani jesteśmy tu na szybki kurs historii pianistyki, nie tylko tej jazzowej. Brzmieniowe drobiazgi dokłada Oxley, który, choć nie ma w planach przejmowania inicjatywy ustawodawczej, swoje dzieło realizuje z dużą klasą. Po wybiciu niemal pełnych trzech kwadransów, muzycy kończą pięknym stopem zasadniczą część koncertu.

Drugą jego część (nieco zbyt długą, by nazwać ją bisem) rozpoczyna wyjątkowo minimalistyczne piano. Łagodne, ciche i dziewiczo czyste w brzmieniu. Znów jakby mała lekcja klasyki. Oxley pierwszy dźwięk wydaje mniej więcej w połowie trzeciej minuty. Moc subtelności nie opuszcza wszakże klawiatury fortepianu. Taylor zaprasza Oxleya do małej wymiany myśli i kilku niebanalnych interakcji. Muzycy przez kilka chwil uprawiają coś na kształt call & responce, a efekty ich prac nie sposób nie uznać jednym z kluczowym i szczególnie udanych momentów całego koncertu! Tuż po nich Cecil zaczyna rysować nowe figury rytmiczne, szuka dynamiki, dobrze wspiera go Tony, a finał koncertu miast koić nasze emocje, zaczyna zionąć ogniem! Kilka bystrych palcówek, grzmoty z werbla i bębna basowego - ekspresyjna, końcowa kipiel gotowa! Burza oklasków po wybrzmieniu trzyma poziom emocji na scenie. Good job, Guys!

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz