Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 2 października 2020

Colin Webster! Two Duos! The Next Steps to Glory!


Brytyjski saksofonista Colin Webster gości na tych łamach nieustannie, nie umyka nam jakakolwiek z jego muzycznych produkcji, a niemal każdą recenzję piszemy w pozycji na kolanach. W zasadzie to samo możemy powiedzieć o jego głównym muzycznym partnerze, perkusiście Andrew Lisle’u, a także o belgijskiej kontrabasistce, wiolonczelistce i pianistce Martinie Verhoeven.

Dziś zapraszamy na spotkanie z całą trójką… na dwóch płytach duetowych. Uwaga, lista najlepszych płyt pandemicznego roku 2020 właśnie wzrosła o dwie nowe pozycje! Oczywiście grzebiemy w katalogach naszych ulubionych labeli – A New Wave Of Jazz i Raw Tonk Records.




Colin Webster & Andrew Lisle New Invention (A New Wave Of Jazz, CD 2020)

Muzycy, którzy nagrali już sto tysięcy wspólnych płyt, tym razem spotkali się w londyńskim Shrunken Heads Studio, a działo się to pod koniec maja ubiegłego roku. Webster zagrał wyłącznie na saksofonie altowym, Lisle na pełnym zestawie perkusyjnym. Ich siedem improwizacji potrwało mniej więcej trzy kwadranse.

Skrzeczący rytmicznie saksofon zwiera szyki z pełnowymiarowym circle drumming, w szprychy którego Andrew – bez utraty dynamiki – wplata jakieś tajemnicze preparacje (na talerzu? na werblu?). Całość od pierwszego dźwięku brzmi niesamowicie! Narracja kipi emocjami – akcja goni tu akcję, dźwięk pędzi za dźwiękiem. Muzycy prą do przodu, aż lecą iskry! Andrew niczym Edward Nożycoręki, Colin prawie jak Mechagodzilla! Kompulsywny taniec straceńców – thrash free improvised jazz! Przez moment zdejmują nogę z gazu, biorą głęboki oddech, po czym ruszają dalej i ponownie stłuką się po mordach. Na sam finał serwują nam szczyptę dłuższych fraz, tudzież garść bardziej tanecznych emocji. Druga część zaczyna się spokojnie, ale to jedynie pozór. Andrew buduje bazę, Colin parska na poły rytmiczną nadbudową. Od dawna są już jednym ciałem, które wije się w konwulsjach. Drummer szczytuje kreatywnością, saksofonista jest z nim w każdej sekundzie tej eksplozji. Trzecia część, to poniekąd ciąg dalszy tej błyskotliwej apokalipsy. Każdy nerw naciska tu na nerw interlokutora. Full drive, straight to hell or heaven, what they want! Kolejna opowieść zaczyna się, jak na warunki tego nagrania, dość spokojną, perkusjonalną introdukcją, która przemyca źdźbła rytmu. Colin włącza się strumieniem melodyjnych fraz, które w ułamku sekundy stają w płomieniach. What a game!

Piąta improwizacja ponownie nie zabija nas pierwszym dźwiękiem, szuka klimatu, który starają się kreować saksofonowe drony i skrupulatna (acz już dynamiczna) zabawa w liczenie krawędzi werbla i tomów. Muzycy potrzebują niespełna 120 sekund, by wejść w tryb hardcore free jazz. Narracja toczy się bardzo dynamicznie, ale faluje jej intensywność i moc. Popis techniki i kreatywności dzieje się na naszych oczach, a tym bardziej, w naszych uszach. Po drodze napotykamy jeszcze na zwarte solo saksofonu (drżenie i wertykulacja tuby!) i jeszcze krótsze solo perkusji. Najdłuższa improwizacja wieńczy swój los, oczywiście, w płomieniach ognia. Szósta część już definitywnie daje nam chwilę wytchnienia. Szumy z tuby z dronowym przydźwiękiem, szelest perkusjonalii. Piękny kosmos spowolnienia, rezonansu, kind of crazy ballad. Saksofon śpiewa naprawdę rzewnie, perkusja stawia na small accidents. Finał tej po prawdzie genialnej płyty znów stawia nas na baczność! Wysoko zawieszony alt mości się na talerzowej ekspozycji. Duet szuka tempa, ale nie jest nadmiernie zdeterminowany w tym dziele. Po pewnym czasie tempo jednak dopada muzyków, którzy znów zlepieni w jedno ciało, niczym syjamskie kocury, tanecznym krokiem prowadzą nas (który to już dziś raz?) w samo serce ognia. Amazing!

 


Martina Verhoeven & Colin Webster Live at BRÅK (Raw Tonk Records, CD-r 2020)

Kolejne improwizowane spotkanie z ubiegłej wiosny. Tym razem początek kwietnia, także Londyn i miejsce nazwane, jakże intrygująco waterintobeer. Verhoeven gra na wiolonczeli, Webster na saksofonie altowym. Jednoczęściowa improwizacja, trwająca niespełna 28 minut.

Początek tej miłosnej randki skrzy się melancholią, ale i sprzyja nawiązywaniu relacji. Delikatny saksofon i mikroskopijne ślizgi po gryfie wiolonczeli, świsty i szelesty, jęki i skowyty. Rozpoznanie wstępne, pierwsze pytania, takież odpowiedzi. Smyczek jako pierwszy zdaje się nabierać wiatru w żagle. Alt zaczyna prychać nieco głośniej. Powoli rodzą się dźwięki, które nieobyty słuchacz bez trudu skojarzy z brzmieniem wiolonczeli i saksofonu. W upływie piątej minuty kochankowie proponują imitacyjne jodłowanie, po czym cello wpada w drobną repetycję, a saksofon zaczyna intensywnie szumieć. Strzępy rytmu, kilka smagnięć suchym powietrzem. Skupienie, precyzja, pewna doza kameralistycznego zaniechania. Pierwsze przebłyski mocy dość szybką kończą się kipielą (około piętnastej minuty), ale muzycy wciąż trzymają nerwy na wodzy. Następujące tuż potem free slow motion chamber dzieje się jakby samoczynnie. Tuż przed upływem dwudziestej minuty rozpoczyna się faza królewskich niemal preparacji. Świsty, zgrzyty, szumy, a po chwili.. cisza.

Colin niezwłocznie inicjuje nowy, już po prawdzie finałowy wątek koncertu. Flow buduje się z saksofonowych zadziorów i strunowych ornamentów. Muzycy idą ku górze, melodyjnie się imitują i szukają finałowego spiętrzenia. Nie następuje ono jednak ad hoc, tu trzeba się odrobinę napracować. Dwa dynamiczne kroki wprzód, po nich trzy kroki spowolnionej repetycji, z szeptem na ustach. Na ostatniej prostej jednak mały szczyt, a potem jakże zmysłowe dogasanie. Brawo!

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz