Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

środa, 14 października 2020

Degenerative 4. Spontaneous Music Festival is done! The one and only miracle! The report!


Czwarta, prawdziwie zdegenerowana (nikczemna!) edycja Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie za nami. Wszyscy muzycy zagraniczni dojechali (oczywiście po zmianach w programie, jakie miały miejsce na tydzień przed imprezą), zaplanowanych jedenaście setów wybrzmiało niemal wyłącznie frapującymi dźwiękami (a w sumie było ich nawet dwanaście!), dopisała publiczność (oczywiście w zakresie, na jaki pozwalały pandemiczne obostrzenia), a w klubowym sejfie zaległ karton ze zdrowotnymi oświadczeniami muzyków, organizatorów i publiczności (składanymi każdego dnia). Obyśmy nigdy nie musieli do niego zaglądać!

 


Piątek, dziewiątego

Na piątek organizatorzy zaproponowali dwa składy ad hoc (pierwsze spotkania muzyków w danym składzie) oraz jeden bardzo pracowity working band. Rola otwierającego imprezę przypadła kwartetowi, który składał się z muzyków współtworzących od kilku już lat Poznańską Orkiestrę Improwizowaną - Ostapa Mańko (skrzypce), Michała Giżyckiego (klarnet basowy, saksofon tenorowy) i Michała Jońca (perkusyjny złom!) oraz stałego gościa sceny dragonowej, barcelońskiego perkusisty Vasco Trilli. Muzycy zaproponowali set swobodnej improwizacji w bardzo kameralnym wydaniu, z dużą ilością przestrzeni dla każdego pomysłu dramaturgicznego, tłumionymi emocjami i masą pięknie brzmiących, akustycznych fonii. Kwartet płynął na ogół kolektywnym strumieniem, czasami dzielił się także na duety, a sam finał – prawdziwie popisowy – stał się udziałem obu perkusjonalistów, którzy zabrali nas w niebywałą podróż po zakamarkach metalicznych, preparowanych dźwięków (jedna z uczestniczek koncertu poczuła się, jak w gęstym lesie!).

Tuż potem ad hoc trio, które efektownym setem wyznaczyło jeden z ważniejszych trendów festiwalu – jego ponadgatunkową różnorodność i permanentną zmienność akcji. Holenderski gitarzysta Jasper Stadhouders spotkał się tu z polskim muzykami - Wojtkiem Kurkiem (perkusja) i Pawłem Doskoczem (gitara). Muzycy zagrali niezwykle energetyczny set, pełen barw (gitarzyści zmieniali instrumenty, jak rękawiczki), zwrotów dramaturgicznych (perkusista doskonale kontrował bezczelne zachowania obu partnerów) i chwilami niemal rockowych emocji. Najlepsze wszakże momenty tria, to te, w trakcie których obaj gitarzyści korzystali z instrumentów akustycznych. Bardzo mocny moment festiwalu!

Na finał pierwszego dnia barcelońskie trio Hung Mung w składzie - El Pricto na saksofonie altowym i syntezatorze, Diego Caicedo na gitarze i Vasco Trilla na perkusji. Wyśmienity set składał się zdecydowanie z dwóch części. W pierwszej Pricto grał na saksofonie, a muzyka pięknie snuła się po scenie (choć całkiem dynamiczna) z delikatnym, free jazzowym stemplem. W drugiej części wenezuelski artysta sięgnął po syntezator i zaczął generować niskie, dronowe pasaże. W tej sytuacji rolę przodownika pracy przejął na siebie Caicedo, który pociągnął Hung Mung niemal w blackmetalową otchłań. Trilla, jak to ma w zwyczaju, doskonale wklejał się w obie koncepcje tria. Kolejny niezwykle emocjonujący koncert festiwalu.

 


Sobota, dziesiątego

W sobotę do grona muzyków festiwalowych dołączyła kolejna szóstka artystów. Aż trzech z nich przyjechało z Wrocławia. I to właśnie dwóch wrocławian rozpoczęło sobotnie zmagania z improwizacją. Duet Spoons & Bones, w osobach Piotra Łyszkiewicza (saksofon tenorowy i klarnet kontraltowy) oraz Huberta Kostkiewicza (gitara), zagrał zwarty, nieprzegadany set nieco abstrakcyjnych figur stylistycznych. Odrobina rezonansu, kilka minimalistycznych w formie dialogów - zbiór definitywnie dobrych reakcji, zwłaszcza tych z udziałem klarnetu kontraltowego.

Po niedługiej przerwie na scenie zameldował się kolejny nowy gość festiwalowy, prosto z Berlina, puzonista Matthias Müller. Do kwartetu ad hoc dołączyli – Wojtek Kurek i Vasco Trilla na perkusjach oraz El Pricto na saksofonie altowym. Zagrali półgodzinny set, który w subiektywnej ocenie recenzenta, uznać trzeba za absolutny festiwalowy peak! Bezceremonialnie wspaniała komunikacja (w tym gronie tylko barcelończycy dobrze się znają), perfekcyjna dramaturgia, popisowe transformacje puzonu z na poły rytmicznych, choć dość abstrakcyjnych fraz, w okolice ciężko oddychającej ciszy, świetne dialogi tegoż puzonu ze świecidełkami Trilli, no i błyskotliwe preparacje El Pricto, czynione jakby w cieniu tego konglomeratu wyjątkowych zdarzeń fonicznych. Wreszcie Kurek, który każdy z dwóch utworów kwartetu zaczynał w bezruchu, a potem włączał się do gry w sposób niebywale kreatywny. W drugiej części wszedł w nieco senną narrację pozostałych muzyków hiszpańskojęzyczną (?) melorecytacją, popartą rytmicznym deep drummingiem i zakasował wszystkich. Brawo!

Po dwóch setach improwizacji w pełni akustycznych i niestawiających sobie za cel epatowanie nadmiernym hałasem, nadszedł czas na jeden z dwóch specjalnych projektów festiwalowych - przygotowaną na prośbę organizatorów kompozycję El Pricto na pięć improwizujących gitar elektrycznych. Obok kompozytora i dyrygenta na scenie pojawili się: Jasper Stadhouders, Diego Caicedo, Paweł Doskocz, Michał Sember (kolejny gość z Wrocławia) i Hubert Kostkiewicz. Niemal godzinny set (czas trwania, to najprawdopodobniej jego jedyna wada) pełen emocji, gitarowych zgrzytów, przepięć mocy, rockowych riffów, zmyślnych preparacji i mniejszych lub większych eksplozji, świetnie prowadzony przez Wenezuelczyka, który targał narracją od lewej do prawej, od samego dołu, po ekspresyjną górę. Szczególnie ekscytujący moment, to słowotok Stadhoudersa w języku holenderskim, pełen humoru i teatralnych grepsów, który podprowadził kwintet i dyrygenta pod … cytaty z muzyki Eddie Van Halena, zmarłego niedawno boga gitary elektrycznej.

Finał sobotniego dnia przypadł w udziale słoweńskiej pianistce Kaji Draksler, która najpierw zagrała niemal półgodzinny set solowy, a potem, już z udziałem Szymona Pimpona Gąsiorka (perkusja, instrumenty perkusyjne i … nie tylko!), przeistoczyła się w Czajkę, która prowadzi kolektywny dialog z Puchaczem. Set solowy był wyjątkowej urody, nie tylko dlatego, iż koił nasze emocje i regenerował uszkodzone narządy słuchu po secie gitarowym. Kaja improwizowała do muzyki, którą odtwarzała z laptopa. Raz były to klasyczne, komponowane frazy, w innym przypadku fragmenty śpiewanej poezji, które znamy choćby z ostatniej płyty jej Oktetu. Efekt był imponujący - narracja precyzyjna, ale też pełna improwizowanej swobody. Gdy do gry dołączył Gąsiorek, opowieść nabrała jeszcze więcej … subtelności. Delikatne, acz zadziorne, bystre piano i nastawione na brzmieniowe niuanse perkusjonalia. Finał skrzył się doprawdy medytacyjnymi pasażami dźwiękowymi (Szymon sięgnął po instrument, który przypominał małe pudełko akordeonowe – czy to ma jakąś nazwę?). Finał dnia i znów duża wolta stylistyczna i emocjonalna. Degenerative Fest tak już ma!

 


Niedziela, jedenastego

Festiwalowa niedziela rozpoczęła się w niezwykle ciemnych barwach, a zakończyła prawdziwym festynem barw, pomysłów, radości i powszechnej wesołości, całkowicie wbrew covidowym realiom. Na początek Diego Caicedo na gitarze elektrycznej solo! Muzyk zabrał nas najpierw w mglistą czeluść dark ambientowej gitary, potem zrujnował nas emocjonalnie pasażami post-metalowej czerni, by na finał całkowicie utopić nas w post-industrialnych dronach. Muzyk preparował struny, budował elektroniczny background na gitarowych przetwornikach, często korzystał także z dźwięków zaprogramowanych kilka chwil wcześniej. Jedna gitara, jeden muzyk, mnóstwo wrażeń.

Tuż po gitarzyście Hung Mung na scenie pojawili się pozostali muzycy tej grupy – El Pricto (preparowany gitarowymi przetwornikami saksofon altowy i syntezator) oraz Vasco Trilla (perkusja), by pod nazwą własną General Ludd zaprezentować improwizację pełną gęstych, czerstwych, posklejanych ze sobą fraz, z których szczególnie udane były te post-dęte, meta gitarowe westchnienia Pricto. W połowie seta do muzyków dołączył Jasper Stadhouders na gitarze, a saksofon został zastąpiony przez syntezator. Muzycy w takowym ad hoc trio zagrali najgłośniejsze kilkanaście minut Degenerative Fest. Holender w jego trakcie pozrywał struny zarówno na gitarze elektrycznej, jak i amplifikowanej gitarze akustycznej. W końcu grał już na samym pudle rezonansowym gitary!

Po takiej dźwiękowej nawałnicy wszyscy zasłużyliśmy na przerwę (była dłuższa niż zwykle, gdyż Jasper musiał naprawić gitary!), a potem na set odrobinę bardziej subtelny dramaturgicznie i mniej dotkliwy fonicznie.  Wszystkie nasze oczekiwania zostały spełnione. Ad hoc trio w składzie – Jasper Stadhouders (amplifikowana gitara akustyczna i mandolina), Witold Oleszak (fortepian) i Matthias Müller (puzon) – zagrało ekscytujący set, który stawiał na komunikację, bezgranicznie barwne brzmienia, który nie szukał nadmiernych eskalacji i spiętrzeń dramaturgicznych, a raczej bystrych reakcji w estetyce call & responce. Recenzent czułby jeszcze większą przyjemność, gdyby fortepian był bardziej słyszalny (bądź gitara … mniej słyszalna), a sam koncert odrobinę dłuższy (muzycy postanowili zagrać ostatni dźwięk tuż po upływie 25 minuty).

Na finał zdegenerowanego festiwalu … Degenerative Spontaneous Orchestra po kierunkiem El Pricto! Na pulpicie dyrygenta … partytury Fryderyka Chopina, Emila Karłowicza i Karola Szymanowskiego. Na scenie muzycy pozbawieni owych partytur, zdani jedynie na gesty, jakie wydobywał z siebie dyrygent, po prawdzie, w tempie karabinu maszynowego. Od lewej strony sceny: Paweł Doskocz (gitara elektryczna), Witold Oleszak (fortepian), Ostap Mańko (skrzypce), Michał Giżycki (klarnet basowy), Matthias Müller (puzon), Paweł Sokołowski (sopranino; dodatkowy zaciąg łódzki!), Vasco Trilla (perkusja) i Diego Caicedo (gitara elektryczna). W ostatnim utworze do składu dołączył także Jasper Stadhouders, jako mandolinowy solista. Około 50 minutowy koncert dostarczył niebywałych wrażeń. Był oczywiście tyglem emocji, konglomeratem kolektywnej, swobodnej improwizacji i precyzyjnych, post-klasycyzujących pasaży (w roli cerberów gatunkowej czystości - Mańko i Oleszak!), rockowej furii (dwie gitary z prądem!) i drummerskiej skrupulatności. Bez wątpienia, wszyscy, po obu stronach sceny, poczuliśmy się cudownie zdegenerowani. Do zobaczenia za rok, jeśli dożyjemy….

 

 Zdjęcia telefonem własnym, bez praw autorskich


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz